VII

Rozbita i smutna Tawi wyszła na ulicę. Nie wzięła pieniędzy, mimo że suma jaką dysponowała, nie wystarczała nawet na kupno biletu — pieniądze zaproponowano jej bez urazy, ale serce dziewczyny zdecydowanie się temu sprzeciwiło.

— Dziękuję pani — powiedziała do wdowy — mam tylko jedno życzenie: chcę jak najszybciej stąd odejść.

Tak więc odeszła i znalazła się pośród rozedrganego ulicznego harmidru upalnej Lissy ze skrępowanym i zamierającym sercem,

Przez jakiś czas zagniewana i wstrząśnięta, nie wiedząc dokąd zmierza, była zajęta rozplątywaniem ponurej historii. Cały rój sprzecznych, pozbawionych sensu domysłów męczył jej serce. W końcu zmęczona westchnęła głęboko i zaczęła przyglądać się ruchowi ulicznemu, licząc, że to przyniesie jej ulgę. Powoli udało się jej jeśli nie zupełnie, to choć trochę wrócić do równowagi: raz jeszcze wzruszyła ramionami z bolesnym wstrętem i zaczęła rozglądać się wokoło, dostrzegłwszy, że oddaliła się od centrum miasta. Ulice były szare i niemal bezludne, a ludzie jacyś bardziej niepozorni; krzykliwie brzmiące szyldy zostały zamienione przez zardzewiałe blachy z brudnymi literami, spoza parkanów zwieszała się rachityczna zieleń. Otwarte drzwi szynku trzeciej kategorii pobudziły apetyt Tawi, zmęczona i głodna z ponurą miną usiadła przy stole przykrytym poplamionym obrusem i zamówiła ragout, które od razu podano, ale nie było zbyt apetyczne, bardzo gorące, przyprawiające o ból zębów. Tawi, nie zwracając uwagi na spojrzenia stałych bywalców lokalu, odważnie zabrała się do jedzenia potrawy, w której soli i pieprzu było zapewne więcej niż czegokolwiek innego. Gasząc poparzone usta szklanką wody, wyszła jednak w nieco lepszym nastroju. Ale co dalej? Skąd zdobyć pieniądze na powrót i co robić do siódmej wieczorem? O siódmej odjeżdżał pociąg. Naiwny i wielkoduszny Kruks mógł teraz bez żadnych kłopotów podać swój adres tam, gdzie jej już nie ma. „Mogłabym dać w zastaw w lombardzie medalion mateczki — rozważała w myślach — albo też zdecydować się na sprzedaż nowego kapelusza, który w kartonie kołysał się na jej łokciu — no, więc kapelusz można sprzedać, za medalion dostałabym…” Pogrążona w dokładnych obliczeniach, podążała cały czas przed siebie.

W którymś momencie coś jej się nie zgadzało w wyliczeniach, zatrzymała się więc, podniosła głowę, ze zdziwieniem słysząc dziwny dźwięk, który był tak cichy, jak szmer strumyka w nieznanej krainie. Ulica była pusta, tylko w oddali na skrzyżowaniu majaczyły dziwne postacie; z prawej strony zaś wolno posuwała się furmanka, trudno było pojąć, czy woźnica spał, czy też drzemał z opuszczoną głową, przykrytą podartym kapeluszem. Wydawało się, że furmanka wyjechała z sąsiedniej bramy, właśnie z tej, którą ze stukiem już zamykano; na dole tylko ukazały się czyjeś nogi. Zdziwiona dziewczyna zauważyła, że ów czysty, muślinowy dźwięk, któremu się przysłuchiwała, wydawała przejeżdżająca furmanka, która kołysała się w rytm każdego kroku wynędzniałego konia. Oglądając się na nią spostrzegła, że pod materiałem zwisającym i dotykającym kół, uniosło się coś podobnego do tiary, co jednak, zważywszy na dziwne kształty okrycia, nie pozwalało na jakąkolwiek pewność. Ten, jak się zdawało, lekki ładunek cicho kołysał się i dźwięczał, jak gdyby jakiś człowiek wiózł stertę tamburynów. Tawi nie wytrzymała i podeszła bliżej, zapytała:

— Proszę powiedzieć, co tu u pana tak dzwoni? Woźnica spojrzał apatycznie na dziewczynę z oddali swoich skrytych myśli przerwanych nagłym pytaniem, którego powaga była dlań tępą i mroczną zagadką.

— Ee! — powiedział na odczepnego i z wyraźnym niezadowoleniem, że musi skierować swoje wolno płynące myślenie na bardziej szybki bieg. — No, dźwięczy, a pani co do tego? Idź, pani, swoją drogą z Bogiem. — Zerkając przy tym na konia, dla którego bat był tylko przyjemnością, bo odpędzał gzy, niemrawo smagał zwierzę, ale ono pomachało tylko ogonem, wyrażając skurczem tylnej nogi domniemane ożywienie i nie szybciej niż przedtem skręciło za rogiem na szosę.

