ROZDZIAŁ DWUDZIESTY OSMY

Świat był znany jako Kerm, co w języku jego mieszkańców znaczyło właśnie „świat”.

Nie używali oni zbyt często werbalnych kanałów przekazu, niemniej ich telepatyczne zdolności umożliwiały jedynie komunikowanie się z istotami z własnej planety i nie pozwalały na przeniknięcie do umysłów międzygwiezdnych podróżników, którzy nawiązali z nimi kontakt i poprosili o zgodę na ustanowienie kulturalno-naukowej placówki na ich planecie. Wyrażając zgodę, Kermianie nalegali jednocześnie, aby na miejsce budowy wybrać teren niezamieszkany, ponieważ odbierali myśli obcych pod postacią męczącego szumu statycznego. W ten sposób baza znalazła się w strefie zastrzeżonej i wszystkie wiadomości musiały być przekazywane jako zwykłe obrazy i dźwięki.

Fizjologicznie Kermianie należeli do typu VBGM, gdzie V było literą przypisywaną ciepłokrwistym tlenodysznym o telepatycznych albo innych niezwykłych właściwościach.

Masą ciała przypominali Ziemian, jednak poza tym i wysoką inteligencją nie mieli z nimi wiele wspólnego. Wizualnie mogli kojarzyć się z wielkimi ślimakami bez skorup, z podstawą ciała zbudowaną z jednego wielkiego mięśnia. Na szczycie głowy wyrastały im trzy krótkie macki, wszystkie zakończone czterema chwytnymi palcami. Nie mieli żadnych naturalnych środków obrony ani walki.

Ich gatunek wspiął się na szczyt drzewa ewolucji tylko i wyłącznie dzięki telepatii, która pozwalała im samym uniknąć niebezpieczeństwa albo zmusić groźne drapieżniki, aby ich unikały. Zbyt słabi, aby walczyć, i zbyt wolni, żeby uciekać, nauczyli się kontrolować umysły wszystkich drapieżników. Zmuszali je do atakowania siebie nawzajem albo usuwali siebie poza nawias ich możliwości poznawczych, stając się dla nich niejako niewidzialni. Z czasem rozszerzyli to oddziaływanie na mniejsze formy życia, skłaniając je do pracy. Później zaczęli dbać także o równowagę ekologiczną oraz ochronę swoich mniejszych, nierozumnych braci, którym tak wiele zawdzięczali.

W gabinecie zapadła chwila ciszy, gdy Diagnostyk Conway, który streszczał zebranym historię cywilizacji na Kermie, przerwał i spojrzał na O’Marę, Braithwaite’a, Thornnastora i Priliclę. W końcu zwrócił się znowu w stronę naczelnego psychologa. Gdy znowu zabrał głos, dało się w nim słyszeć lekkie zakłopotanie.

— O godnej uwagi medycynie trudno u nich mówić. Gdy pojawia się zagrożenie dla życia, na które nie ma lekarstwa, ich lekarze nie mogą zrobić nic poza udzieleniem mentalnej pociechy. W kulturach telepatów nie ma żadnych tajemnic między lekarzem a pacjentem.

Oznacza to wymianę nie tylko samych informacji, ale także towarzyszącego chorobie bólu.

Tak samo jest u Telfi i oni też dobrowolnie odsuwają się od społeczności, gdy przychodzi faza terminalna. Nie chcą narażać pobratymców na dotkliwe, telepatyczne odczuwanie ich śmierci.

Gdy dowódca placówki Korpusu na Kermie usłyszał o przypadku Tunneckisa, zaoferował pomoc Szpitala. Dokładnie poinformowano pacjenta o ryzyku związanym z faktem, że nie będziemy w stanie niczego dla niego zrobić od razu, ponieważ musimy dopiero poznać jego gatunek. To nie miało dla niego znaczenia i poprosił mnie, abym działał. Stan pacjenta był bardzo poważny. Nie stanowił zagrożenia dla życia, ale obumarcie futra Kelgian też nie jest przecież chorobą śmiertelną. W tym przypadku operacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i Tunneckis wymaga obecnie opieki psychiatrycznej.

Siedzący w miskowatym fotelu Prilicla zadrżał w odpowiedzi na silne emocje obecnych w gabinecie. Thornnastor odchrząknął, co zabrzmiało jak granie zachrypłego rogu.

