VII

W ciągu pięciu miesięcy sześciu tajemniczych i milczących ludzi wykonywało to samo zadanie, poświęcone tej samej sprawie i temu samemu celowi. Ze swoim szefem, który nimi sterował, spotykali się i rozmawiali tylko w tych wypadkach, kiedy było to całkowicie niezbędne. Otrzymywali i wy dawali wielkie sumy pieniędzy na to, by przesyłać konsekwentnie i stale gdziekolwiek zdobywane informacje, a było ich tyle, że można by dzięki nim przesiedlić wielu ludzi lub wywołać wojnę. Jeśli brakowało im pieniędzy, a napotykane przeszkody można było rozciąć jedynie potężnym, złotym mieczem — trzask telegrafów przelatywał przez kraj, trafiał do białej ręki otwierającej niecierpliwym kobiecym ruchem matowe szkła okienek banku, gdzie gładko przyczesany człowiek numerował, podpisywał i sprawnie finalizował przemianę jeszcze nie wyschniętego podpisu w kolorowe paczki banknotów lub sztabki złota ciążące wraz z ręką ku ziemi.

Początkowo marszruty owych sześciu ludzi, poświęcających, jak się wydawało, całe swoje życie tej jednej sprawie, dla której wezwał ich szef, obejmowały ogromny obszar. Ich drogi często się krzyżowały, ale tylko czasem się spotykali, głównie zaś relacjonowali swoje spostrzeżenia, po czym z nowymi rozkazami udawali się do miejsc, które miały jakikolwiek związek z ich zadaniem lub też powracali na stary trop z nowymi instrukcjami, dzięki czemu ich droga stawała się bardziej pociągająca, zadanie konkretniejsze, a sposoby działania bardziej rozmaite. Wszyscy oni byli ze sobą powiązani, lecz równocześnie każdy z nich działał sam.

Powoli jednak ich podróże traciły swój dotychczasowy rozmach, zaczęły koncentrować się wokół kilku nitek, oznaczonych tajemniczymi znakami na swoistej mapie, z której nie zrozumielibyśmy niczego. Z prowincji podążali, klucząc, do metropolii albo raczej do dużych miejscowości, w obrębie których cel stał się bardziej wyraźny, bardziej prawdopodobny, chociaż ciągle jawił się jako zwykły przypadek, ale mimo wszystko wzbudzał większe nadzieje.

Już majaczyło jakieś niejasne rozwiązanie. Już fakty kilka razy sprawdzone układały się w klarowną, płynną smugę podobną do dalekiego błysku bezgłośnego wystrzału; już prosty trop pojawił się na dobre, skupił na sobie całą uwagę i dokładne wyobrażenie finału. Wyciągnięte ręce trafiały jednak w pustkę, drżały z wysiłku, gdy niespodziewany cios rozniósł na strzępy różne tajemnicze sidła. Wkrótce nastąpił dzień, w świetle którego wszystko znalazło się na swoim miejscu i stało się dostrzegalne zwyczajnymi oczami zwyczajnych ludzi.

Powracamy do Runy Beguem, której dusza zbliżała się już do mrocznej granicy. Jej głos stał się suchy, wzrok nieruchomy i spokojny, ruchy zmęczone i ślamazarne. Jednak ani razu w ciągu całego czasu, poświęconego poszukiwaniu śmierci dla płomiennego serca niewinnego i odważnego człowieka, nie nazywała rzeczy po imieniu i nie pomyślała o niej przejęta rozpaczliwym smutkiem. Ginęła i broniła się z zimną rozpaczą, znajdując oparcie w przekonaniu, że śmierć Druda uwolni ją i uspokoi. To uczucie podobne do olśnienia lub porażenia wywołanego nieznośną męką, przedłużające się nieskończenie, zrodziło cel, który powierzyła szefowi i z nim tylko rozmawiała na ten temat prosząc przy okazji, by ominęły ją dalsze zmartwienia.

Nie ma nic ponad namiętności, jakie prędzej czy później mogą zawładnąć wszystkimi myślami i całą duszą człowieka, dotąd, być może, żyjącego bez specjalnych planów, ale mającego przeczucie i chęć spełnienia swej misji. Należało wyciągnąć go z łanu głów, poznać i wyróżnić spośród wielu podobnych doń twarzy, spośród sobowtórów łudząco podobnych do oryginału. Wydawało się, że to nie ma nic wspólnego z postępowaniem dziewczyny, której wyjazdy i przyjazdy odnotowane były w prasowej kronice towarzyskiej podniosłym stylem. Rzeczywiście, nie mogła dokonać tego przy całym uświadomieniu sobie osobowości i jasnym przeświadczeniu, co trzeba byłoby zrobić; pozostawało jedynie publiczne wyzwanie lub inwigilacja ludności kilku miast z odpowiednimi badaniami, co zajęłoby wiele lat.