Gdy Tawi odruchowo spojrzała w tę stronę, zobaczyła za domami zielony prześwit na szosę, którą po brzegi wypełniały tłumy ludzi, śpieszących gdzieś jak do pożaru. Gazeciarze pędzili wymachując gazetami, wózki, handlarzy owoców i napojów chłodzących śmigały pośród powozów pełnych dam i elegancko ubranych mężczyzn, pod nogami prześlizgiwały się bezpańskie psy, poszczekując na tych swoich współbraci, których wyczesane cielska dostojnie kroczyły z przodu jedwabnych spódnic w odległości wyznaczonej przez smycze. Jaskrawy bukiet twarzy mignął w szybach automobilu, rzygającego gęstymi i wstrętnymi zaklęciami; harcując na koniach, pędzili jeźdźcy; kule nędzarzy, taszczone z powodu szybkości pod pachami, żwawo kołysały się pośród lasek i parasoli; matki ciągnęły z trudem zmęczone dzieci, z zaciśniętymi wargami podążały staruszki; chłopcy uganiali się z szalonym wrzaskiem po jezdni. Wtem tajemnicza furmanka gdzieś zniknęła w tumulcie, a Tawi spytała pierwszego lepszego przechodnia:

— Dokąd śpieszą ci wszyscy ludzie?

— Czy pani nietutejsza? — odrzekł tenże człowiek, odwracając się do niej w biegu. — Zatem pani nie wie, że dziś będą pętle śmierci!! Loty!.. Loty! — krzyknął, jak gdyby wyjaśniając i bezceremonialnie wyprzedził dziewczynę.

Tawi raptownie poderwała się. Przepadała za wszelkimi widowiskami. Wbiegła do najbliższego sklepu i uprosiła właściciela, by przechował jej bagaż, a potem z taką samą szybkością, z jaką poruszał się tłum, ruszyła przed siebie. Od czasu do czasu myślała o powrocie do domu, ale też szybko uspakajała się czując na piersiach medalion i w myślach otwierając pudełko z kapeluszem. — Oto pieniądze!.. — powtarzała niefortunna podróżniczka. Tłum, słońce i poczucie niezależności rozweseliły ją. Tymczasem szosa raptownie skręcała w pole, na wprost wznosił się wysoki kamienny mur, za którym pośród zwiędłych z upału drzew widniało zagięcie chińskiego dachu z umieszczoną na nim flagą. Rozwarta przestrzeń bramy roiła się od pstrokacizny podążających ludzi. Jedni wychodzili, inni wchodzili, ale więcej wchodziło, i Tawi, nie namyślając się wiele, skręciła w tym właśnie kierunku. Wnętrze podwórza było zamknięte drewnianym płotem — przed wąskim przejściem jakiś pracownik sprawdzał bilety.

— Pani bilet — rzucił ku dziewczynie, która już go minęła.

Odwróciła się, nie zdążywszy wypowiedzieć słowa, ale bileter już zajął się innymi wchodzącymi, zapominając o niej lub też traktując ją jako „swego człowieka”, jakich zawsze jest wielu wszędzie tam, gdzie sprawdzane są bilety. Tawi, zadowolona, że się udało — żadnych biletów nie była w stanie kupić — poszła dalej rozglądając się dokoła. Trafiła na podwórze lub niewielki, wyłożony płytkami plac, z dwu stron którego wznosiły się amfiteatralne ławki pawilonów z bocznymi i poziomymi osłonami. Ludzi było dość dużo; Tawi, oglądając ich, zauważyła, że nie jest to różnorodny tłum widowisk publicznych, lecz tak zwana wybrana publiczność, przeważnie składająca się z inteligentów. Między trybunami znajdowały się stoły pokryte ciemnoniebieskim suknem, na nim stały kałamarze i leżał papier do pisania; siedziało przy nich około trzydziestu ludzi w rozleniwionych panującym upałem pozach, w rozpiętych kamizelkach, z mokrymi włosami spadającymi na czoło i ze zsuniętymi na tył głowy kapeluszami. „A dokąd to trafiłaś, kochana?” — ze zdziwieniem spytała siebie Tawi, domyślając się, że chyba nie tutaj odbędą się pokazy lotnicze. Zza stołu podniósł się, dzwoniąc dzwoneczkiem, człowiek krępej budowy; jego duża, okrągła twarz — niemal bez brwi, ale z baczkami, które, jak się wydawało, ledwie trzymały się na grubych policzkach — podkreślał owal mięsistych ust; krzyknął głosem nie cierpiącym sprzeciwu:

— Ciszej! Uwaga! Otwieram nadzwyczajne posiedzenie Klubu Awiatorów.

Równocześnie Tawi dostrzegła Kruksa, podchodzącego do stołu; to był na pewno on, który tak nieoczekiwanie znikł rankiem. Na widok jego spokojnego i prostego oblicza pośród obcego tłumu w nieznajomym mieście dziewczyna ucieszyła się, jak gdyby spotkała rodzonego ojca. Szybko usiadła na najbliższej ławce i zawołała:

— Hej, Montgomery, co pan tu robi? Kruks! Kruks!

Natychmiast jego oczy skierowały się ku niej i od razu odnalazły ją; przypomniawszy sobie poranne spotkanie, kiwnął głową, przyłożył palec do ust i uśmiechnął się wymownie. Chociaż zgorszone twarze dana od razu zwróciły się w jej kierunku, a uniesione z lekkim uśmiechem brwi mężczyzn wyrażały tym samym zdziwienie i zaskoczenie, jednak ona tylko z lekka zaczerwieniona, ale bynajmniej nie speszona, czuła się, jak gdyby znalazła się w domu.

