XIV

Lokaj wprowadził naczelnika.

Jego twarz, chociaż jeszcze nie minęła doba, wyglądała tak, jak gdyby przeżywał ostatnio wiele nieszczęść. Ciężko, prostymi żołnierskimi krokami zbliżał się, patrzył prosto w twarz Runy, której ciemne oczy po dziecięcemu, swobodnie i lekko zareagowały na jego widok. Ukłonił się, wyprostował, ujął podaną mu rękę, automatycznie uścisnął ją, wypuścił i usiadł naprzeciw gospodyni. Wszystko to wykonał jak gdyby mechanicznie.

— Przyszedłem — zaczął i kontynuował głośniej — wyrazić moją bezgraniczną wdzięczność. — Naczelnik umilkł. — Wszystko było takie dziwne. Ale trudno mi to ocenić. — Wstał, ukłonił się raz jeszcze, i mimowolny, zapewne nieświadomy uśmiech nadzwyczajnego zadowolenia pojawił się na chwilę pod jego na poły siwymi wąsami; zaraz jednak twarz mu ponownie stężałą, jak gdyby uśmiechnął się sam do siebie, ot tak, rozmawiając sam ze sobą. — Tak, tego dnia nie zapomnę. Całe życie moje i moich dzieci jest uratowane, zabezpieczone, urządzone. Nie muszę teraz pracować. Ale jest pewna okoliczność. Pozwoliłem pani na spotkanie beze mnie, zgodnie z pani prośbą, nie prosząc i nie żądając niczego. Proszę to teraz potwierdzić. — Ależ ja nie rozumiem. — Runa zmarszczyła brwi i lekkim ruchem ręki dała do zrozumienia, że mowa petenta zdziwiła ją. — Nikt nas nie podsłuchuje, proszę więc mówić otwarcie. Mogę od razu potwierdzić, tak, dziękuję panu, jestem na zawsze panu zobowiązana.

— Teraz sytuacja zmieniła się. To ja jestem pani zobowiązany albo, jeśli pani nie zgadza się z tym, powiem, że już jesteśmy skwitowani.

Wygładził wąsy, skierował roztargnione spojrzenie na diadem błyszczący we włosach Runy i dostrzegł w jego blasku odbicie swojego szczęścia, co natchnęło go do dalszych zwierzeń.

— Zdarzyło się to o trzeciej godzinie po południu. Chciałem zamknąć okno w gabinecie, gdy moje spojrzenie padło na stół, gdzie leżał rozkaz pozbawiający mnie stanowiska z powodów, które wyjaśnić nie jest trudno. Pięć godzin składałem zeznania i bardzo się zmęczyłem. Co mogłem im powiedzieć? Człowiek przebił dach i odleciał, ale zgodzi się pani, że to żadne wyjaśnienie. Sam nie mogę w to uwierzyć i biorąc pod uwagę niejasne okoliczności, rezygnuję z racji rozumu. Co tu wyjaśniać? Jak rozumieć? Czemu wierzyć? To zagadkowa historia. Proszę wybaczyć mi tę dygresję. Zatem pod papierem leżał płaski, wełniany woreczek o wadze trzydziestu dwu funtów pełen złotych monet ułożonych w słupki i zapakowanych w biały zalakowany papier. Oprócz tego znajdowała się tam zamszowa torebka, w rogach której były trzy brylanty o wadze stu dziesięciu karatów. Nie było wątpliwości, że podarek był przeznaczony dla mnie, bo dołączono także tę oto karteczkę. — Naczelnik podał wyciągnięty z mankietu karteluszek, na którym dużymi i niestarannymi literami napisano: „Niech pan będzie także wolny”. Runa przeczytała i oddała kartkę; jej zdziwienie minęło dzięki oczywistemu rozwiązaniu zagadki. Naczelnik kontynuował:

— Tak. Oczywiście ten cud jest dziełem pani rąk. Sto dziesięć karatów. Ich wartość obecnie, mimo że upadła, wedle kursu wynosi dwieście pięćdziesiąt tysięcy plus trzydzieści pięć w złocie, czyli razem prawie trzysta tysięcy, to znaczy niemal jedna trzecia miliona. Zrobiłem te wyliczenia nocą, bo nie mogłem usnąć. Proszę mi je wybaczyć. Są rezultatem minionych silnych wrażeń.

— To nie ja — Powiedziała Runa, śmiejąc się i ciesząc, że człowiek ten jest szczęśliwy. — Jednak niech pan wie, gdyby to się nie zdarzyło, to i ja zrobiłabym dla pana wszystko.

Naczelnik mrugając powiekami, uważnie spojrzał na nią, uśmiechnął się, poczerwieniał i wyciągnął rękę z blaskiem w oczach zmuszającym do uświadomienia, że gorycz jest także i w jego sercu.

— Proszę wybaczyć, że pierwszy wyciągam rękę do pani, do damy i dziewczyny; nie jest to przyjęte, ale muszę pani rękę uścisnąć. Zawsze wierzę tym, którzy mówią i patrzą prosto w oczy. Cieszę się, że tak jest. Teraz jestem zupełnie spokojny, między nami nie było cienia.

Podała mu rękę, lecz przypomniała swoje kłamstwo i odwróciła twarz.

— Cień był — powiedziała — ale tylko we mnie. Między nami nie było cienia. Żegnam pana. Lepiej tego już określić nie można, przyczyna dobra tkwi w panu. Proszę iść, niech pan będzie szczęśliwy i wie, że odłamki szkła mogą stać się brylantami, jeśli na nie spojrzy ten, kto w tak dziwny sposób opuścił pana.

Gość wstał, podniósł do ust nerwową, pachnącą rękę, odwrócił się i wyszedł tak, jak wszedł, patrząc wciąż prosto przed siebie. Runa odsunąwszy kotarę, odprowadzała go wzrokiem. Kiedy znikł, zadumała się.

Загрузка...