Potrzebny człowiek zjawił się sam, jak gdyby oczekiwał na chwilę zupełnego wyczerpania, żeby zastukać, wejść i przemówić. Z pustej ulicy dolatywał stukot kół, stawał się coraz głośniejszy i Runa, odganiając sen, a dokładniej — martwą nieruchomość myśli, z jaką próbowała oderwać się na palącej policzki poduszce od rzeczywistości, przysłuchiwała się turkotowi niewidocznego pojazdu.

Kto to jedzie nocą? Dokąd? — pyta siebie, mimowolnie spostrzegając, że trwa w napiętym oczekiwaniu, że krew jej szaleńczo pulsuje; wydało się, że do niej właśnie kieruje się samotny turkot nocy. Brzmi coraz głośniej, wyraźniej i coraz szybciej. Ktoś śpieszył się. Runa wstała, wsłuchiwała się w terkot kół, ale ten nagle ustał naprzeciwko jej domu, po czym inny dźwięk, leniwy i mętny dobiegł do jej wytężonego słuchu — cichy jak brzęczenie komara daleki dzwonek, za chwilę ponowny dzwonek, już bliżej, potem stukot oddalonych drzwi, szmer i zamieranie niewyraźnych kroków. Nie wytrzymała już dłużej i zadzwoniła, czując z ulgą, jak czynność ta wyprowadza ją z odrętwienia.

Cicho pukając weszła pokojówka.

— Ktoś do pani przyjechał — powiedziała. — Nie mogliśmy nic zrobić. Z karety pokrytej herbami wyszedł człowiek i rozkazał bezzwłocznie przekazać pani list. „Jak tylko go przeczyta — powiedział — otrzymacie polecenie, by natychmiast zaprowadzić mnie do waszej pani”. Naradziliśmy się chwilę. On zaś widząc, że nie chcemy niepokoić pani, zaśmiał się i dał nam po kilka złotych monet. Domyśliliśmy się. że tak ważna osoba nie ośmiela się niepokoić pani bez przyczyny. Postanowiliśmy więc spróbować, pomyśleliśmy…

— Jak to! — mimowolnie oburzając się powiedziała Runa. — Tylko kilka złotych monet… Zobaczę ten list. Biada wam, jeśli jest zbyt błahy, jak na takie bezczelne odwiedziny.

Rozerwała kopertę, z wyrzutem spojrzała na pokojówkę, która jeszcze zdążyła, jąkając się, wybełkotać:

— Doprawdy nie wiemy, dlaczego wpuściliśmy go. On wie, co robi. Jest taki spokojny. Ma w sobie coś…

Runa już jej nie słuchała. Skierowała wzrok na atłasową kartkę, i zatrzymała go, wzruszona, na słowie: „Drud”. które każdemu innemu mogło wydać się bez sensu. Przeczytała kartkę: „Na tropie Druda” — nic więcej tylko tyle, lecz to wystarczyło.

— Proszę mi podać ubiór — powiedziała z pośpiechem do pokojówki, gwałtownie mnąc przy tym list, jak chusteczkę. — A tego człowieka zaprowadź do marmurowego pokoju gościnnego.

Wśród nocy zapłonęły zwrócone do ogrodu okna salonu, jaskrawe światło rozjaśniło posągi i dywany; wokół powiało nienaturalnym ożywieniem, wywołanym późną nocną godziną, skrywającą sedno tajemnicy. Runie z trudem udało się zapanować nad sobą i przybrać chłodny, nieruchomy wyraz twarzy. Wchodząc do salonu napotkała witające ją spojrzenie wąskich, półprzymkniętych oczu. Oczy te przekazywały niemal świdrujący ton równy nieprzyjemnemu, ostremu dźwiękowi; dookoła kości policzkowych śniadej twarzy wiły się siwe, opadające lokami na pierś włosy, przypominające osiemnaste stulecie. Krzywa linia gładkich ust pokrywała całą twarz mrocznym światłem, przywołując uśmiech Giocondy. Taka twarz mogłaby przestraszyć, gdybyśmy beztrosko nucąc, nagle ją ujrzeli. Był w czarnym surducie i trzymał czapkę w rękach. Runa zjawiła się z pytaniem na ustach, ale gdy tylko spojrzała na gościa, od razu zrozumiała, że jest to zbyteczne. Należało raczej przedłużyć prowadzoną rozmowę.