Kruks przysunął sobie wolne krzesło, usiadł i opuścił oczy. Ubrany był w skórzaną, zapiętą kurtkę, wysokie buty i czarną pilotkę — jej pasek przechodził pod podbródkiem od ucha do ucha. Tutaj zaciekawienie Tawi dosięgało szczytu; i osobowość Kruksa, i sytuacja, i nieoczekiwane dla niej posiedzenie awiatorów — wszystko to przypominało rozebraną na części nieznaną maszynę; ktoś składając ją na jej oczach zamierzał ją puścić w ruch. Drżała. Czy widzieliście państwo, jak młodziutka, głupiutka dziewczynka wierci się, nie będąc w stanie spokojnie usiedzieć na swoim miejscu? Świat jest dla niej jeszcze przedstawieniem, a w nim raz po raz w czasie głównej akcji jawią się fragmenty najróżniejszych innych spektakli. W takich chwilach zmienność jej doznań przypomina zwiewność mrocznych przywidzeń i zjaw. Ani chwili spokoju nie znajdziemy na jej twarzy, ani w pozie, ani w rytmie oddechu — chce się jej tupać, powstać, patrzeć z przodu i z boku, poganiać i hałasować.

Krępy człowiek przewodniczył zebraniu. Gdy udało mu się uciszyć tłum, powiedział:

— Stała się taka rzecz: do sekretariatu klubu wpłynęło umotywowane podanie pana Kruksa, wynalazcy maszyny latającej nowego typu, w którym zwraca się z prośbą nie tylko o dokonanie eksperymentu, ale także o włączenie go do dzisiejszej rywalizacji. Zgodnie z regulaminem klubu, każdy jednopłat, dwupłat czy spadochron musi być w celu uniknięcia nieprzewidzianych roszczeń wstępnie oceniony przez ekspertów. Chodzi również o to, żebyśmy nie mieli do czynienia z próbami technicznie niemożliwymi lub też bez wątpienia absurdalnymi, na co jest sporo przykładów. Dlatego też, mając jeszcze godzinę do rozpoczęcia zawodów, prezydium postanowiło: po przeglądzie maszyny Kruksa, uwzględniając warunek technicznej naukowości jego wynalazku, udostępnić lotnisko do publicznego pokazu i, jeśli pan Kruks będzie sobie życzył, możemy go wpisać na listę dzisiejszych awiatorów z prawem walki o nagrody w lotach na wysokość, czas trwania i dokładność lądowania.

W miarę tego jak trwało i kończyło się przemówienie przewodniczącego, szkarłatny rumieniec zażenowania pokrył twarz Tawi — w jej oczach pojawiły się niemal łzy, ogarnęło ją kompletne zmieszanie, gdyż zrozumiała, że nazbyt bezceremonialnie krzyknęła do bez wątpienia znakomitego wynalazcy. Bojąc się więc, że Kruks znowu spojrzy w jej stronę, usiadła tak, żeby mogła oglądać go spoza czyjegoś wielkiego kapelusza. „Mój Boże, zmiłuj się nade mną, i nie pozwól palnąć mi jakiegoś głupstwa” — szepnęła; jednak nie zdążyła całkowicie wyrazić skruchy, rozległ się bowiem gwar, harmider; uwagi pełne subtelności i zaciekawienia zmieszały się z okrzykami zniecierpliwienia.

Wówczas też wszystkie spojrzenia skierowały się na Kruksa, który wstał, uczynił znak ręką, że chce mówić. Znowu uciszył się gwar; ludzie siedzący przy stole z powagą zmarszczyli czoła, co mogło oznaczać, że są we wszystkim bezbłędnie zorientowani.

— A więc — powiedział Kruks cicho, ale tak, że jego słowa zadźwięczały przekonująco dla wszystkich — skonstruowałem maszynę, która pod względem konstrukcji i systemu silnika nie ma nic wspólnego ze współczesnymi samolotami. Nie mam ani pary, ani gazu, ani benzyny, ani elektryczności; nie mam unoszących płatów ani też śmigieł czy szczególnie skomplikowanych materiałów, z których został zrobiony. Równie dobrze płótno lub jedwab, najzwyklejszy papier lub blacha żelazna może być materiałem dla mojej maszyny nie powodując przy tym najmniejszej utraty jej zdolności dynamicznych; mknie dzięki sile wibracji dźwiękowej, zawartej w czterech tysiącach miniaturowych, srebrnych dzwoneczków, których dźwięk…

— Których dźwięk?! — przerwał mu głos, zawierający w swoim tonie niepomierne zdziwienie. — O czym pan tu mówi?