— Conway zbyt ostro się ocenia — powiedział. — On, czy raczej my wkraczaliśmy na całkiem nowy obszar chirurgii. Nie dysponowaliśmy żadną wiedzą o anatomii czy metabolizmie pacjenta. Z religijnych i ekologicznych powodów Kermianie nie pozwalają obcym zabierać zwłok zmarłych ani nawet badać ciał nieinteligentnych stworzeń swojej planety. Może gdy kontakty z nimi rozwiną się z czasem, ulegnie to zmianie. Nie musielibyśmy wówczas uczyć się w trakcie operacji. To nie była komfortowa sytuacja dla szefa chirurgii.

— Wiem — odezwał się znowu Conway. — Nadal jednak uważam, że się nie popisałem, obciążając dział psychologii pacjentem, którego trzeba przywracać do życia. Wcześniej jednak nie miał nic do stracenia, dlatego uznałem ryzyko za możliwe do przyjęcia.

Prilicla zatrząsł się momentalnie, ale uspokoił się, gdy tylko Conway odzyskał panowanie nad swoimi emocjami.

— Jednak dlaczego interesuje się pan szczegółami naszej chirurgicznej porażki, skoro obecnie chodzi o zaburzenia psychiczne? Osobiście daleki jestem od uznania tej operacji za udaną, ale tak naprawdę to nie wiem nawet, co zrobiłem.

O’Mara przyjrzał się Braithwaite’owi.

— To pański przypadek, poruczniku — powiedział.

Braithwaite zaczerpnął głęboko powietrza.

— Sir, rzecz w tym, że ja też nie wiem, co robię — powiedział, starając się wyrazić tonem głosu szacunek wobec rozmówców. — Dlatego poprosiłem was o pomoc. Mam nadzieję, że znajdę w obrazie klinicznym coś, co naprowadzi mnie na ślad, chociaż na razie nie wiem, co by to mogło być.

— A skoro nie wie pan, czego szukać, pozostaje zwracać uwagę na wszystko — podsumował Conway. — Zgadza się?

Conway wstał nagle i podszedł do wielkiego ściennego ekranu, który wisiał naprzeciwko biurka O’Mary. Wystukał jakiś kod.

— Zapisy medyczne — rzucił szczekliwie Nidiańczyk, którego twarz pojawiła się na ekranie.

— Pacjent Tunneckis — zażądał bez wstępów Conway. — Planeta pochodzenia: Kerm.

Operacja głowy, procedura niestandardowa. Odpowiedzialny: Diagnostyk Conway.

Uczestnicy: Diagnostyk Thornnastor i starszy lekarz Prilicla. Miejsce: sala sto dwanaście.

Proszę o pełen, nieedytowany materiał od znieczulenia po przeniesienie na pooperacyjny.

— Sir, materiał został oznaczony przez pana jako ograniczonej dostępności — powiedział Nidiańczyk. — Dopuszczeni to skład zespołu operacyjnego. Wyraźny zakaz wykorzystywania do celów dydaktycznych albo pokazów. Czy chce pan zmienić opis?

— Oczywiście — odparł Conway. — Ale przekaz ma iść tylko na ten jeden ekran, w miejscu gdzie teraz jestem. Teraz.

Na ekranie pojawił się nagle ostry i jasny obraz sali operacyjnej sto dwanaście. Pacjent Tunneckis leżał przypasany na stole operacyjnym, którego kształtka unieruchamiała dodatkowo jego głowę, służąc też za podporę dla wyposażonego w powiększenie skanera.

Urządzenie wisiało dokładnie nad oczami pacjenta. Z jednego ucha wystawała krótka rurka o niewielkim przekroju, którą wprowadzane miały być sondy. Nad polem operacyjnym umieszczono dwa ekrany, dokładnie na wysokości oczu chirurgów. Po stronie Conwaya znajdowała się pod ekranem także niewielka konsola do zdalnego sterowania sondą. Obaj lekarze pochylali się nad pacjentem, Prilicla zawisł ponad stołem operacyjnym.

— Pacjent był jedynym pasażerem pojazdu naziemnego o własnym sterowaniu — wyjaśniał Conway na ekranie, rzucając spojrzenia w stronę kamery systemu rejestrującego. — Pojazd ten został trafiony przez piorun. Zabezpieczenia odprowadziły ładunek elektryczny po obudowie na ziemię, tak że pacjent pozornie wyszedł z tego bez szwanku. Niemniej kilka godzin później zaczął odczuwać narastające upośledzenie zmysłu telepatycznego, aż w ciągu pięciu dni ogłuchł i oniemiał pod tym względem. Na jego rodzinnej planecie nie rozwinięto żadnej metody chirurgicznego leczenia podobnych urazów, podobnie zresztą jak na pozostałych światach Federacji. W tej sytuacji zwrócono się do nas o pomoc. Czy pacjent jest gotowy?

