Zapadła niezręczna cisza. O’Mara myślał gorączkowo, jak wyplątać się z tej sytuacji, nie sprawiając nikomu przykrości. Zauważył nieład panujący w gnieździe i domyślił się, że ptakowaci tworzyli parę, ale do tego wolał nie nawiązywać. Nagle Neenil zaszczebiotała, podejmując niespodziewanie próbę rozładowania sytuacji.
— Psychologowie zawsze interesują się seksem. Tak jest na Eurilu i zapewne na każdym innym cywilizowanym świecie w całej Federacji.
O’Mara nigdy nikogo nie ucałował i nie zamierzał ryzykować tego wobec istoty z długim i pełnym zębów dziobem, ale był tak wdzięczny jej za pomoc w przedłużeniu konwersacji, że przez chwilę go kusiło.
— Nie zamierzałem podejmować rozmowy o seksie — powiedział, zerkając na Neenil. — Wydaje się jednak, że tego po mnie oczekujecie. Skoro tak, to powiem, że wedle wszelkich znaków ta aktywność zdaje się mieć pozytywny wpływ na twoją pracę. Jak do tego doszło, to już ty wiesz lepiej. Nie zamierzam jednak poruszać tematu, o ile sama sobie tego nie zażyczysz. Ostatecznie to prywatna i osobista sprawa.
Spojrzał przelotnie na Creesika i nieco zmienił wątek.
— To wyjaśnia pewien twój spadek formy, który dał się zauważyć w ostatnim czasie.
Gdy ktoś wchodzi w nowy związek ze szczególnie atrakcyjnym partnerem… — powiedział O’Mara, chociaż tak naprawdę nie potrafił nawet odróżnić dwojga pierzastych od siebie nawzajem. Chciał jednak powiedzieć Neenil coś miłego. — Cóż, zdarza się wówczas na początku zapał tak wielki, że nadweręża nieco siły. Zdarzają się też trudności z koncentracją, gdyż myśli biegną nieustannie tylko w jednym kierunku. Z czasem jednak zaangażowanie wejdzie w stabilniejszą fazę. Jeśli jeszcze zaczniecie snuć bardziej długofalowe plany…
Creesik przestał podskakiwać i stroszyć pióra na karku.
— Ma pan wielkie doświadczenie na tym gruncie?
— Nie — odparł O’Mara. — Czytałem tylko wiele opisów rzeczywistych i fikcyjnych scenariuszy takich zdarzeń. Moja wiedza jest czysto teoretyczna.
— Trudno uwierzyć — powiedziała Neenil. Wydawała się nieco rozbawiona. — Moja znajomość anatomii DBDG podpowiada mi, że jest pan osobnikiem szczególnie rosłym i muskularnym, pozbawionym przy tym częstych u osobników męskich, obwisłych pokładów tkanki tłuszczowej. Nie jestem w stanie ocenić atrakcyjności urody Ziemian czy cech szczególnych ich części twarzowej, niemniej u osobników męskich nie uroda jest najważniejsza — zauważyła. Równocześnie przechyliła głowę, zerknęła na Creesika i ćwierknęła do niego coś, czego autotranslator nie przetłumaczył. — Na pewno jest albo była wśród personelu żeńska osoba DBDG, która…
— Nie! — powiedział O’Mara nieco głośniej, niż zamierzał, i dodał zaraz tonem obrony:
— Jak wiecie, charakter mojej pracy nie zezwala mi na nawiązywanie osobistych znajomości, a poza tym rzadko mam czas, aby szukać żeńskiego towarzystwa.
— Z tego, co ja wiem o fizjologii DBDG, powiedziałbym, że obecny kolor jego twarzy wskazuje na zakłopotanie — powiedział Creesik. — Poczerwieniała mocno, chociaż nie podejmował tu żadnej aktywności fizycznej, która podniosłaby ciśnienie krwi. Przestań się z nim drażnić, kochana.