Rozległ się śmiech, który momentalnie przerodził się w harmider. Znikła nagle pozorna jednomyślność zgromadzonej społeczności. Jedni rozglądali się bezradnie, inni usilnie poszukiwali wzrokiem intruza, który spytał, do czego zmierza w swojej dziwnej wypowiedzi zagadkowy wynalazca. Przewodniczący schwycił dzwonek i chciał zaprowadzić porządek, ale ktoś mu coś szepnął, i ten z pewną wątpliwością i niewiarą ukradkiem spojrzał na Kruksa, jak stał, oczekując, aż będzie mógł mówić dalej, podobny do człowieka, na którego runął na rogu ulicy biegnący tłum. Wówczas Tawi zaczęła obawiać się o Kruksa. Jakakolwiek przykrość lub klęska, którą mógłby ponieść, byłaby dla niej absolutnie nie do zniesienia, dojrzała w niej coraz większa do niego sympatia. Spodobało się jej, że przyszło mu przeciwstawić się wielu ludziom, ale znając siłę ośmieszenia, obawiała się, żeby ta scena niezależnie od jej finału nie nabrała charakteru komicznego. Tymczasem rozległy się okrzyki i szmer ucichł.

— Może — powiedział przewodniczący do Kruksa — jest pan nieco zmęczony lub chory, podniecony; może w takim wypadku będzie lepiej dla pana, gdy odłożymy pańskie wyjaśnienia chociażby na następny dzień?

Kruks uśmiechnął się spokojnie; z wyrazem pełnego opanowania wysłuchał tej ostrożnej i delikatnej sugestii.

— Zmuszony jestem prosić pana o pozwolenie powiedzenia wszystkiego, co chcę, mogę i uważam za niezbędne. Niemniej jednak żeby prawie cudowne nowości, które zostały odkryte przeze mnie, nie były gołosłowne, zmuszony jestem do zademonstrowania maszyny całemu gremium. Nie jest ona wielka i nie ma nic wspólnego z tymi niezdarnymi ważkami, na których lata się obecnie z takim hałasem i ryzykiem…

Kruks powiedział te słowa z sugestywną pewnością rozwiewającą wszelkie wątpliwości nie tylko co do własnych umiejętności, ale także zamiarów, skutkiem czego udało mu się ponownie zdobyć uwagę słuchaczy.

— A jeśli nagle — mówił ktoś obok Tawi — okaże się, że nie ma granic dla odkryć?

Kilka spontanicznych sporów już ucichło, wzrastające zaciekawienie zataczało coraz szersze kręgi.

— Należy wysłuchać go, wysłuchać! — zaczęto krzyczeć, widząc, że prezydium jest niezdecydowane. — Chcemy go wysłuchać!

— W końcu przewodniczący zdecydował się, ale swoją decyzję wyjaśnił jako pewne ustępstwo dyplomatyczne.

— Jeśli pan nalega — powiedział — to zgadzamy się. Muszę jednak zaznaczyć, że istnieją pewne pasje, których nieprzewidziana forma, może doprowadzić do tego, że będzie pan żałował tego eksperymentu; jego niezadawalające następstwa odbiją się zarówno na panu, jak i na nas wszystkich, ponieważ nad zwyczaj ubolewamy nad tym wszystkim, co nie ma związku z nauką, co, jeśli się tak wyrażę, jest dyletancko śmiałe i nie ma nic wspólnego z zadaniami Klubu Awiatorów. Zatem więc, jeśli jest pan chociażby w najmniejszym stopniu przekonany co do pozytywnych efektów pańskiego wynalazku, co do słuszności zasad jego funkcjonowania to, panie Kruks, proszę o łaskawe zajęcie miejsca. Nie ukrywam, że początek pańskiego wyjaśnienia wydał się dla wszystkich nadzwyczaj dziwny… A więc słuchamy pana.

Przewodniczący, asekurując się w ten sposób wobec Kruksa i całego audytorium, przybrał surowy i poważny wyraz twarzy, a wraz z nim pozostali członkowie prezydium spojrzeli na Kruksa w sposób przypominający egzaminatorów, których ukryte życzenie: uczniu, padnij na kolana! — pachnie kanibalizmem.

— No nareszcie, dzięki Bogu! — powiedział Kruks. — Konsternację waszą wywołały cztery tysiące dzwoneczków; pogłębię ją jeszcze, otóż mniej czy więcej niż cztery tysiące, to nie gra żadnej roli. Podobnie jak dzieci lepiące śnieżną bryłę nie martwią się o to, parzystą lub też nieparzystą liczbę śnieżynek zawierają w sobie spersonifikowane obrazy zimy, zamieci i mrozu, jakie one zrobiły, tak i ja nie obstaję bezwzględnie przy czterech tysiącach; z radością odstąpię dowolną ilość albo też dodam do tych czterech tysięcy tyle dzwonków, ile w ogóle mieści się w moim latającym aparacie; mnie chodzi o wiele dzwoneczków, cała rzecz nie w liczbie, lecz w ich funkcjonowaniu.

