Porucznik O’Mara był wtedy zdecydowanie mniej pewny siebie i było to po nim widać. Zarówno gdy chodziło o mowę i zachowanie, jak i o wygląd jego munduru. To Craythorne prezentował się zawsze nienagannie niczym oficer z broszury rekrutacyjnej.
Prowadzili nawet podobne rozmowy, tyle że major zwykł przekazywać polecenia w taki sposób, jakby były przyjacielskimi radami. Poniekąd również dlatego, że obaj nie do końca wiedzieli, z czym właściwie mają do czynienia.
— Zastanawiam się, czy nie mógłbyś zajrzeć na poziom sto jedenasty — powiedział Craythorne przepraszającym tonem. — Chodzi o jakiś konflikt pomiędzy stażystami. Nie znam szczegółów, bo oficjalnie nikt się z tym do mnie nie zgłosił, jednak szef utrzymania w tamtej okolicy słyszał odgłosy kłótni. Nie możemy pozwolić na żadne tarcia międzygatunkowe.
Zajrzyj tam, jeśli łaska, i sprawdź, co się da zrobić…
— Mam nabić im kilka guzów, aby nabrali rozumu? — spytał O’Mara.
Craythorne pokręcił głową.
— Raczej przekonać ich, aby się uspokoili, zanim sprawa dojdzie do oficjalnych czynników i ktoś wyrzuci ich ze Szpitala. Chodzi o Tralthańczyków i Melfian, zatem zaproponowany przez ciebie rodzaj terapii mógłby się okazać nieskuteczny nawet w twoim wykonaniu.
— To była tylko taka figura stylistyczna — mruknął O’Mara.
— Wiem. Powinniśmy wspólnie zająć się tą sprawą, ale muszę to przerzucić na twoje barki. W zamian poproszę o pełny raport z sugestiami dalszego postępowania. Przepraszam, że w ten sposób, ale stażyści Edanelt i Vosan zabierają mi o wiele więcej czasu, niż oczekiwałem.
— Przeniesienie — mruknął pod nosem O’Mara.
— Przeniesienie?
O’Mara uśmiechnął się szeroko.
— Studiuję ostatnio słowniczek terminów fachowych — powiedział. — Znam już znaczenie większości z nich. Co do tych dwóch, słyszałem przypadkiem ich rozmowę w stołówce. Zawodowo pokładają w panu jak największe zaufanie. Uważają pana za uprzejmego, wrażliwego i pełnego zrozumienia. Postrzegają pana raczej jako bliskiego przyjaciela, nie terapeutę. Nie mogłem odczytać ich emocji, bo trudno cokolwiek rozpoznać na twarzy kogoś, kto nosi czaszkę na zewnątrz, ale Edanelt powiedział w pewnej chwili, że gdyby nie był pan obcym, to chętnie nosiłby pańskie jaja…
Major zaśmiał się cicho.
— Cóż, miło, gdy człowieka doceniają.
— Nie zawsze, sir — powiedział O’Mara. — I to nie jest śmieszne. Gdyby nie był pan zawsze tak miły wobec wszystkich, personelu medycznego, podwładnych i nawet mnie, ludzie nie próbowaliby wykorzystywać pańskiego dobrego charakteru. Oczywiście wszyscy pana lubią, bo mają pana za osobę łagodną. Może nawet miękką. Chcę powiedzieć, że gdyby był pan mniej przyjaźnie nastawiony, czasem może nawet nieuprzejmy, rzadziej musiałby pan marnować czas na tych, którzy potrzebują raczej przyjacielskiej pogawędki niż terapii.
Craythorne wpatrywał się przez chwilę w blat biurka.
— Poruczniku O’Mara — powiedział, unosząc głowę i marszcząc brwi. — Proszę darować sobie te psychoanalityczne zamachy na przełożonego. Domyślam się, że to może być ciekawe, ale tylko marnuje pan cenny czas, który mógłby pan wykorzystać o wiele lepiej.