— Nie przedstawię się — powiedział nieznajomy — a także nie objaśnię pani, dlaczego dopiero teraz, a nie później i nie wcześniej zjawiam się tutaj. Wiem, że pani czekała na mnie, dlatego przyszedłem.

Drżąc, gestem zaprosiła go, by spoczął, i sama siadając zacisnęła ręce, oczekując na coś niezwykłego. Gość złożył na spiczastym kolanie żółte dłonie, stał się przez to jeszcze bardziej nieruchomy niż znajdujące się za nim marmurowe posągi Leandra i Hery, pełne bólu i śmierci. Bez zbędnych gestów kontynuował swoją mowę.

— Wiem, jak pani żyje, wiem, że pani życie pełne jest wiecznego strachu, że pani młodość gaśnie. I wiem również, że myślami biegnąc w jednym kierunku, zawsze myśląc o jednym i tym samym, bez cienia nadziei na pokonanie tego żaru, spalającego panią pośród przepięknego błękitu dnia, doszła pani do rozsądnego rozwiązania.

W słowach tych zaiste zawarty był stan jej duszy.

Jak się pan nazywa — cofając się zawołała Runa tak ochryple, że był to niemal krzyk. — Pierwszy raz pana widzę. A pan który raz? Czy rozmawiałam z panem? Gdzie? Proszę powiedzieć, kto mnie zdradził? Tak, ja już nie żyję, majaczę i ginę.

— Kim bym nie był — powiedział nieznajomy, z ponurym roztargnieniem, zmieniwszy swoją nieruchomą pozycję i delikatnie kiwając się — ja, jak i pani, jestem jego wrogiem, a więc przyjacielem pani. Odtąd, jeśli ta rozmowa przybliży nas, będzie nazywać mnie pani po prostu „Szefem”. Drud dłużej żyć nie powinien. Jego istnienia dłużej tolerować nie można. Wtrąca się w prawa przyrody i sam jest ich bezpośrednim zaprzeczeniem. W naturze skupione są gigantyczne siły, które w zależności od tego jak je wykorzysta, mogą spowodować katastrofy. Być może tylko ja jeden znam jego tajemnicę, on sam nigdy jej nie wyjawi. Pani spotkała go w czasie zabawy, w chwili błyskotliwego wyznania rzuconego wszystkim, lecz spotykając go w tłumie każdy widzi w nim zwykłego człowieka. Jednak jego wpływ jest ogromny,]ego kontakty — niezliczone. Nikt nie podejrzewa, kim jest, jeden, drugi, trzeci, dziesiąty otwiera mu ufnie drzwi. Włóczy się po artystycznych pracowniach młodych pijaków, sugerując lub urzekając ich pejzażami nie znanych nam planet; wygwizduje poetom oratoria i symfonie, wtedy gdy życie rozpaczliwie upomina się o swoje prawa; potakuje wynalazcom, zakłóca sny i wtrąca się w przeznaczenie. Nieruchawe życie, raz na zawsze dane jak wyraźny obraz — wzburza i zmienia, i śmiejąc się, ciągnie je w połyskliwą dal. Jednak mało tego, życie jest określone przez surowe prawo biedy i beznadziejne cierpienie, zimny lód zalega mocną pokrywą na jego niesłyszalnym biegu, a on rozłamuje ten lód, pozwalając przeniknąć słońcu w czeluście głębokiej wody. Poznaje i rozwiązuje wypadki z jego woli zaczynając mamić jak bajka. Świat jest pełen jego słów, subtelnych dowcipów, zabójczych. uwag, drgań duszy bez znajomości rozprzestrzeniającego je źródła. Ten człowiek powinien zniknąć.