— Tak, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla. — Poziom emanacji emocjonalnej jest typowy dla istot znajdujących się pod wpływem narkozy.

Conway kiwnął głową i obraz rozdzielił się na dwa okna. W jednym widać było zbliżenie głowy pacjenta i palce Conwaya wsuwające ostrożnie rurkę coraz głębiej. Drugi pokazywał obraz ze skanera.

— Zamiast otwierać obszar głowowy i wycinać przejście w głąb poprzez tkankę mózgową, podejdziemy możliwie najbliżej do pola operacyjnego, wykorzystując naturalny kanał, w tym przypadku jeden z dwóch kanałów słuchowych. Może to spowodować klasyczną głuchotę na jedno ucho, ale zapewne nie dojdzie do tego, ponieważ odbudowa struktury ucha wewnętrznego jest znacznie łatwiejsza niż to, co w tej chwili zamierzamy.

Proszę o sześciokrotne powiększenie. Wchodzę dalej…

Operując ostrożnie palcami, Conway patrzył cały czas na ekran. Zaokrąglona na krawędziach rurka wsuwała się coraz głębiej w wąski kanał.

— Bliżej już nie zdołam jej przemieścić bez ryzyka spowodowania uszkodzeń — powiedział w końcu Conway. — Teraz pora na zawartość.

Do rurki został wprowadzony cały pęk kabli, które nawet pod wielkim powiększeniem wyglądały na bardzo delikatne. Powoli przesunięto je dalej. Wśród urządzeń podczepionych na ich końcach było miniaturowe, ale silne źródło światła, równie mała kamera oraz różne urządzenia tnące oraz służące do pobierania próbek. Ich ostrza i wysięgniki były wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Kable wychodziły z płaskiej, przezroczystej skrzynki z parą metalizowanych rękawic ochronnych w środku. Conway ostrożnie wypuścił kable z palców i wsunął dłonie w otwory rękawic.

— Powiększenie dwieście — powiedział. — Spowolnienie instrumentów piętnaście procent.

Nawet drobne ruchy jego dłoni i palców, przekazywane przez osłabiający je mechanizm redukcyjny, powodowały niemal konwulsyjne reakcje końcówek.

— Podnieść osłabienie do stu pięćdziesięciu.

Miniaturowa głowica z mikroskalpelem zaczęła poruszać się płynnie. Ostrze przeszło przez bębenek ucha wewnętrznego i wbiło się w tkankę po drugiej stronie, tworząc wąski tunel. Końcówka oświetleniowa i kamera podążyły jego śladem. Równocześnie pobrano próbki tkanki i płynów ustrojowych do analizy. W miniaturowym kanale zrobiło się tłoczno.

— Mamy niewielkie uszkodzenia tkanki bocznej — powiedział Thornnastor. — Minimalne i całkiem dopuszczalne.


— To nowy teren — powiedział cicho Conway. — Nie wiemy jeszcze, co tu jest dopuszczalne. Jesteśmy w środku.

Obraz ze skanera zniknął, zastąpiony widokiem z kamery sondy, która przemieszczała się ciągiem połączonych i wypełnionych płynem jamek. Przy tym powiększeniu przypominały jaskinie. W silnym blasku ich ściany mieniły się różowawo z widocznymi tu i ówdzie żółtymi plamami. Pokrywały je twory przypominające rośliny ze skupionymi, smukłymi łodyżkami z pojedynczymi, krystalicznymi kwiatami w barwach błękitu i czerwieni przechodzącej miejscami w czerń. Większość łodyżek była pozbawiona kwiatów, na kolejnych kryształy wyglądały na zdeformowane albo uszkodzone. Wszędzie leżało sporo kryształowych drobin, które poruszały się w zawirowaniu powodowanym przez instrumenty.

— Potrzebuję próbki płynu do analizy — powiedział Thornnastor. — I próbki tych pływających krystalicznych śmieci oraz kilka kompletnych kryształów, o ile dadzą się oddzielić od łodyg. Same łodygi też, razem z kryształami.

— Dobrze — mruknął Conway. — Powiększenie dwieście.

Jedna z końcówek wciągnęła niewielką ilość płynu wraz z drobinami. Potem inne urządzenie, które w tym powiększeniu wyglądało niczym gigantyczna maszyna górnicza, zajęło się koszeniem potrzebnych łodyg.

— Już wystarczy — powiedział Thornnastor. — Ale ten płyn to coś więcej niż zwykły roztwór soli fizjologicznej. Potrzebuję trochę czasu.

— Wyczuwam twoją troskę, przyjacielu Conway — odezwał się Prilicla. — Niepotrzebnie.