Rozumiem, że w pocie czoła zdobywał pan wiedzę o psychologii innych gatunków, pierwsze trzy tygodnie spędzając jako niańka małego Hudlarianina, jednak nabijanie ludziom guzów, chociaż to prosta i bezpośrednia metoda, nie zawsze bywa skuteczne. Na pewno znajdzie pan w jakimś słowniku słowo „subtelność”. Proszę poczytać, co ono znaczy, i postarać się częściej to stosować.
I jeszcze jedno — dodał. — Wygląd jest wizytówką człowieka. Jeśli ktoś prezentuje się nieporządnie, ludzie nie oczekują po nim, że będzie miał poukładane w głowie. Być może zbyt wielkim wymaganiem byłoby, aby zaczął się pan nosić regulaminowo, ale ten mundur został ogólnie nieźle pomyślany i skrojony. W pańskim przypadku wygląda, jakby chadzał pan na skróty tunelami serwisowymi, co zresztą może być prawdą. Proszę też czesać włosy na tyle starannie, aby było to widoczne. No i golić się trochę częściej. Tak ze trzy razy w tygodniu. A teraz czeka na pana problem na sto jedenastym. Może pan iść.
Gdy O’Mara przyciskał kciuk do płytki otwierającej drzwi, usłyszał jeszcze za sobą głos majora.
— Czy byłem dość niemiły, poruczniku?
— Nieźle to wyszło, sir — odparł O’Mara. — Ale musi pan jeszcze poćwiczyć.
Sto jedenasty był pierwszym ukończonym i w pełni urządzonym poziomem mieszkalnym przeznaczonym dla pięciu różnych form życia. Dział utrzymania był z niego bardzo dumny i obiecywał, że niebawem, albo przynajmniej jak szybko się da, pozostałe poziomy mieszkalne zostaną ukończone i doprowadzone do takiego samego standardu.
Ponieważ jednak każdy chciał tu obecnie kwaterować, w rzeczywistości warunki nie były wcale najlepsze.
O’Mara wiedział już, kogo powinien szukać, najpierw jednak zajrzał do bocznego korytarza, gdzie mieszkały osoby niebiorące udziału w sporze. Być może major uznałby to za subtelne postępowanie.
W krótkim korytarzu mieściły się kwatery Kelgian. Na kilku pierwszych drzwiach widniały napisy NIEOBECNY, W PRACY albo ŚPIĘ, NIE PRZESZKADZAĆ. W czwartej kabinie ktoś był, ale porucznik musiał dobijać się kilka długich minut, zanim w progu stanął Kelgianin z wielkimi, wyściełanymi słuchawkami, które ściągnął właśnie z uszu. Za nim widać było ekran ukazujący wnętrzności jakiejś operowanej istoty nieustalonego gatunku.
Zirytowany gospodarz poruszył energicznie sierścią.
— Uczę się. Nie słyszałem cię. Czego chcesz?
— Informacji — odparł O’Mara, wpadając w podobną manierę mowy. — Chodzi o zgłoszenia głośnych kłótni w okolicy. Czy tobie też dokuczyły?
— Tak, ale już nie dokuczają — powiedział Kelgianin. — Mój gatunek jest mało odporny na zadeptanie przez Tralthańczyków i wiwisekcję przeprowadzaną melfiańskimi szczypcami, wolałem więc nie interweniować i podjąłem inne środki zaradcze. — Postukał znacząco w słuchawki. — Idź już.
Drzwi zamknęły się z sykiem, zanim O’Mara zdążył podziękować za rozmowę.
Kilka minut później trafił na istotę typu MSVK z Eurila. Był to przypominający bociana trzynogi nielot, który zaczął jednak tak energicznie machać szczątkowymi skrzydłami, jakby zamierzał wznieść się w powietrze. Tokował tak szybko i gniewnie, że nijak nie można było mu przerwać.
