Dziewczyna, o której mowa, przyjechała do Lissy nocnym pociągiem. Miała niemal dziewiętnaście lat, bo równo dziewiętnaście miało być na drugi dzień o dziesiątej wieczorem. Niestety, nie bez żalu przypomniała sobie o tym; w domu dzień jej urodzin byłby uświetniony słodkim ciastem i wesołym spotkaniem z roztrajkotanymi przyjaciółkami. Tymczasem jednak na jej ogłoszenie w „Gazecie Lisskiej” nadszedł list od Torpa, w którym proponowano pracę sekretarki osobistej i lektorki.
Paryż wart mszy. Gazeta pomyliła się, dając skromne ogłoszenie do działu rozmaitości, co z kolei pociągnęło pomyłkę Torpa. — „Jak pani na imię? — spytał na dworcu sympatyczny lecz łysy przedwcześnie, sflaczały, z trzęsącą się nogą człowiek, który zaciekawił się jej manierą spoglądania na swoje maleńkie nóżki w lakierowanych pantoflach, jakby dawała w ten sposób do zrozumienia, że ponad jedzenie i zabawę stawia dobre i eleganckie obuwie. — Tawi — odpowiedziała z prostotą, oblewając się przy tym subtelnym, czarującym i szczerym rumieńcem, takim, którego nie można kupić ani za złoto, ani też wywołać udawanym odruchem serca. — A jak się pani nazywa? — Dziewczyna uniosła lewą brew w kształcie półksiężyca, spojrzała na niego przenikliwie i wypaliła: — Tum — co zabrzmiało jak „Bum”, i rozległo się stalowym tonem oczywistej chęci przerwania rozmowy. — Tra-ta-ta! — zaciągnął nieznajomy oddalając się z wysoko podniesioną głową. Zaś Tawi Tum — nazywajmy ją po prostu Tawi — usiadła na marmurowej ławce i zaczęła oczekiwać aż się rozwidni. Czytała, jedząc chleb z szynką, „Dwie Diany”. Od czasu do czasu podchodzili do niej jacyś agenci, proponując hotele, ale Tawi, nie widząc takiej potrzeby, bo już od rana winna była zamieszkać u Torpa, nie ruszała się z miejsca pośród tłumu i hałasu budynku dworcowego.
W tym czasie przybywały jeden za drugim poranne pociągi; zdenerwowani podróżni nawoływali się wzajemnie i przepływali obok hałaśliwą falą; rumor powozów, gwizdy, brzęk naczyń roznoszonych przez kelnerów i uderzenia złączy wagonowych — wszystko to przenikało w wysoki sufit, jak oddalające się echo. Gdy Montgomery chwycił koniec drabiny sznurowej wiodącej do fortu Calais, dworcowy harmider zagłuszył jego zdecydowany oddech; Tawi zamknęła wówczas książkę, westchnęła i rozejrzała się.
Poranek, dzięki mgle zatopiony jeszcze we wnętrzu nocy, pokonał w końcu mrok. Światło elektryczne jeszcze rozprzestrzeniało swoją wszędobylską sztuczną żółciznę, ale z jego zastygłym blaskiem mieszał się już dzień, odbijając się świeżymi plamami na podłodze i twarzach. Za oknami buchała para z parowozów, opadając na budynki stacyjne; na szarych szybach błękitne obłoki i zielone pasma porannego nieba obejmowały wschód słońca, które gotowe już było do drogi nad budzącą się Lissą.
Miasto wstawało ze snu, ale Tawi zawzięcie ziewała, zmęczenie i opanowane już podniecenie przejawiło się w senności. Postanowiła, chcąc ocknąć się, przejść się ulicami. Ponieważ było jej wszystko jedno, dokąd idzie, poszła prosto przed siebie i wnet dostrzegła pusty skwer. Tutaj pośród dębów, owiewających twarz wilgocią ledwie poruszającego się listowia, jej umysł rozjaśnił się, ale ani nużący wysiłek, ani męczącą zależność widziała w oddali, lecz radosną rodzinę, otwarty gościnny dom, gdzie jak przyjaciółka lub upragniony, gość będzie mieszkać, robiąc wszystko w miarę swoich sił z ochotą i beztroską. Wyprzedzała już myślami bieżącą chwilę. Miała przez trzy godziny dziennie czytać Samuelowi Torpowi. Jego list, w którym dokładnie wyliczono wszystkie warunki proponowanej pracy, nic nie mówił o tym, dlaczego Torp nie lubi czy nie umie sam czytać. Tawi kochała książki tak jak człowieka, całowała je lub odrzucała zagniewana, nie mogła więc pojąć dziwnego uczucia zadowolenia, jakie daje czyjaś głośna lektura, z obcą intonacją, i to w określone godziny, jak gdyby to była jakaś służba czy obowiązek. Tawi, zmęczona takimi rozmyślaniami chrząknęła i powróciła do Montgomery'ego.