Gdyby uśmiechnął się przy tym, gdyby chociaż przez chwilę przez jego wyraziste oblicze przemknął ślad ukartowanej gry, na pewno rozległby się grzmot oklasków i okrzyki przedniej zabawy. Kruks patrzył jednak i mówił bardzo poważnie, co wywoływało na przekór jego dziwnym słowom przygnębiający nastrój. Jeszcze nie rozległy się protesty ani też ostre słowa potępienia tych, którzy traktują jako drwinę lub wyzwanie to wszystko, co wymyka się spod natychmiastowej kontroli szarych komórek, przyzwyczajonym do spokojnego przeżywania, zanim zgłębią sens zjawiska, a już zaczął pojawiać się na ich twarzach coraz wyraźniejszy obraz niezadowolenia. Totalna pogardliwa ironia wykrzywiała usta członków prezydium, skutkiem własnej lekkomyślności skazanych na czuwanie nad solidnym przebiegiem programu zajęć, nad odpowiednim szacunkiem do miejsca i dzieła, którym się zajmowali, przyczepiwszy do klap emblematy z kółkami i skrzydłami. Wszystko wyraźnie dostrzegła Tawi, sytuację jednak oceniła po swojemu. Miała wrażenie, że znalazła się na rozstajnych drogach swego losu, uczucie to określało jej nastrój, bezwiednie skojarzyła dzwoneczki, o których mówił Kruks, ze świeżym jeszcze obrazem napotkanej furmanki i dźwięku, który słyszała godzinę temu. Czekała, z zawieszonym na złotej nitce niepokojem młodzieńczego serca, na to, jak w końcu postąpi Kruks. Wydawało się, że zamierza załagodzić wzbierającą wobec niego niechęć — jego mowa dotyczyła teraz wielu spraw.

— Rozpatrzymy — mówił — chociażby pobieżnie anatomię i psychologię ruchu w powietrzu. Do dnia dzisiejszego latają tylko ptaki, owady i przedmioty, człowiek towarzyszy latającym przedmiotom, sam zaś latać nie może, poza przywidzeniami sennymi. Przyczepiając się do balonu, posiadającego właściwości jak gdyby samodzielnego organizmu, poruszającego się dowolnie w zależności od zmian atmosferycznych, człowiek znajduje się w sytuacji nie bardziej złożonej niż mszyca, siedząca na nasieniu dmuchawca, którego zerwał wiatr i unosi w przestrzeń. Samolot jak gdyby jeszcze dokładniej pozwala spojrzeć na te pomysły. Wyjaśnijmy jednak sens pragnienia, idei lotu, jego wyobrażony idealny stan. Nieuchronnie pojawia się tu przywidzenie senne, tylko jego pasjonująca arabeska podpowiada dobitnie, czym jest uduchowiony, czysty lot. Kieruje nim lekka i głęboka ekstaza; nieznane na jawie uczucia — na tyle dziwne, że mogą przypominać li tylko śpiew na dnie oceanu — dźwięczą harmonijnie w tych szczególnych warunkach rojenia, odrzucającego smutek fizyczny, przez wieki nagromadzoną nienawiść do nóg, schwytanych przez ogromny magnes. Przypomnijmy sobie, jak latamy w tym czasie, gdy nasze ciało owinięte kołdrą leży pokornie na łóżku; samo życzenie w naturalny sposób odrywa nas, nakierowuje i unosi na bezpieczną wysokość. Nie ma innego motoru oprócz czarującego wzruszenia i nie ma żadnego innego wysiłku niż wysiłek mówienia. Proszę zauważyć, że w krainie snu nie ma lotów praktycznych — przewożenia poczty, pasażerów lub też rywalizacji o nagrody; to tylko określony stan ciągnie nas zadziwiającym ruchem w górę; to latanie dzieje się samo w sobie, nie ma niczego z boku, z drugiej strony rozpostartej w nas przestrzeni, unosimy się bez wysiłku i wyliczeń.

Jednak jak w rzeczywistości człowiek lata? Albo, ściślej, jak porusza się nad ziemią wówczas, gdy zadarłszy głowę, posyłacie jego konwulsyjnie skurczonej postaci okrzyk: „Król przyrody”! Oto…

W tym momencie rozległ się charakterystyczny warkot silnika; głośny, monotonny śpiew popłynął z wysokości. Członkowie klubu, spojrzawszy w niebo, dostrzegli samolot przecinający swą ciężką plamą pole widzenia.

— … oto demonstrowany wynalazek, który teraz tak na czasie pojawił się nad nami. Ileż wątpliwości! Ile obaw! Czy nie spadnie? Może nie upadnie. Wyobraźcie sobie, co to oznacza! Ma szybkość nakazaną; jego silnik jest niepewny; jego twórca jest przykuty do katorżniczego fotela równowagi w imię życia i pieniędzy; na jego upadek czekają ludzie; jego lądowanie jest niebezpieczne, a skręt — trudny; jego wygląd jest brzydki; jego lot — to lot muchy w butelce, nie może ani zatrzymać się w powietrzu, ani szybować; ogłuszający ryk, atmosfera fabryki, żmudny wysiłek; setki kalek, trupów. I to jest lot? Czyż to nie nasze przeznaczenie, by porywającą nędzą dokonanych wysiłków, zazdrościć konikowi polnemu, w którego matematycznej dokładności ruchów pobłyskuje jasność biegnącego promienia; patrzeć na wyrzeźbiony kształt jaskółki, mieniący się swoim odbiciem w błyszczącej wodzie; wzdychać o orle, zastygłym wśród mgieł jak spokojny obłok? Czyż nie w tym wiecznym rozdarciu, wznieconym błyskiem snów, tkwi nasza niemożność?