— Musicie coś z tym zrobić! — powtarzał raz za razem. — Musicie powstrzymać jakoś te piekielne awantury. Gdy odwiedzają się nawzajem, aby podyskutować o wykładach, nie jest jeszcze najgorzej. Słychać, jak Tralthańczycy na siebie pohukują, zwłaszcza gdy podniosą głos. Melfianie robią wtedy hałas, jakby kijami o ściany uderzali. Ale to wszystko jest do zniesienia. Potem jednak wracają do siebie na noc. Przez jakąś godzinę jest spokój i zaczynamy już czuć się bezpiecznie, jednak potem… Gdy zasypiają, hałas niemal strąca nas z grzędy. Potem jedni i drudzy otwierają drzwi i zaczynają oskarżać się nawzajem o hałasy, i to dopiero jest rwetes. Ostatecznie wszyscy się budzą i trzeba mieć szczęście, aby złapać do rana choć trochę snu. A wykładowcy zarzucają nam potem w przykry sposób, że nie uważamy na zajęciach. Teraz jest cicho, bo szykują się do snu, ale w każdej chwili… Brak mi kłów czy pazurów, ale czasem mam ochotę zamordować któregoś z nich. Któregokolwiek. Musicie coś z tym zrobić, zanim ktoś silniejszy wpadnie na podobny pomysł.
O’Mara uniósł obie dłonie, prosząc o chwilę ciszy. Było gorzej, niż przypuszczał.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zdecydować się na łagodną perswazję w stylu Craythorne’a, ostatecznie uznał jednak, że to nie pomoże. Sytuacja była bardzo poważna i wymagała zdecydowanych działań.
— Zgłaszając się na staż, wiedziałeś, że będziesz musiał przebywać między istotami wielu różnych ras — powiedział surowym tonem. — Czyżby okazało się to wyzwaniem ponad twoje siły?
Bocianowaty nie odpowiedział. O’Mara nie potrafił wyczytać nic z pierzastego oblicza, odniósł jednak wrażenie, że tamtemu zrobiło się trochę nieswojo. Być może jednak zawoalowana sugestia konieczności opuszczenia Szpitala była ciosem poniżej pasa, zwłaszcza w odniesieniu do jednej z ofiar, nie sprawców.
— Spokojnie, to byłaby ostateczność. Czy próbowałeś rozmawiać z nimi, przedstawiając swój problem?
— Najpierw zwróciłem się do jednego z Tralthańczyków. Powiedział, że mu przykro, ale wielu jego pobratymców wydaje różne odgłosy przez sen i że nic na to nie poradzi, chyba żeby wstrzymał oddech. Wydawał się rozdrażniony, jak każdy, kto nie może się wyspać.
Uznałem, że irytowanie kogoś dwanaście razy cięższego byłoby nadmiernym ryzykiem, spróbowałem więc zagadać do Melfian, którzy są podobno spokojniejsi niż Tralthańczycy.
Okazało się, że niekoniecznie. Zostałem poczęstowany takim słownictwem, że aż autotranslator odmówił współpracy. Teraz nie rozmawiam z żadnym z nich.
— Ale przecież kontaktujecie się chyba podczas zajęć? — spytał O’Mara. — Albo na oddziałach, w stołówce czy na poziomie rekreacyjnym.
— Niewiele. Głównie wtedy, gdy odpowiadamy na pytania wykładowcy albo siostry przełożonej. Albo gdy rozmawiamy z pacjentami. Jeśli oni chrapią czasem, to nie tutaj i temat nie wypływa. Stołówka jest dość duża, aby każdy mógł siedzieć ze swoimi i nie obrzydzać sobie obiadu widokiem obcych i ich jedzenia. To samo dotyczy poziomu rekreacyjnego.
Wygodniej jest trzymać się osobno. Oni w swoim gronie, my w swoim. Nie myślę tylko o chrapiących Tralthańczykach i Melfianach, ale o wszystkich obcych.
O’Mara chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Tak naprawdę nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Było gorzej, niż myślał.
Niewielki Nidiańczyk, który otworzył następne drzwi, nie różnił się dla O’Mary niczym od pozostałych przedstawicieli tej rasy, jednak w drugą stronę nie działało to tak samo.
