VI

Wdowa zjawiła się natychmiast; blada i cicha Tawi patrzyła na nią niemal z przestrachem. „Tak więc to tutaj mieszkałaś”. Naprzeciw tej myśli dziewczyny, jak gdyby wtórując, rozległa się odpowiedź:

— Tak, nikt z nas nie wie, jaki los go czeka. Może jednak życzy sobie pani jakichś wyjaśnień?

— Nie, nie. Wystarczy — szybko odpowiedziała Tawi. — Zaraz odejdę. Jeszcze chwilę. Ale zanim pożegnam się i odejdę, chciałabym zobaczyć zmarłego.

— Pani?!

— Tak. Wdowa przymrużyła oczy i w milczeniu, bacznie przyglądając się dziewczynie zaczęła szukać sensu jej życzenia; jednak żywa i nerwowa twarz Tawi skutecznie skrywała swoją myśl; i w ogóle była już niezupełnie taka jak przedtem: jej słowa rozlegały się dobrodusznie i zdecydowanie. Tawi, chcąc przerwać milczenie, dodała:

— Zmusza mnie do tego zwykła grzeczność. Nie ma już tego człowieka. Przyjechałam do niego za jego pieniądze, jednym słowem, muszę wewnętrznie się z nim pożegnać.

— Może ma pani rację. Proszę, tutaj.

Po tych słowach wdowa przeszła przez gabinet, zbliżyła się do portiery i, podniósłszy ją, otworzyła ukryte drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia, zaciemnionego firankami skąd błysnął płomień wysokiej świecy w kierunku strumienia dziennego światła zatapiającego pokój.

— Jest tam — powiedziała wdowa. — Wnet zostanie przywieziona trumna.

— A pani? — Tawi, trzymając nad głową fałdę portiery, miękkim uśmiechem zachęcała do wejścia tę kobietę, której twarz tak męcząco ją niepokoiła. — Czyż pani nie wejdzie?

— Nie. To silniejsze ode mnie. Po prostu nie mogę. —Zagryzła wargi, a potem roześmiała się. — Jeśli wejdę, to będę się śmiała, o właśnie tak, cały czas będę się śmiała i triumfowała. Ale gdy pani spojrzy na jego twarz, proszę wspomnieć sześć kobiet i okazać im litość. Dwie z nich otruły się. Los pozostałych jest taki sam, jaki przypada w udziale sklepom kosmetycznym. O nie, nie od razu osiągnął cel! Najpierw stwarzał atmosferę, nastrój… przyzwyczajenie, potem pojawiały się książki, ale powoli, bardzo powoli, zaczynał chyba od „Romea i Julii”, potem zaś wciągając się coraz bardziej… — Zmarł — powiedziała Tawi.

Wdowa jakby tylko czekała na to przypomnienie. Jej twarz drgnęła i wykrzywiła się z gniewu, ale powstrzymała się i tylko machnęła ręką:

— Proszę iść! — i dziewczyna zbliżyła się do zmarłego.

Torp leżał na podwyższeniu, był przykryty prześcieradłami aż do podbródka, ognie świec błąkały się po wypukłościach kolan, rąk i piersi fałdami cieni; jego mięsista twarz była spokojna. Tawi, powstrzymując oddech, patrzyła prosto na niego. Po twarzy zmarłego już przeszło nieuchwytne zniekształcenie, które całkowicie zmienia rysy człowieka, tak że są całkowicie niepodobne do posiadanych za życia. W danym wypadku zmiana nie była tak rażąca, twarz stała się tylko bardziej surowa i chuda. Wydawało się, że zmarły miał pięćdziesiąt lub pięćdziesiąt pięć lat; jego dość gęste włosy, wąsy i broda czerniły się tak nienaturalnie, że przypominały pomalowane; gruby, garbaty nos; wargi o matowo-fioletowym odcieniu wyraźnie wyodrębniały się na bladej skórze zapadłych policzków. Oczy zapadły, pod powiekami pojawiło się białe, martwe pasmo, skierowane w niewidzialny świat. Jak, dlaczego nagle zatrzymało się otłuszczone serce? Pod czaszką splątały się martwe strzępy myśli, ostatnich myśli. Tawi mogłaby rozwinąć zwoje mózgu w ich przedśmiertelny, kwitnący chaos i zobaczyć blask oszałamiającej orgii, rozjaśniającej w przywidzeniu pachnącą perfumami sypialnię; w przywidzeniu bardziej wyraźnym i ostrym niż sen, jawiącym się w postaci pokus całego życia, które śmiertelnie wstrząsnęły sercem swoją słodką, elektryczną siłą. To ta sama siła, która w równej mierze olśniewa cudami maszyn, jak i oczarowuje dźwiękiem strun, zadała śmiertelny cios. Tu Kruks przebywał przez moment, ale nie pozostały po nim żadne ślady.

Tawi patrzyła aż do chwili, gdy jej myśli, przebywając ważną i szczególną drogę, dotarły do słów „życie”, „śmierć”, „urodziny”. — Jutro przecież dzień moich urodzin! To tak przyjemne uczucie, że trudno je wyrazić. — Wówczas zajaśniał w niej uśmiech.

— Wybaczam panu — powiedziała, podnosząc się na paluszkach, żeby połączyć te słowa ze spojrzeniem na całą twarz Torpa. — Torp, wybaczam panu. Jednak powinnam panu coś przeczytać, coś na co mam ochotę.

Powróciła do gabinetu z szafami, gdzie zasępiona, tak jak to robią dzieci, gdy wyciągają drzazgę, spośród zwykłych spraw wyjęła to, co wpadło do jej ręki. Książkę otworzyła tuż koło zmarłego. Była to „Podróż w góry Hartzu” Heinego.

— Proszę posłuchać, panie Torp, niezależnie od tego, gdzie pan teraz jest.

Linijki poplątały się w jej oczach, ale w końcu ułożyły się w równe szeregi, i Tawi już uspokojona, cicho, niemal sobie samej przeczytała kilka wersów:

Jam księżniczka Ilsa,

Mój zamek — Ilsenstein,

Przyjdź — i chwila bliska

Szczęścia — sam na sam…

— Dalej nie będę czytała — wyszeptała dziewczyna, zamykając książkę — dokończę w podróży. Odchodzę więc. Żegnam.

Znowu uniosła się na palcach i na czole zmarłego złożyła delikatny pocałunek, przypominający uścisk ręki. Potem szybko oddaliła się, odsłaniając portierę tak energicznie, że po jej rozgorączkowanej twarzy musnął podmuch wiatru. W ciągu całego życia Torpa był to jedyny pocałunek, dla którego warto było ponownie otworzyć oczy.

Загрузка...