— Nonsens — zaszczebiotała Neenil. — Psychologowie nigdy nie bywają zakłopotani, gdy chodzi o seks. My byliśmy z początku powściągliwi, ponieważ to sprawa prywatna, ale nie byliśmy zakłopotani. Nie przeszkadza mi, że O’Mara wie, o ile wcześniej tego nie odgadł, że poprawa moich wyników w nauce jest związana z pragnieniem, abyśmy mogli studiować tu i pracować razem. Z kwalifikacjami zdobytymi w Szpitalu znajdziemy łatwo posadę w każdej innej placówce, w całej Federacji. Jeśli zaś zostaniemy tutaj, także…
— Będziemy stałymi partnerami, gotowymi razem wysiadywać jaja — dokończył za nią Creesik. — Cokolwiek się stanie.
O’Mara był zadowolony, że ptaszki wdały się we własną rozmowę, oszczędzając mu dalszego zakłopotania. Ucieszył się jednak za wcześnie.
— Nie rozumiem jednego — powiedziała w pewnej chwili Neenil. — Dlaczego odmawia pan sobie tak wielkiej przyjemności, satysfakcji i tylu dobrych emocji. Musi pan mieć przecież jakieś doświadczenia…
— Nie — przerwał jej O’Mara i przeklął się, że w ogóle otworzył usta. Było milczeć po kelgiańsku. Co go wzięło, aby wyjawić tym istotom prawdę?
Na chwilę zapadła cisza. Oba ptaki patrzyły na niego, przekrzywiając głowy. Pierwszy odezwał się Creesik.
— Przy takim szaleństwie nie dziwi, że został pan psychologiem.
— Nie żartuj sobie, Creesik — powiedziała Neenil. — To poważna sprawa. Czy chce pan powiedzieć, że nigdy, przez całe dorosłe życie, nie pragnął pan kochać drugiej osoby? Nigdy nic takiego się panu nie zdarzyło?
— Tego nie powiedziałem — stwierdził O’Mara, przeklinając się ponownie. Nie rozumiał
własnego postępowania. Nie czuł się z jego powodu winny, narastała w nim tylko złość połączona z coraz głębszym smutkiem, któremu w żaden sposób nie umiał się przeciwstawić.
Neenil zaćwierkała ze współczuciem.
— Kochał pan kogoś w przeszłości, ale miłość nie została odwzajemniona?
— Nie — odparł O’Mara.
— Kocha pan kogoś obecnie, ale ta osoba nie wie jeszcze o tym?
— Tak.
— Musi pan z tą osobą porozmawiać, O’Mara. Wyjawić swoje odczucia. Niezależnie od tego, jaka będzie odpowiedź. Gdyby okazała się negatywna, to cóż… U nas uważa się to za poważną sprawę, ale rzadko z fatalnym finałem…
— I kto teraz stroi sobie żarty? — spytał Creesik.
— Mówię poważnie — rzuciła Neenil. — Proszę tego nie ukrywać. Przynajmniej będzie pan wiedział, na czym stoi, i będzie mógł prowadzić normalniejsze życie emocjonalne. Być może we dwoje.
— Ta osoba nie wie nawet, że ja istnieję. Mieszka prawie na drugim końcu galaktyki.
Mocno już zirytowany pokręcił głową. Sprawa zaczynała wymykać się spod kontroli.
Nigdy nie przypuszczał, że mógłby coś podobnego powiedzieć głośno.
Z pewnością nie Craythorne’owi, który zapewne z miejsca by go zwolnił. Teraz jednak rozmawiał o tym, chociaż ogólnie, z parą Eurilan. Musiał zakończyć to jak najszybciej i wyjść.
— Przepraszam — powiedział. — To miała być służbowa wizyta. Chciałem z wami porozmawiać, ale nie o tym, o czym zwykle z nikim nie rozmawiam. Jako psycholog nie mogę pojąć, dlaczego jednak teraz to zrobiłem. Może pozazdrościłem wam tego, co przeżywacie, a czego ja nie zaznałem…
Ptakowaci zaćwierkali, oboje z wyraźnym współczuciem. Nieustannie przechylając głowy, rzucili sobie nawzajem kilka spojrzeń.