Niewiele mi potrzeba, ażeby udowodnić wam, jak niedoskonałe i wulgarne są te latające aparaty, którymi z takim wysiłkiem i niebezpieczeństwem orzecie powietrze, przyczepiając się do nich, bo poruszają się tylko aparaty, lecz nie wy; tak jak wygodne byłoby chodzenie w żelaznych spodniach, pływanie na klocu czy spanie na drzewie, tak wygląda w porównaniu z prawdziwym wasz lot. On przypomina was samych. Najlepszy aparat latający powinien być poręczny tak jak lekkie ubranie w biegu, w każdej chwili, w każdym kierunku i z każdą szybkością — oto co musielibyście osiągnąć. Liczyłem na dłuższą rozmowę, a spotkałem brak tolerancji i szyderstwo, dlatego nie dyskutując z waszymi wiadomościami technicznymi, przystąpimy od razu do doświadczenia. Zawczasu oświadczam wszem i wobec, bez zbędnych gestów i ubolewania, że nie odbiorę nagrody, chociaż zdecydowanie pobiję wszelkie rekordy. Patrzcie i osądźcie sami.

W głębi podwórza była otwarta nieco brama, potem została rozwarta na oścież i dwóch robotników wyniosło tak lekką konstrukcję, że żadnego wysiłku fizycznego nie zauważono na ich twarzach. Coś owiniętego w płótno kołysało się z cicha pobrzękując. Zdenerwowana Tawi powiedziała: „To jest właśnie to, co wiozła furmanka”. Usiadła, nie na długo jednak, ponownie wstała, podobnie jak wstali wszyscy wokół niej ludzie i zaczęli oglądać przyniesione kuriozum. Nastąpiło ogólne poruszenie; widzowie rzucili się w kierunku Kruksa, otaczając wynalazcę zwartym tłumem, wśród nich znalazła się również niecierpliwa podróżniczka; była w szczęśliwym miejscu, albowiem pomiędzy nią i zagadkowo podzwaniającym przedmiotem znajdowała się pusta przestrzeń.

Kruks gwałtownym ruchem zrzucił płótno. Część widzów nie wiedząc czy złościć się, czy też śmiać, odstąpiła głęboko rozczarowana, sądząc że uległa kolosalnej mistyfikacji. Druga część tłumu głośno dyskutowała: trzecia — skamieniała z zaskoczenia; czwarta… Lecz dokładniej będzie, jeśli powiemy, że ilu było ludzi, tyle reakcji, my zaś mówimy tylko pobieżnie. Czy zdarzyło się wam biec na złamanie karku, tam dokąd pobiegł już z wrzaskiem i rżeniem tłum uliczny? I Bóg jeden wie, co macie nadzieję zobaczyć, gdy przecisnąwszy się w sam gąszcz zamętu, dostrzegacie tylko dziecko z mokrym ślimakiem w ręku i z czerwoną od łez twarzą. Zgubiła je niańka. „Gdzie mieszkasz?” — pytają ludzie dziecko, a ono ze zdziwieniem, że jeszcze nie trafiło pod swój właściwy adres, żałośnie powtarza: „Tam!”

W tym czasie, gdy ponad dachami wisiały już trzy balony na uwięzi, kołysząc się w kłębach kominów fabrycznych; w tym czasie, gdy masywny aerostat, przypominający powiązaną sznurkami kiełbasę, obwieszony jakimiś piórkami poruszał się na wysokości pięciuset stóp, a cztery żwawe samoloty, burząc nierównym warkotem powietrzną ciszę, leciały nad podwórzem Klubu Awiatorów z elegancją dachów, zerwanych przez wiatr, w tym czasie, gdy rzecz jasna kurtyna powietrznych igrzysk uniosła się i rozpoczął się wyścig po zwycięstwo — przed oczami sędziów pojawił się mieniący się wynalazek o fantastycznym kształcie. Miał dziesięć stóp długości i pięć stóp wysokości. Jego przód przypominał dziób łódki, wydłużony i upiększony zygzakiem łabędziej szyi, przy tym dokładne podobieństwo do głowy łabędzia znajdowało się na końcu tej szyi-bugszprytu. Kadłub z profilu przypominał pompejański świecznik łodziopodobny; rufa tego dziwnego statku w miejscu, gdzie zwykle znajduje się ster, była, podobnie jak w przedniej części, wyciągnięta i zagięta do wewnątrz ostrym sierpem, jak gdyby nad głową siedzącego. Delikatny, zrobiony z niewiadomego materiału szkielet opinał, jak karkas abażuru, wspaniały błękitny jedwab, bogato wyszywany srebrnym i kolorowym wzorem. Deseń był tak cudowny, że wielu, szczególnie kobiety, jęknęły z zachwytu; wkrótce też rozległy się pełne aprobaty szczere i gorące okrzyki. Boki aparatu były obszyte ciemnozielonym jedwabnym materiałem ze złotym laurem; jednak najbardziej zadziwiającą i dziwaczną częścią tego cuda były błyszczące girlandy, festony, łańcuchy i frędzle z drobniutkich dzwoneczków wykonanych z czystego srebra, a przy tym tak lekkich jak pęcherzyki powietrza; pokrywały one cały statek. Kruks poruszył swoje cudo i wydawało się, że zaśmiało się ono dźwięcznym perlistym głosem.