Stan pacjenta nie uległ zmianie nawet na poziomie podświadomym, co jest najlepszym świadectwem, że nie dzieje się nic złego. Operacja przeprowadzana jest w taki sposób, że nawet gdyby był przytomny, zapewne niczego by nie poczuł.

Rozległ się lekki poszum. Być może to Conway odetchnął z ulgą.

— Dziękuję za uspokojenie, mały przyjacielu — powiedział Diagnostyk. — Musiałeś wyczuć, że było mi potrzebne. Ale to, co widzimy, to organiczny system nadawczo-odbiorczy sygnałów telepatycznych, ja zaś nie umiałem zbudować w szkole nawet najprostszego radia, które zechciałoby działać.

Thornnastor spojrzał jednym okiem na ekran analizatora.

— To ciekawe — powiedział po dłuższej chwili. — Płyn zawiera sole metali, głównie miedzi, ze śladowymi dodatkami wielu innych minerałów, które trzeba będzie dopiero zidentyfikować. Wydaje się, że kryształy są lekko radioaktywne i że powstają poprzez krystalizację tych soli. Na czubkach łodyg osadzają się chyba dopiero wtedy, gdy są w pełni uformowane. Same łodygi składają się tylko z wgłębień, do których przyrastają kryształy, oraz tkanki ochronnej nerwu biegnącego od nich do centralnego mózgu. Płyn możemy wyprodukować — dodał. — Jeśli dodamy do niego fragmenty zniszczonych kryształów, narosną na nowo i będziemy mogli osadzić je na łodygach. Patolog Murchison przekazuje z laboratorium, że tworzą się bardzo szybko. Powinniśmy je mieć za godzinę. To zostawi nam dość czasu na posiłek.

— Co? — spytał Conway.

— Przyjaciel Thornnastor jest bardzo masywną istotą, która musi się obficie odżywiać, ale teraz chciał tylko rozluźnić nieco atmosferę — powiedział Prilicla.

Obraz narządu telepatycznego nie zmieniał się, ale rozmowa zespołu operacyjnego zeszła na szczegóły medyczne, po równi obce dla obu umysłów obecnych w głowie O’Mary.

Gdy dostarczono kryształy, odetchnął z ulgą. Były średnio wyrośnięte, ale bezzwłocznie wprowadzono je powoli do wnętrza organu pacjenta.

I tutaj pojawiły się problemy, co szybko stało się jasne nawet dla O’Mary.

Nowo wprowadzone kryształy nie chciały osiadać na czubkach łodyg. Conway podkręcił jeszcze powiększenie i pocąc się z wysiłku, próbował uczynić to za pomocą mikroinstrumentów, ale na próżno. Emocje zgęstniały tak bardzo, że roztrzęsiony Prilicla musiał wylądować. Ostatecznie Conway potrząsnął głową, opanował się i spojrzał w obiektyw kamery.

— Zagłębienia receptorów na czubkach łodyg zdają się pasować do nowych kryształów — powiedział spokojnie. — To znaczy, że popełniliśmy jakiś błąd związany z reprodukcją kryształów albo składem płynu. Albo jedno i drugie. Dość, że kryształy są odrzucane albo chwilowo ignorowane. Mam nadzieję, że to drugie, chociaż może jestem niepoprawnym optymistą… Być może proces osadzania kryształów wymaga czasu. Jeśli nikt nie ma innych pomysłów, proponuję wycofać instrumenty i mieć nadzieję, że pacjent sam wyzdrowieje, jak dzieje się to najczęściej.

Conway wyłączył ekran i w gabinecie O’Mary zapadła cisza. Potem spojrzał na zebranych.

— Reszta to już zwykłe podsumowanie i instrukcje dla personelu na oddziale pooperacyjnym — powiedział. — Szczerze mówiąc, nie lubię słuchać własnych wymówek.

Pacjent Tunneckis nie wyzdrowiał. Co gorsza, zaczął przejawiać objawy zaburzeń emocjonalnych, stąd poproszono o pomoc psychiatryczną. Cieszymy się sławą szpitala, w którym dokonuje się rzeczy niemożliwych, jednak nie zawsze nam się to udaje. Obawiam się, że pacjent Tunneckis pozostanie telepatycznie głuchy i ślepy.

Conway w milczeniu zajął swoje miejsce. Thornnastor i Prilicla też najwyraźniej nie mieli nic do powiedzenia. O’Mara był mile zaskoczony, gdy to nieśmiały zwykle porucznik Braithwaite przerwał zaległą w gabinecie ciszę.

— Nijak nie mogę się z panem zgodzić, Diagnostyku Conway — powiedział.

Загрузка...