O’Mara spojrzał na Creesika.
— Ale nieważne — powiedział. — Zajrzałem do was w nie najlepszej chwili i powinienem już iść. Nie musisz wychodzić.
— Dziękuję za wrażliwość na nasze sprawy i delikatność, ale jednak powinienem już wracać do siebie — odparł Creesik. — Jeśli zostanę, żadne z nas nie zrobi zadania domowego.
Skoczył do drzwi. Gdy O’Mara ruszył w jego ślady, Neenil odezwała się raz jeszcze.
— Tak nie można, O’Mara. Musi pan odnaleźć tę osobę i szczerze z nią porozmawiać.
Proszę mi obiecać, że pan to zrobi.
O’Mara wyszedł bez słowa. Nie mógł obiecać niemożliwego, a nie chciał jej ranić negatywną odpowiedzią. Neenil wydała mu się szczególnie miłą istotą, która przeżywając radosny okres, chciała, aby wszyscy byli równie szczęśliwi jak ona. Niestety, on po cichu zazdrościł im obojgu tej radości.
Przez kolejne cztery dni co rusz wracał myślami do tej rozmowy, chociaż obaj z majorem byli tak zajęci problemami różnych istot, że ledwie mieli czas się przywitać.
Pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie, znalazł chwilę na nieco dłuższą refleksję. Szpitalne plotki nie doniosły nic na temat tajemniczego obiektu miłości O’Mary, co sugerowało, że para Eurilan nie zwykła rozsiewać plotek. Chociaż nie widział ich od tamtej pory, żywił dla nich coraz większą sympatię.
Pomyślał, że jeśli oboje zostaną w Szpitalu, Neenil mogłaby się okazać całkiem dobrą terapeutką. Craythorne wspominał zaś ostatnio, że przydałby mu się jeszcze jeden asystent.
Jakby na dany znak, major wszedł akurat z korytarza i wskazał na swój gabinet.
— Proszę usiąść i zrelaksować się trochę, poruczniku — powiedział z uśmiechem. — Nie, nie mam panu nic do zarzucenia, przynajmniej na razie. Mamy wiele do omówienia, jednak brak rzeczy pilnych. — Przyjrzał się uważniej O’Marze. — Chyba że pański wyraz twarzy ma sugerować, że ma pan coś pilniejszego?
— Pilniejszego też właściwie nic — odparł O’Mara. — Jest jednak coś, co chciałbym panu podsunąć do przemyślenia.
— Słucham, poruczniku.
— Na razie nie ma co wymieniać dokładnie, o kogo chodzi, ale zauważyłem, że niektórzy mieszkańcy poziomu sto jedenastego zaczęli tworzyć pary — powiedział ostrożnie. — Normalnie nie byłoby to warte wzmianki, jednak w obecnej sytuacji…
— W obecnej sytuacji mieszkańcy sto jedenastego ucieszą się z każdego przypadku, gdy ktoś nie będzie hałasował w łóżku — rzucił Craythorne. — Przepraszam, O’Mara. Wiem, że moje żarty nigdy nie są śmieszne. Ale poważnie. Obawia się pan eksplozji demograficznej?
— Nie, sir. Przynajmniej nie na razie. Niemniej stażyści, którzy stworzą tu trwałe związki, w końcu zapragną założyć rodziny. Znajdziemy się w kłopotliwej sytuacji wobec rządów ich planet, o Federacji nie mówiąc, jeśli naruszymy ich prawa, a szczególnie Ustawę Zasadniczą. Gdy Szpital się rozbuduje, przyjdzie nam o tym pomyśleć. Major pokiwał głową.
— Ma pan rację. To nie stanie się jeszcze jutro, ale w końcu do tego dojdzie. Musi pan porozmawiać z Mannenem. Twierdzi, że lubi z panem rozmawiać, bo szybciej niż ja przechodzi pan do sedna sprawy. Proszę przekazać mu szczegóły, aby wskazywał nam, jakie zapisy położnicze mamy sprowadzać. To znaczy, jakich ras. — Zaśmiał się cicho i wrócił do tematu. — Ostatecznie, jak pan dobrze pamięta, pierwszym pacjentem Szpitala było niemowlę Hudlarian. Czy jeszcze coś?
