V

Ostatni numer przed wejściem „Podwójnej Gwiazdy” nazywał się „Bezsilność okowów”. Polegało to na tym, że niskiemu człowiekowi o szerokich barach związano ręce i nogi grubymi sznurami, owinięto całego drutem, a oprócz tego ręce i nogi skrępowano kajdanami. Potem przykryto go prześcieradłem; przez kilka minut szamotał się pod nim, po czym wstał zupełnie wolny — więzy walały się na piasku.

Znikł. Zapanowała głęboka, napięta cisza. Muzyka zagrała i zamilkła. Cyrk oddychał bezszelestnie. Niecierpliwe oczekiwanie przenikało z serca do serca potęgując napięcie; spojrzenia widzów skierowane na kurtynę milcząco wywoływały obiecane zjawisko. Muzykanci wertowali nuty. Minęło pięć minut; zniecierpliwienie rosło. Góra cyrku początkowo bezładna nagle strzeliła salwami protestujących oklasków; podtrzymywał je środek widowni; na dole zaś rozmawiano, trzepotano wachlarzami i wymieniano uśmiechy.

Właśnie wtedy, ponownie zmuszając wszystkich do głębokiego milczenia, pojawił się człowiek średniego wzrostu, wyprostowany jak płomień świecy, z naturalnymi i prostymi manierami; zatrzymał się na chwilę, po czym wyszedł na środek areny stąpając ciężko i równo; znowu przystanął, obejrzał się z uśmiechem, obrzucił spojrzeniem lśniące loże cyrku, podniósł głowę i zwrócił się do orkiestry.

— Proszę zagrać — powiedział z namysłem i cicho, ale tak dobitnie, że jego słowa wszyscy dokładnie zrozumieli. — Zagrajcie coś wolnego i płynnego, na przykład „Meksykański walc”.

Kapelmistrz kiwnął głową i uniósł batutę.

Zaczęły trąbki; powiew melodii i rytmu wirując zniewolił serca; harmonia melodyjnych dźwięków stworzyła nastrój, dzięki któremu życie człowieka staje się jakby bardziej odświętne, wewnętrznie czystsze i szlachetniejsze.

„Podwójna Gwiazda” — taki jaki pojawił się w owej chwili przed oczyma widzów — był człowiekiem trzydziestoletnim. Miał na sobie białą koszulę z rękawami ściągniętymi na przegubach rąk, czarne pantalony, granatowe pończochy i czarne sandały; szeroki srebrny pas obejmował jego biodra. Jasne jak kopuła czoło opadało na czarne oczy łukami delikatnych i wysokich brwi, które przydawały jego ostrej twarzy wyniosłego blasku starożytnych portretów; na tej bladej pełnej spokoju i siły twarzy, między cieniem ciemnych wąsów i szczeliną twardego podbródka, pogardliwie wykrzywiały się małe, surowe usta. Uśmiech, z którym się pojawił, był dwuznaczny, chociaż nie pozbawiony pewności i ukrytej nadziei. Jego ciemne włosy lekko kręciły się z tyłu głowy, na karku, z przodu zaś nieco opadały na czoło; ręce były małe, ramiona lekko odrzucone. Zbliżył się do bariery i nie śpiesząc się zaczął biec z przyciśniętymi do piersi łokciami; tak obiegł całą arenę nie czyniąc niczego osobliwego. Ale na początku drugiego kręgu rozległy się okrzyki: „Patrzcie, patrzcie!” Oba główne wejścia na arenę zapełniły się widzami: przybiegła cała obsługa i artyści. Kroki biegnącego straciły dotychczasowy rytm, poruszał się już bez widocznego wysiłku gigantycznymi skokami; wydawało się, że jego nogi, lekko dotykając ziemi, nie nadążają za nieuchwytnym porywem ciała; już kilka razy po prostu przebierał nimi w powietrzu, jak gdyby odpychając pustkę. Tak mknął przez pewien czas okrążając arenę, a potem nagle uniósł się w górę na wysokość wzrostu i zamarł, zatrzymał się w powietrzu, jakby na niewidocznym słupie. Trwał w takim położeniu nieco dłużej niż naturalne zatrzymanie się w zenicie wyrzuconego przedmiotu, głupstwo — może jakąś trzecią część sekundy, ale dla publiczności wszystko to choć wyglądało niepozornie, stanowiło bezprecedensowe, niezwykłe w swej istocie, zagadkowe zjawisko. Jednak nie zimne ciarki i nie gorączka uniesienia ogarnęły wszystkich, lecz dreszcz tajemniczego podniecenia: stało się coś, co wykracza poza sferę możliwości człowieka. Wielu skoczyło z miejsc; ci, którzy nie zrozumieli, o co chodzi, krzyczeli wśród ogólnego szumu pytając sąsiadów, co się stało? Uczucia były napięte, ale jeszcze nie stłamszone, nie powalone; widzowie przekrzykiwali się, wymieniając różne uwagi. Krytyk baletowy Fogard powiedział: „Oto monstrum ewolucji; od czasów Agnieszki Duport nie było niczego podobnego. Ale w balecie wśród fajerwerku innych ruchów nie jest to tak szokujące”. W innym miejscu można było usłyszeć: „Widziałem skoki Murzynów w Ugandzie, ale im daleko do tego…”; „Fakirstwo, hipnoza!” „Nie! To robi się za pomocą luster i efektów świetlnych” — oznajmiła jakaś kompetentna osoba.