Jeśli słaby nienawidzi — silny niszczy. Teraz pozostaje pragnienie i złoto. Poniesie pani niezbędne straty, być może niepotrzebne, ale niech pani pamięta, że nie ma ratunku bez walki — jednak nie pani zada ten cios. Zaczniemy z daleka, szczelnie zaciskając pierścień. Po świecie włóczą się Cyganie, którzy wiedzą to, co nie każdy wie. Są chciwi i skryci. Oprócz tego mam pod ręką kilku ludzi szczególnego rodzaju, pogrążonych, jak i ja, w rozpatrywaniu mglistych postaci życia, w migotliwym i ledwie dosłyszalnym jego drżeniu. Schodzimy po złotej ścieżce do tych oberwanych, włochatych koczowników, gdzie pod połami namiotu ukryte jest przebiegłe piękno i wiadomości najróżniejszego charakteru o tych drogach, na jakie powinniśmy wkroczyć. Oczywiście nie będziemy także gardzić oficjalną pomocą, ale ostrożnie i ze specjalną selekcją, żeby nasze poszukiwania nie stały się dostępne wszystkim. W tym wypadku nasze karty będą zmieszane i porażone tym przeciwieństwem, w jakim się znajdziemy — wraz ze swoim zadaniem wobec zastanej rzeczywistości.

Im uważniej go Runa słuchała, tym coraz wyraźniejsza stawała się jej nadzieja; i już nie chciało jej się o nic pytać, tylko działać. Mroczna zasłona pokryła jej duszę; beznamiętnie, ale i bez jasnego wyobrażenia, na co się decyduje, powiedziała z uśmiechem:

— Pan będzie Szefem. Niczego nie pożałuję, dam wszystko, co trzeba, po niczym nie westchnę, będę cierpliwie czekać.

Wyszła i przyniosła wszystkie pieniądze, jakie miała pod ręką, a także czek na olbrzymią sumę.

— Wystarczy tego? — Na razie wystarczy — odpowiedział przybysz — teraz mogę wspaniale spędzać czas. A co powiedziałaby pani, szalona dziewczyno, gdyby to było jedno z genialnych oszustw, które dzieje się akurat na pani oczach?

Runa uśmiechnęła się, ale tak słabo, jak słabo podziałał na nią ten żart.

— Ma pani rację — powiedział przybysz, wstając i głęboko kłaniając się. — Gdy nadejdzie właściwy czas, zawiadomię panią o tym, co najważniejsze. Dobranoc.

Mówiąc to uśmiechnął się, uważnie badając wzrokiem dziewczynę.

Być może, dało o sobie znać w tych słowach jej własne pragnienie spokoju, który prysnął niczym bańka mydlana, lub też ozwało się coś jeszcze bardziej znaczącego, gdyż nagły skurcz bólu oszpecił twarz dziewczyny. Drgnęła, wyprostowała się i z trudem zapanowała nad sobą.

— Proszę iść — powiedziała dysząc nerwowo — czeka na pana noc, ta sama, która pana tutaj przysłała. Proszę iść i go zabić.

— Tak, znajdę jego ślad, pójdę za nim krok w krok — odpowiedział Szef. — Spieszę się, odchodzę.

Wyszedł; kareta odjechała, pospieszny, oddalający się turkot kół zagrzmiał najpierw przed drzwiami wejściowymi i szybko stał się niewyraźnym dźwiękiem. Runa wsłuchując się w niego rozmawiała ze sobą, ściskała ręce, śmiała się i płakała.

Od tej nocy czas zaczął się toczyć wolniej. Jej niepokój wzrastał; bezwolny upór skazany na bierne wyczekiwanie, w momencie, gdy być może ścierają się obok przeciwstawne siły tajemnych poczynań, rósł w niej kamienną masą i ponuro zamykał jej usta za każdym razem, gdy wyobrażała sobie finał. Uśmiech lub twarz Druda jak dawniej nieodłącznie towarzyszyły jej myślom, ale były już nie tak przejmujące i nie tak porywające, jak to było niegdyś. Teraz niejasno przywidywała się jej inna twarz, ledwie uchwytna, z subtelnymi rysami, niemrawo oświetlona refleksem niespokojnego światła — to znikała, to znów pojawiała się, tak że nie mogła jej dokładnie określić. Jej trwożliwe myśli błądziły w koło, przesiąknięte uczuciem nieobliczalnej straty i obawą przed psychiczną dewiacją. Stan ten, potęgując się, to znów słabnąc i ponownie nasilając się, osiągnął w końcu mroczność pustkowia, w którego ołowianym świetle wszystko staje się udręką.