— Nie, sir.
— Dobrze. Skoro tak, możemy się zająć nieco bliższymi sprawami. Za sześć miesięcy zaczną przybywać do Szpitala przedstawiciele takich egzotycznych ras, jak SNLU, TLTU i VTXM. Budowa kwater dla nich to sprawa działu utrzymania. Pomogą im inżynierowie z ras, o których mowa. Niemniej tacy na przykład Telfi będą mieszkać wewnątrz naszego głównego reaktora. Zastanawiam się, jak zdołamy podejść do problemów emocjonalnych istot oddychających przegrzaną parą czy stworzeń żyjących w metanowej atmosferze o temperaturze bliskiej zera absolutnego. Albo żywiących się twardym promieniowaniem. Na pewno zrobimy co w naszej mocy, ale to będzie oznaczało konieczność spędzenia wielu godzin przy komputerze bibliotecznym. Tym samym przyjdzie nam zwiększyć zatrudnienie w dziale.
Craythorne zamilkł, ale O’Mara też się nie odezwał.
— Spokojnie, poruczniku — powiedział major. — Chodzi o Ziemianina, emerytowanego oficera Korpusu, który zgłosił się na to stanowisko na ochotnika. Jest całkiem do pana niepodobny. Wiekowy, kruchy i łagodny, jak mi powiedziano, z wyjątkiem chwil, gdy wdaje się w dysputy filozoficzne. Zjawi się u nas za dwa tygodnie.
— Chętnie go poznam — powiedział O’Mara z zauważalnym brakiem entuzjazmu.
Craythorne pokręcił głową.
— Pan go wtedy akurat nie pozna, bo będzie pan gdzie indziej.
O’Mara spojrzał na majora bez słowa. Błyskawicznie doszedł do wniosku, że może i zdobywa z wolna ogładę i obycie i uczy się, jak podchodzić do ludzi, ale widać wszystko to za mało, skoro jego miejsce ma zająć emerytowany oficer Korpusu. Craythorne odwzajemnił spojrzenie. Musiał zauważyć malujące się na twarzy porucznika rozczarowanie, bo pokręcił głową.
— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków — powiedział. — Przez ostatnie dwa lata pracował pan naprawdę ciężko i zaczyna pan okazywać objawy stresu. Nie wiem dokładnie, co pana trapi, wiem za to, że nie przyzna się pan do żadnej słabości, zwłaszcza przełożonemu, ale coś na pewno się dzieje. To dobra chwila, aby wyrwał się pan stąd i trochę odpoczął. Albo przynajmniej robił przez jakiś czas coś całkiem innego niż tutaj. Coś, co sam pan wybierze.
Ma pan wiele zaległego urlopu. Proszę go wykorzystać.
O’Mara bezwiednie wstrzymał oddech, co zauważył dopiero wtedy, gdy przyszło mu odetchnąć z ulgą.
— Dziękuję, sir — powiedział. — Nie mam jednak rodziny ani przyjaciół na żadnym świecie. Nie wiem, w jakie miejsce miałbym się udać i co innego robić.
Major zmarszczył brwi.
— Taka odpowiedź zdaje się świadczyć o braku wyobraźni i chronicznym pracoholizmie, poruczniku. Jako psycholog przepisuję panu sześć tygodni zmiany środowiska, a jako pański bezpośredni przełożony nakazuję realizację tej recepty. Nieważne, dokąd się pan wybierze, byleby był pan uprzejmy się stąd ruszyć.
Resztę dnia O’Mara poświęcił na porządkowanie spraw służbowych, sprawdzanie rozkładu lotów opuszczających Szpital statków i rozważanie, dokąd właściwie miałby się udać. Cały czas jednak myślał o Neenil i o tym, co od niej usłyszał.