W tym czasie odpoczywając czy też rozmyślając, pośpiesznie, w równym tempie „Podwójna Gwiazda” biegał po arenie, rozsiewając trwożliwe oczekiwanie. Czego oczekiwał wstrząśnięty widz? Nikt nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, ale każdy był jak gdyby obezwładniony niewidzialnymi rękami i nie wiedział przy tym, czy one go wypuszczą, czy też zrzucą blednącego w niepojętej trwodze. Tak odczuwali nawet maniacy silnych wrażeń, ludzie doświadczeni i opanowani, do czego też później przyznawali się. Jeszcze kilka razy wśród dam dało się słyszeć wysokie „ach!” z odcieniem bardziej poważnym, niżeli wymaga tego uniwersalny wykrzyknik. Góra nic nie pojmując wrzeszczała „brawo!” i klaskała aż do bólu dłoni. Równocześnie w tłumie artystów cyrkowych zapełniających wyjście na arenę trwało poruszenie; ci ludzie, którzy widzieli wiele, byli wstrząśnięci nie mniej niż inni widzowie.

Minęło już około dziesięciu minut, gdy „Podwójna Gwiazda” wyszedł na arenę. Teraz jak gdyby przyśpieszył rozbieg. Jego twarz płonęła, oczy śmiały się. Nagle radosny dziecięcy krzyk obiegł cyrk: „Mamo, mamo! On leci… Patrz, nie dotyka nogami!”

Jednocześnie wszystkie spojrzenia skierowały się na to, co dopiero teraz dostrzeżono. Spadła z nich jak gdyby zasłona; złudzenie miarowego ruchu znikło. „Podwójna Gwiazda” unosił się w powietrzu na wysokości stopy, sunął w górę coraz gwałtowniej i coraz wyżej.

Wówczas to, jakby przekraczając niewidoczną granicę, widowisko przestało być sztuką, a stało się cudem, to znaczy tym, czego w skrytości ducha oczekujemy całe życie, ale kiedy wreszcie zabłyśnie, wtedy gotowi jesteśmy krzyknąć z przerażenia i ukryć się. Drud odrywając się od areny popłynął w powietrzu ku żyrandolom z odwróconą w tył głową. Błyskawicznie cały wyobrażony ciężar jego ciała udzielił się wewnętrznemu wysiłkowi widzów, ale podobnie szybko znikł i wszyscy zobaczyli, że ponad galerią, pod trapezami mknie człowiek z odrzuconą w tył głową, przecinając od czasu do czasu górną orbitę swego lotu z płynną szybkością ptaka. Był to widok niesamowity. Cień „Podwójnej Gwiazdy” miotał się w dole, nurkował wśród cyrkowych rzędów.