Po co wdrapywać się nocą po drabinie sznurowej na wysokość osiemdziesięciu stóp, przy tym nie wiedząc czy u góry czeka przyjazna ręka, czy też cios? Tawi, drżąc cała, wdrapywała się razem z odważnym hrabią raz po raz kołysząc się i uderzając o mury fortu Calais. Wszystko to działo się w groźną noc, cały skwer był w blasku słońca; na górze fortu dźwięczały szpady, a po alei skakały wróble ćwierkając w zapamiętaniu o tym wszystkim, co świeciło się i grzało wokoło; powiał ciepły wiatr; na piasku zatrzepotały cienie liści i nie można było czytać; zwyciężyło zatroskanie tym, co miało nastąpić.
W tym czasie, gdy złożywszy książkę wstała i rozglądnęła się w nadziei ujrzenia otwartych drzwi kawiarni, zbliżył się do niej jakiś człowiek, patrzący tak przenikliwie i prosto, że aż cofnęła się, ale od razu rozpoznała w nim współpasażera, który wsiadł do wagonu na nieznanej stacji. Zapamiętała wprawdzie jego twarz, ale wówczas niczym nie różnił się od innych sennych postaci, drzemiących na sakwojażach ustawionych w przejściu lub rozmawiających półgłosem w kłębach dymu z cygar. Mogła tylko powiedzieć z pewnością, że jechał w tym samym co ona wagonie. We właściwy sobie bezceremonialny sposób skojarzyła od razu nieznajomego z portretem hrabiego Montgomery'ego, mimo że ubiór z tamtej epoki i zakurzone, podróżne palto tego człowieka przeczyło temu wrażeniu, a mimo wszystko przyjemnie jej było szczerze uśmiechnąć się do kogoś w obcym mieście. Wprawdzie Tawi niedawno przestała być dziewczynką, to jednak wiedziała dobrze, że to normalne, gdy uśmiechnie się lub coś powie z lekkim uczuciem, ot tak sobie, bez skrytych myśli i bez żadnego związku z czymkolwiek.
— Poznałam już pana. — powiedziała podając rękę. — Zdaje się, że pan siedział nieco z boku. Był pan ponury, zamknięty w sobie. Co dobrego?
— O świcie wszystko jest dobre — odpowiedział nieznajomy. Tawi zdziwiona była bogactwem mimiki jego twarzy; wyraz jej gwałtownie i płynnie zmieniając się, zachęcał do uwagi i wsłuchiwania się; jego słowa jakby nabierały koloru, formy i zgodności z określonymi przy ich pomocy zjawiskami. Jasno uświadomiła sobie, że „o świcie wszystko jest dobre” i roześmiała się.
— Nazywam się Beniamin Kruks. Nie bez powodu podszedłem do pani. Jeśli się nie mylę, pani jest tutaj samotna, dlatego też chciałbym wiedzieć, gdzie i u kogo pani zamierza zatrzymać się, chciałbym służyć pani pomocą. Gdy załatwię swoje sprawy, to od razu podam pani swój adres. Gdyby coś się zdarzyło — mówię o jakimś nieszczęściu — proszę śmiało zwracać się do mnie.
Kruks przedstawił to wszystko bez najmniejszego zmieszania, powoli i spokojnie jak ktoś bliski. Tawi oczekiwała, że dołączy do tego wszystkiego naturalne w tym wypadku przeprosiny, określi swoje zachowanie jako natręctwo, jednak Beniamin Kruks milczał, czekając na konieczną odpowiedź z taką pewnością, że dziewczyna szybko powiedziała: — No tak. To znaczy, nie wiem, co… Oczywiście, dziękuję panu, jestem wzruszona i… co jeszcze? Wszystko mi się poplątało. Przyjęto mnie do pracy u Torpa. Samuel Torp mieszka na ulicy Wiz pod numerem 7; będę u niego mieszkała i czytała. Proszę wybaczyć, że pana zatrzymuję, ale chciałabym z kimś serdecznie porozmawiać, jeśli już jakoś tak wyszło. Wezwano mnie na podstawie ogłoszenia. Prawdę mówiąc, nie chciałam jechać wczoraj, bo jutro, za pozwoleniem, mam urodziny. Oprócz tego zostały już przysłane pieniądze na drogę. Ja zaś, jakby to powiedzieć, świętu jestem zawsze bardzo rada, jeśli mam pieniądze, to nie będę ich żałować. A za co pojechałabym po urodzinach? Taki już mam charakter. Och! Dlaczego pan się śmieje?