Na drugi dzień po tym jak Drud, śmiejąc się, pokonał granicę zastawionej na niego obławy, Szef odwiedził Runę po raz ostatni. Wysłuchała jego słów jak wyroku — nie podnosiła oczu, tylko przebierała ręką liście wachlarza; jej twarz była bledsza niż perły. A obok niej, wydawało się, siedzi sama nienawiść w ludzkiej wstrętnej postaci. Jego słowa syczały i paliły — wyrzucał je z siebie szybko niczym wystrzały, z trudem łapiąc przerywany nienawiścią oddech:

— Nie było ani jednego momentu w realizacji naszych wspólnych zadań, którego nie sprawdziliśmy z dokładnością astronomicznego chronometru. Przyjaciół zmusiliśmy do milczenia, zdrajcy zostali zdemaskowani i zabici, wszystko, co było niepotrzebne, co zawadzało w tej sprawie zostało wyeliminowane. Przewidzieliśmy różne przypadki, obliczyliśmy milionowe setne szans, więcej aniżeli czyni to sama przyroda, stwarzając nową istotę, ale właściwy moment został przegapiony. Jak, gdzie, przez kogo została popełniona pomyłka? To nie jest jeszcze wyjaśnione. Jaką cząstkę myśli kogoś ze współpracujących z nami ludzi przegapiliśmy lub nadaliśmy jej niewłaściwy sens? Ale cóż z tego, skoro kieruję to pytanie w próżnię, w puste i niewinne powietrze! Tam w górze można dostrzec tylko ptaki. A tchórzliwe, słabe lub omamione w ten sposób serce spokojnie uśmiecha się i kładzie się spać z cichym westchnieniem!

Zamilkł. Runa podniosła oczy i przestraszyła się bardziej aniżeli kiedykolwiek w najgorszych chwilach swoich majaków. Przed nią zginało się monstrum z drżącym, sinym obliczem, a jego spowite mrokiem oczy szaleńczym ostrym blaskiem raziły lękliwe spojrzenie dziewczyny.

— Źle się czuję — powiedziała — proszę iść, wszystko skończone. Między nami również. Nagle głos jej osłabł, ramiona opadły, spojrzenie zgasło, ręce z zakłopotaniem i bezradnie drżały, jakby szukały oparcia.

Szef wstał zgarbiony; spojrzał obojętnie mętnym wzrokiem, nieporadnie ruszył brwią i skierował się do wyjścia.

— Jestem tylko starcem — usłyszała dziewczyna — tracę siły, słabnie mi wzrok, a czy życie, któremu dano tylko jedną szansę, znowu wybuchnie swoim stalowym blaskiem? Jestem złamany.

Odszedł, szepcząc coś jeszcze i kiwając głową w prześwicie olbrzymich drzwi, które z jego starczej postaci uczyniły lekką jak marionetka figurkę. Runa, zapomniawszy o nim, zeszła w dół. Odczuwała potrzebę ruchu, podczas gdy w tym samym czasie jej śpiąca dusza pozostawała martwa.

Ubrała się i wyszła, obojętnie reagując na pytanie służącej, którego ani nie zrozumiała, ani nie dosłyszała. Szła bez celu, gdyż pociągała ją chęć poruszania się pośród wieczornego tłumu, pośród jego hałaśliwej i różnobarwnej samotności. Jak zwykle jarzyły się wokół okna; migocące światła motorów, płoszące konie i ludzi, to oślepiały z przodu, raziły oczy, to znów wyskakiwały zza pleców i znikały pośród przecinających je cieni. Gęsty tłum sunął jej naprzeciw i rozłupywał tuż przed nią swoją bladą i wymęczoną twarz. Runa kroczyła obojętnie i spokojnie, niczego nie zauważyła oprócz złotych łańcuszków wieczorowej iluminacji, rozsiewającej pod niebem przeźroczysty i błękitny blask. Od czasu do czasu skupiała na czymś swoją uwagę, od razu nadając temu gigantyczne kształty, jak gdyby to zjawisko tłamsiło wszystko pozostałe: gazety były wielkie niczym dom, kobieca i męska twarz pojawiły się jakby ze stronic Pokarmu bogów, szerokość ulicy wydawała się jaśniejącą przepaścią, szczelina lub płyta chodnika stawały się natychmiast miejscem, wokół którego huczało miasto.

Z wolna tłum stawał się coraz gęstszy i rozleglejszy. Można w nim było zauważyć pewien chaos, rozrastający się w lekki ścisk. Gdzieniegdzie słychać było pytania i pkrzyki. Runą parła naprzód ze wszystkich sił dopóty, dopóki nie była zmuszona zatrzymać się. Pod jej rękami przemykały się dzieci; kordon zwartych pleców zakrywał przed nią napotkaną scenę, wokół której trwało milczenie wywołane chęcią poznania zdarzenia; i jeśli ktoś na chwilę odwrócił się z pierwszego rzędu, to na jego twarzy jaśniało z trudem powstrzymywane wzruszenie.