Przerażona orkiestra zamilkła; samotny obój zabrzmiał fałszywą nutą j. jak gdyby przestrzelony urwał nagle swój miedziany jęk. Okrzyki: „Pożar, pożar! nie dokonałyby tego, co stało się w cyrku. Galeria zawyła. Wołania: „Szatan! Diabeł!” potęgowały falę paniki; ludzi ogarnęło całkowite szaleństwo; nie było już publiczności, gdyż ta utraciwszy łączącą ją więź przekształciła się w dziką gromadę, po głowach której skakał strach, zrywając mocne łańcuchy rozsądku, szalenie przy tym wyjąc i szczerząc zęby. Wielu ludzi ogarniętych raptowną słabością lub zawrotem głowy siedziało nieruchomo, zasłaniając twarze rękami. Niektóre kobiety mdlały, inne z zapartym tchem runęły ku wyjściom; dzieci płakały. Zewsząd dolatywał trzask balustrad. Uciekający zapełnili arenę, tłoczyli się u wyjść, przewracali jeden drugiego, szarpali i odpychali tych, co byli z przodu. Czasem jakiś przenikliwy pisk zagłuszał cały ten piekielny tumult; dolatywały jęki, przekleństwa, łomot przewracanych foteli. A nad areną, powyżej trapezów i bloków stał w powietrzu „Podwójna Gwiazda” ze skrzyżowanymi rękami.

— Orkiestra, grać! — krzyczał Agassic ledwie pojmując, co się dzieje.

Kilka trąbek zawyło w przedśmiertnym lamencie, który szybko ucichł; zatrzeszczały przewrócone pulpity; estrada opustoszała; muzykanci, porzuciwszy instrumenty, pouciekali jak wszyscy.

W tym czasie minister Daugowet z trudem pocierając kościste ręce i marszcząc siwiznę brwi cicho powiedział do dwóch dobrze, lecz skromnie ubranych ludzi, którzy weszli do jego loży: „Natychmiast. Bez wahania. Wszystko biorę na siebie. Proszę nocą osobiście przyjść do mnie z raportem i nikomu ani słowa!”

Obaj nieznajomi bez ukłonu wybiegli z loży i zniknęli w tłumie.

Wówczas Drud głośno zaśpiewał na górze. Pośród panującej paniki jego głos zadźwięczał z siłą podobną do podmuchu wiatru. Była to krótka nie znana nikomu pieśń. Tylko kilka słów dotarło do uszu niektórych ludzi: „Ten szlak bez drogi…” Kadencja zginęła w harmidrze, lecz można było się domyślić, że są jeszcze trzy stopy i rym męski zawarty w wyraźnym słowie „takt”. Potem znów nie można było nic zrozumieć, dopóki w przerwie tumultu nie rozległy się zagadkowe i przeciągłe słowa: „…wzywający w migotliwy świat”.

Z loży ministra wyszła dziewczyna w sukni w białe, jedwabne fałdy. Blada, nie panująca nad sobą, podniosła ręce i krzyknęła. Nikt nie usłyszał jej słów. Śmiała się nerwowo. Jej oczy błyszcząc unosiły się ku górze. Nic nie widziała i nie czuła, tylko jasną otchłań, która rozbłysła na ruinach tego dnia cudownym ogniem.

Gall zbliżył się do niej, wziął za rękę i wyprowadził. Drżąc podporządkowała mu się prawie nieświadomie. To była Runa Beguem.

Загрузка...