— Cztery tysiące dzwoneczków — powiedział Kruks, gdy umilkły okrzyki zachwytu. Spojrzał na Tawi tak uważnie i ufnie, że od razu wróciła jej naturalna żywotność i prostota pomieszana z najwyższym zaciekawieniem. — Wynalazek ten to tajemnica. Mogę powiedzieć tylko, że korelacja dźwięku i sposób kierowania wywołują powietrzną wibrację, poruszającą aparat w różnych kierunkach i z różną prędkością. Teraz wsiadam i lecę, a wam nie pozostaje nic innego, jak czynić najróżniejsze techniczne domysły.

— On poleci! — powiedział jakiś niemiecki pilot z cygarem w zębach, nerwowo poruszając okrągłymi policzkami. — W teatrze, na linach i blokach — dodał ktoś inny. — To wariat! — rozległ się donośny głos. — Głupia mistyfikacja! — włączył się młodzieniec z meszkiem pod nosem. Nagle przenikliwy gwizd wdarł się w ogólne poruszenie; jak sygnał do bijatyki wywołał cały chór różnorodnych gwizdów, krzyków i obelg. Ale Kruks tylko rozejrzał się wokoło lekko roztargniony, dostrzegł Tawi i odezwał się do niej:

— Wkrótce zobaczymy się, przecież Torp zmarł i nie będzie pani jego służącą.

Te nieoczekiwane słowa tak zaskoczyły dziewczynę, że aż cofnęła się i tylko zdążyła dorzucić:

— A pan o tym wie? — i już scena rozgrywająca się przed nią zaczęła zbliżać się do końca.

Przewodniczący, widząc że Kruks sadowi się wewnątrz swojej maszyny, odepchnął energicznie ludzi, którzy mu przeszkadzali, i podszedł do tajemniczego awiatora.

— Nie mogę panu pozwolić na dokonywanie jakichkolwiek eksperymentów, które są z góry skazane na niepowodzenie — krzyknął z niepokojem w głosie. — Pan jest albo chory, albo zmierza do celów zupełnie dla nas obcych; kto o zdrowym rozsądku może chociaż na moment pomyśleć, że tfu! można polecieć z tym… z tym… nie wiem nawet, jak to określić, w tych nie nadających się do niczego gałganach! Niech pan opuści to miejsce. Proszę odejść i zabrać ze sobą to pańskie urządzenie.

— Ja otrzymałem, prawo — zimno powiedział Kruks, odpowiadając zarówno jemu, jak i tym krzykaczom z tłumu, którzy aż ochrypli popierając przewodniczącego. — Prawo! I z tego prawa nie zrezygnuję.

— To nie ja sam, nie moje zdanie, nie moje żądanie, to ogólne, powszechne żądanie! Czy pan słyszy? Co pan zrobił? Czyż mogliśmy wiedzieć, z kim i z czym będziemy mieli do czynienia? Proszę opuścić zgromadzenie.

— Proszę, niech wszyscy powiedzą, że tego chcą — powiedział Kruks.

— Wspaniale! — Przewodniczący nerwowo roześmiał się i tak energicznie potrząsnął dzwonkiem, tupiąc równocześnie nogami, że w tym momencie zaległa cisza jak makiem zasiał.

— Panowie! Szanowni państwo! Proszę mi pomóc! Panie Kruks, jeśli chociażby tylko jeden jedyny człowiek tu obecny, normalny i dorosły powie, że wierzy w pański rzeczywisty lot, to niech pan bierze na siebie wstyd lub też całkowicie zwala go na nas! Kto oczekuje tego? Kto chce? Kto wierzy?

Ponownie wybuchnął krótkotrwały harmider, ale też szybko zapanowało głębokie milczenie, jednak pełne wzajemnych podejrzeń. Tawi zdrętwiała: „Raz, dwa, trzy, osiem”, odliczała do dziesięciu, odczuwając przy tym bolesną nienawiść do tłumu, w końcu powiedziała „dziesięć”, chociaż od dziewięciu zrobiła męczącą jak ból pauzę. Milczące prezydium, położywszy łokcie na stole, skierowało podbródek w ich stronę, lecz patrzyło w dół. Kruks szybko spojrzał na dziewczynę. Ta drgnęła wewnętrznie, jeszcze stała niezrozumiale lekka, lecz już wystąpiła do przodu, potrząsnęła wskazującym palcem, czerwieniąc się przy tym i złoszcząc na swoje nieoczekiwane bohaterstwo. Jednak to tylko instynkt pchnął ją do tego kroku.

— Ja! Ja! Ja! — krzyknęła ze śmiechem i przestrachem.

W tym momencie wszystkie spojrzenia, jak jej się zdawało, przeszyły ją całą; tłum poruszył się i zamarł. Czuła, że oblewa ją zimny i gorący pot, ale niemal płacząc, w uniesieniu zacisnęła piąstkę i zaczęła wymachiwać wskazującym palcem, nerwowo i bezradnie powtarzając:

— Tak, tak, ja, ja wiem, że poleci!

Zaszokowany przewodniczący zamilkł; zmieszał się. Członkowie prezydium szarpali go za ręce i zajadle szeptali coś niezrozumiałego, ale ten, zupełnie już nic nie pojmując, poddał się nagłemu wybuchowi Tawi.