— O, nie — z wolna zaoponował Kruks — uśmiechnąłem się tylko, bo coś mi się przypomniało. Pewnego razu podarowano mi stadko kolibrów w białej aluminiowej klatce pełnej zieleni. Wypuściłem je na wolność. Te ptaszki zna pani zapewne z rysunków i książek. A więc wypuściłem je, patrząc jak nad dzisiejszą ulicą z jej całym hałasem młynków do kawy i blaskiem pieca hutniczego, fruwają nocą te trzepotliwe drogocenności, tak maleńkie jak płatki kwiatów.
— Nadzwyczajne! — krzyknęła Tawi. — A czy zlatywały się potem do pana?
— Przywoływałem je za pomocą szczególnego gwizdu, urywanymi trelami; po usłyszeniu sygnału powracały natychmiast.
Dziewczyna wpadła w zachwyt.
— Tak samo jak łabędzie z wosku, w środku są puste, ale lubią, jeśli poruszamy namagnetyzowaną pałeczką, wtedy płyną jak żywe. To było dawno. Ktoś mi je podarował. Pamiętam, bardzo lubiłam poruszać pałeczką.
Nagle przygasła na twarzy, zasmucił się ten kącik jej duszy, który zawsze śledzi nas w przeszłości i teraźniejszości.
— T-a-a-k, było, minęło, tak, panie Kruks, i jakoś to będzie.
— Oczywiście — przytaknął — życzę pani sukcesów i wytrwania. Dobra jest pani pieśń.
— Tawi Tum nie śpiewa — powiedziała dziewczyna czerwieniąc się i uśmiechając.
— Tawi Tum może tylko nucić coś dla siebie.
— Ale słyszy to wielu ludzi. Niech pani idzie i nie ogląda się.
Tawi ze zdziwieniem potulnie odwróciła się i ruszyła przed siebie, chociaż bardzo pragnęła odwrócić się; wprawdzie wstyd było jej okazywać zaciekawienie, ale Kruks tak dziwnie wymówił te słowa! „Co przez to chciał powiedzieć? Nie mogę” — jęknęła Tawi — i odwróciła się.
Za plamą skweru zlały się cienie, białe ściany i blask szyb. Dostrzegła niejasny zarys powozu, koni; do powozu zbliżył się Kruks, wsiadł i skinął ręką. Nie można było dostrzec ani jego twarzy, ani woźnicy, ta scena jak gdyby działa się za przyciemnioną szybą. „Promienie słońca kłują prosto w oczy” — pomyślała Tawi; wówczas to konie ruszyły z kopyta, koła zakręciły się i rozpłynęły; rozpłynął się także powóz, Kruks, wszystko zniknęło, jak gdyby zniszczona przez własny ruch na jednym i tym samym miejscu, a za ogrodzeniem wiaterek wzniecił kurz.
— Śnię chyba w jasny dzień — powiedziała Tawi, przecierając oczy z zaskoczenia.
— Oczywiście! To oczy już się kleją. Odszedł i nic więcej. Ale, jak zwyczajnie dobrze może być człowiekowi po tak małoważnej rozmowie. Z uczuciem ciepła zatrzymanym w ręce dziewczyna usłyszała stuk zasuw — to naprzeciwko skweru otwierano kawiarnię. Pchnęła drzwi, przeskakując przez stertę śmieci, zamieconych przez senną sprzątaczkę, zajęła stolik, zaczęła pić herbatę i przeglądać gazety. Była tak zmęczona, że przesiedziała tu w słodkim zapomnieniu ponad godzinę, potem wyszła, powoli przechodziła od witryny do witryny i oglądała z wyraźnym zadowoleniem wystawione tam rzeczy, czym też nieźle bawiła się, jednak gdy tylko zauważyła zegar ze strzałkami, które gotowe były ścisnąć cyfrę jedenaście, nagle drgnęła, zawezwała dorożkę i pojechała do Torpa.