— Jesteś tym drugim ziemskim psychologiem. Nazywasz się O’Mara — powiedział futrzak. Nawet po przepuszczeniu przez autotranslator jego mowa przypominała szczekanie. — Co ma psycholog do tego hałasu? Powiesz mi, żebym zaczął myśleć o czymś przyjemnym i przestał się przejmować? Dasz na uspokojenie? Bo przecież nie przerzucisz ich na drugi koniec galaktyki. Więc jak?
— Zgadzam się, że masz powody do narzekania — powiedział O’Mara, starając się nie podnosić głosu na szczekliwca.
— Narzekania? — warknął Nidiańczyk. — Ja żądam przeniesienia. Mam do tego prawo.
Na sto czternastym są kwatery Nidiańczyków. Widziałem, jak utrzymanie przy nich pracowało.
— Sto czternasty będzie nie tylko dla Nidiańczyków — zauważył O’Mara, ale rozmówca go nie słuchał.
— Nie umeblowali jeszcze wszystkiego i pewnie nie jest tam nawet w połowie tak wygodnie jak tutaj, ale starczy mi prycza, krzesło i konsola. Wreszcie mógłbym uczyć się i spać w spokoju, bo przecież ekipy nie wiercą w nocy…
Przerwał im narastający, zawodzący dźwięk dobiegający z drugiego końca korytarza.
Brzmiał jak modulowany sygnał rożka mgłowego. Ucichł po chwili, jednak cisza trwała zaledwie kilkanaście sekund. Dość, aby pomyśleć, że już po wszystkim. Ściany i drzwi musiały w jakimś stopniu go tłumić, ale chwilami schodził na tak niskie rejestry, że nie tylko podłoga drżała, ale i uszy zaczynały pobolewać. Zanim O’Mara zdołał cokolwiek powiedzieć, pojawił się nowy hałas, jakby nieregularne postukiwanie olbrzymich kastanietów. Chwile ciszy, wolne od tralthańskiego chrapania, wypełniło szczękanie szczypiec śpiących Melfian.
Oba odgłosy uzupełniały się świetnie, przy czym nie zawsze były aż tak głośne, jednak przez powtarzalność bez dwóch zdań mogły zszargać nerwy. Nawet O’Mara musiał w pewnej chwili zacisnąć mocniej zęby.
— Nie mówiłem? — rzucił Nidiańczyk. — No i co zamierzasz z tym zrobić?
O’Mara milczał. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Gdzieś obok dołączył kolejny zestaw kastanietów, umilkł jednak szybko. Syknęły otwierane drzwi, a Melfianin, który z nich się wyłonił, przeszedł ukosem przez korytarz i uderzył szczypcami w dzwonek kwatery Tralthańczyków. Po chwili w progu pojawiła się masywna głowa lokatora. Przez chwilę obie istoty wymieniały uwagi na temat sytuacji. Ich autotranslatory co rusz piszczały rozgłośnie, napotykając wyrazy, które nie zostały wprowadzone do słowników. O’Mara pokręcił głową.
— O, i tak to wygląda, kurka wodna mać — rzucił Nidiańczyk i zamknął drzwi.
O’Mara obserwował przez kilka minut kłócących się obcych, aż nabrał pewności, że nie zamierzają sięgać po nic więcej niż wyzwiska. Nie uważał się za tchórza, ale w tej sytuacji naprawdę nie był pewien, czy powinien interweniować. Ostatecznie nie był w stanie podsunąć im żadnego rozwiązania i najpewniej powiększyłby jedynie ogólny poziom hałasu.
Najpierw musiał porozmawiać z kimś innym.
Najlepiej z lekarzem.
Muszę poszukać przyjaznego i małomównego lekarza, pomyślał. Lekarza, który nie będzie ani Tralthańczykiem, ani Melfianinem, ale który będzie wiedział sporo o zachowaniu tych gatunków w warunkach stresu.