Z poczuciem, że to, co się dokonuje lub co się już wydarzyło, w jakiś szczególny sposób dotyczy jej samej, chociaż w żadnym wypadku nie mogłaby wytłumaczyć, dlaczego to, a nie inne uczucie wywołane było niespodziewanym zdarzeniem ulicznym, Runa głośno i spokojnie powiedziała:

— Przepuśćcie mnie!

Ten wypracowany przez całe wieku ton skutkował zawsze tak samo. Część ludzi odskoczyła, część, kurcząc się, wepchnięta została w rozstępującą się masę i dziewczyna znalazła się wewnątrz zbiegowiska.

Nie zauważyła, że zwróciła na siebie większą uwagę niż człowiek leżący twarzą ku ziemi, przytulony do chodnika, jak gdyby słuchał podziemnych głosów. Leżał blisko jej ciała rozpłaszczony, w lśniącej kałuży krwi o przykrym i cierpkim zapachu. Był elegancko ubrany, jego ciemne włosy nurzały się we krwi, na niej też spoczywały półzgięte palce lewej ręki.

W głuchej ciszy, głęboko i ciężko wzdychając, Runa patrzyła na tego człowieka, próbując opanować gonitwę myśli, które nagle niczym błyskawice wybuchły pełną i niepohamowaną radością. W tym momencie dziewczyna jakby zupełnie oszalała, z całkowitą, niewątpliwą dla siebie oczywistością ujrzała tego, kto tak boleśnie i dotkliwie, sam o tym nie wiedząc, zawładnął jej zdławionym sercem. Wtem wszyscy zamilkli i odstąpili nieco, gdy Runa zaczęła mówić.

— Mówicie — cicho powiedziała Runa, pochwyciwszy część przelotnej rozmowy — że ten człowiek, to samobójca. Mówicie, że rzucił się z okna. O nie! To on, mój wróg! Lecz ziemia jest silniejsza do niego; teraz on jest martwy, a ja znowu będę żyć tak, jak żyłam.

Uśmiechała się, ujrzała jak niektórzy, patrząc na nią, przekazują coś szeptem sąsiadom. Upadła na kolana i przycisnęła do ust ciepłą rękę leżącego. Gdy wstała, ręka z łoskotem uderzyła o ziemię.

— Wybacz — powiedziała. — Wszystko mi wybacz. W tym świecie, gdzie teraz jesteś, nie ma nienawiści, nie ma trwogi; ty jesteś martwy, a ja odpocznę. Zachwiała się, zamarła i tracąc przytomność, znalazła się w rękach tych, którzy doskakując zdążyli ją podtrzymać. Normalne w takich wypadkach zamieszanie zakończyło się pojawieniem lekarza i wezwaniem własnego zaprzęgu Runy, jako że niektórzy z tłumu ją poznali.

Oto i wszystko, co trzeba, co można, co należało powiedzieć o tej wielkiej duszy, która legła twarzą ku ziemi. Jednak jeszcze kilka słów, one być może w pełni usatysfakcjonują dociekliwego czytelnika sięgającego myślą dalej od autora, i w jednej historii doszukującego się innej, dopóki nie spełnią się wszystkie przeżycia, wszystkie miłości, wszystkie spotkania i zdarzenia, dopóki łagodne wzgórki mogił, porośnięte zielenią i kwiatami, nie ukryją losów wszystkich bohaterów, wszystkich postaci tej skromnej opowieści o zmaganiach, i stanach duchowych. I tak, podążając za dziewczyną, która po wyzdrowieniu zdążyła jednak zapomnieć o wszystkim, odnotujmy jej małżeństwo z Kwinsey'em, dzięki któremu na powrót poznała cudowne kwiaty życia, jego radość i wszystko, czym oddycha i żyje człowiek, gdy los mu przychylny. Tylko chwilami, zwracając wzrok ku niebu, na którym swobodne sylwetki ptaków od jednego krańca horyzontu po drugi wytyczają swój błękitny szlak, Runa Kwinsey starała się coś sobie przypomnieć, w zamyśleniu marszczyła swoje cienkie brwi, ale chwila gasła i tylko jej cień jasnym echem powracał z oddali, szeptał słowa — czy to podsłuchane gdzieś, czy też zrodzone z cudzej woli, a może zasłyszane jeszcze w dzieciństwie:

Jeśli mnie nie zapomnisz,

jak fala falę inną…

14 listopada 1921 r. — 28 marca 1923 r.

Загрузка...