— Dotrzymam słowa — powiedział opędzając się i rozpychając swoich doradców — ale już więcej nie będę przewodniczącym. Niech dziecko lub wariat przewodzą klubem!

— Zaiste mnie nie jest potrzebny klub — powiedział Kruks — nie jest też potrzebny mojej obrończyni. Proszę odstąpić!

Ponieważ nikt już nie wątpił w zwycięstwo, ulokował się wewnątrz aparatu, który okazał się, niezależnie od kruchego wyglądu, bardzo stateczny, jak gdyby wrósł w ziemię, nie skrzypnął, ani nie zadźwięczał, a biała głowa łabędzia dumnie patrzyła przed siebie, zachowując tajemnicze milczenie. Kruks, usiadłszy, wziął pęk nici z paciorków przymocowanych do boków statku i pociągnął je, Wówczas początkowo cicho, a potem błyskawicznie wzrastającą siłą tysiąca drobniutkich strun, pod których wpływem drży pierś, wszystkie wstążki i girlandy zaczęły dźwięczeć, jak zagony pełne koników polnych, gdzie drga i dźwięczy każdy listek. Nie wiadomo czy ta, czy też inna siła spowodowała ruch — łódź majestatycznie uniosła się w górę na wysokość dymu z ogniska i zatrzymała się nieruchoma; miejsce, gdzie przed chwilą stała, lśniło niezakurzonym brukiem.

Co wyrwało się, a co skryło się w rozdygotanej duszy tłumu, gdy tylko rozległ się ten niesamowity dźwięk, który rozdziawił wszystkie gęby, wytrzeszczył wszystkie oczy, zmusił wszystkie gardła do krótkiego skurczu, nie można opisać żadnym piórem. Tylko odległe porównanie z papierowym ciężarem cyrkowym, który profan, wytężając wszystkie swoje mięśnie próbuje podnieść, a po chwili pada na wznak i nie jest w stanie pojąć, co się stało — może przypominać wrażenie, z jakim wszyscy rozstąpili się i rozbiegli, gdy tylko Kruks uniósł się w górę. Przez pewien czas stał nieruchomy, potem z regularnością skoku śruby i z szybkością roweru zaczął wzbijać się po potężnej spirali, dopóki łódź i on sam nie zmniejszyli się do wielkości bukietu kwiatów. Jednak i tutaj doleciały doń, niczym już nie hamowane okrzyki i ryk takiego zachwytu, takiego wściekłego i dzikiego triumfu, że kapelusze rzucone w górę nie wytrzymywały gorąca rozpalonych namiętnością głów. Tylko nieboszczyk, gdyby ze wszystkich doznań zachował tylko jedno jedyne, a mianowicie poczucie uwagi, zorientowałby się w malignie i zaślepieniu okrzyków, jakie rozległy się bez ładu i składu, przypominające bardziej łoskot ciężarowych wozów pędzących na złamanie karku aniżeli ludzkie słowa; nie było już ani sceptyków, ani filozofów, ani pretensji, ani próżnych ambicji, ani rozdrażnienia, ani ironii; podobnie jak Kochinor, rzucony w tłum nędzarzy, doprowadziłby do wybuchu najbardziej niebezpiecznych ze wszystkich zakamarków ludzkiej duszy, tak i to widowisko, ta triumfująca oczywistość runęła na widzów jak wodospad, który poprzewracał wszystko.

— Hura! Hura! Hip-hip, hura! — wydzierali się entuzjaści, rozglądając się czy krzyczą też inni i widząc, że drą gardło wszyscy, klaskali, biegli do przodu i do tyłu, popychali się i ściskali ręce, które już wcześniej potrząsali. — Nowa era! Nowa era lotów! Hip-hip hura! Zwycięstwo, pełne zwycięstwo nad przestworzami! „Umieram, słabo mi!” — krzyczały kobiety. Inne zaś o oczach pełnych łez radości statecznie je wycierały, powtarzając jak w transie: „To coś więcej niż elektryczność; może też więcej niż radio… cóż o tym możemy sądzić?” „O, Boże!” — rozległo się zewsząd, gdzie ludzie nie znajdowali już ani słów, ani myśli, lecz mogli jedynie wzdychać.

Ponad tym wszystkim, skrząc się, ledwie dosłyszalnie dzwoniąc i rozkwitając jak drogocenna ozdoba, kołysał się i przystawał aparat Kruksa. On sam siedział w nim jak na wygodnym krześle. Jego usta poruszały się, powiedział coś, lecz z powodu wysokości dopiero po kilku oddechach głos dotarł na dół, rozlegając się jak gdyby z samego powietrza:

— Cztery tysiące dzwoneczków, a mogło by być i mniej.

Łódź skręciła i ruszyła hen dalej, ale tak szybko, że nikt nie dostrzegł właściwego kierunku. Wówczas Tawi, drżąc i płacząc z przejęcia zwróciła się do wszystkich, którzy ją uspakajali i pocieszali równocześnie wypytując o Kruksa, ponieważ myśleli, że zna go bliżej:

— Dlaczego tak się dziwicie? Aparat został wynaleziony i… posiada oczywiście te… śruby i niezbędne jakieś tam silniki. Przecież wasze samoloty też latają?! Wiedziałam, że poleci. Mnie najbardziej spodobały się dzwoneczki!

Загрузка...