ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Zaproszenie na pokład dowodzenia było zaszczytem, który rzadko spotykał zwykłych pasażerów, ponieważ to tam sprawował rządy pokładowy bóg, pomniejszym śmiertelnikom znany jako kapitan Grulya-Mar. Tam też była jego świątynia. Jak na niedźwiedziowatego Orligianina, okazał się całkiem wymowny. Nie szczędził wzniosłych podziękowań i komplementów. Dodatkowa wylewność wynikała zapewne z założenia, że Joan i O’Mara pierwszy raz widzą podobne miejsce. Był przy tym tak pochłonięty wyjaśnieniami, że porucznik nie zdołał wtrącić ani słowa i tym samym wyjaśnić, że w jego przypadku to niekoniecznie prawda.

Widział, że Joan jest bardzo zainteresowana i zwraca uwagę na wszystko, co Grulya-Mar mówi czy pokazuje. Na O’Marze kapitan nie zrobił jednak najlepszego wrażenia. Nie przedstawił im nawet wielogatunkowej obsady centrali, traktując swoich ludzi, jakby byli częścią wyposażenia. Gdy krótka wycieczka zbliżała się do końca, kapitan okazał się na dodatek osobą dość porywczą.

— Mam nadzieję, że wam się podobało — powiedział. — Teraz jednak muszę zająć się statkiem. Raz jeszcze, szczerze i z głębi serca dziękuję w imieniu własnym oraz w imieniu armatora za działania na pokładzie rekreacyjnym. Panu, poruczniku, także za szybkie ocenienie sytuacji i przekazanie ostrzeżenia. Jak powiedział mi Sennelt, uratowaliście zapewne dwa istnienia. Ja zaś na pewno zawdzięczam wam zachowanie czystej karty kariery zawodowej.

Joan wyglądała na zadowoloną i trochę zakłopotaną.

— Cieszy nas, że mogliśmy pomóc — powiedziała, ogarniając raz jeszcze pokład spojrzeniem. — Dziękuję, kapitanie, za poświęcenie nam czasu i uprzejmość.

— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedział Grulya-Mar. — Jak już powiedziałem, jestem wam sporo winien. Jeśli jest coś, co mógłbym dla was zrobić, wystarczy poprosić.

Joan chciała się już odwrócić, ale zatrzymała się, widząc, że O’Mara nie rusza się i patrzy na kapitana.

— Jedna sprawa, sir — powiedział. — Nie chodzi jednak o drobiazg.

Kapitan zawahał się. Jego twarz była zbyt obrośnięta, aby wyczytać z niej cokolwiek, ale oczy stały się nagle czujne.


— O czym dokładnie pan myśli, poruczniku?

— Nie chcę prosić o nic dla siebie. Sprawa dotyczy pasażera Kledentha. Żywię uzasadnione przypuszczenia, że jego obrażenia wymagają pilnej uwagi szpitalnego specjalisty tego samego gatunku. Z całym szacunkiem chciałbym poprosić o niezwłoczne skierowanie Kreskhallara na Kelgię.

— To niemożliwe! — wybuchnął Grulya-Mar. — Naszym następnym planowanym portem jest Melf, gdzie wysadzamy obecnych melfiańskich pasażerów i zabieramy nowych. Mój oficer medyczny zbadał Kledentha i zameldował, że pacjent cieszy się doskonałym zdrowiem.

— Owszem, ale to się niebawem zmieni — powiedział O’Mara.

— Pańskie żądanie jest niedorzeczne — rzucił gniewnie kapitan. — Jeśli jeszcze wspomniał pan pasażerowi Kledenthowi o swoich podejrzeniach, przysporzył mu pan tylko dodatkowego powodu do zmartwień. Sennelt jest specjalistą w swojej dziedzinie. A może ma pan jakieś medyczne kwalifikacje, o których dotąd pan nie wspomniał?

O’Mara pokręcił głową.

— Nie mam formalnego medycznego wykształcenia, jednak w trakcie mojej pracy poznałem wielu Kelgian — powiedział O’Mara, na wszelki wypadek nie rozwijając tematu, — Zgromadziłem w ten sposób sporo informacji, które nie są dostępne doktorowi Senneltowi.

— A gdzie pan pracuje? — spytał ostro oficer.

— W Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego — odparł O’Mara.

Na chwilę zapadła cisza. Pozostali członkowie załogi ożyli nagle, odwracając się na chwilę od swoich stanowisk. Joan też patrzyła na niego zdumiona. Mało kto w całej galaktyce nie słyszał o Szpitalu i nie widział, czym on jest. Nawet wściekły kapitan uznał, że pora spuścić trochę z tonu, i przestał się stroszyć.

— Rozumiem — powiedział, wracając do wyniosłej pozy. — Niemniej nie jest pan lekarzem, a jedynie, jak sam pan powiedział, słyszał to czy tamto. Nawet jeśli miało to miejsce w największym szpitalu galaktyki, to jeszcze za mało. Nie zmienię naszego rozkładu lotów, poruczniku O’Mara, ale skłonny jestem pójść na kompromis. Z wdzięczności za to, co zrobił pan na pokładzie rekreacyjnym, oraz aby ulżyć pańskim niepokojom, nakażę mojemu oficerowi medycznemu przebadać Kelgianina ponownie w pańskiej obecności. Ale tylko wówczas, gdy zdoła pan przekonać Kledentha do konieczności ponownego poddania się badaniom i sam przyprowadzi go do izby chorych.

— Możecie odejść — powiedział, unosząc wielką włochatą dłoń.

Joan odezwała się, ledwie wyszli na korytarz sekcji pasażerskiej.

— Naprawdę jesteś skryty. Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej, że jesteś ze Szpitala Kosmicznego? Wiesz, jak mnie to interesuje? A tutaj jest ktoś, kto widział go na własne oczy. To miliony pytań. Inni pasażerowie zapewne też chcieliby wiele wiedzieć.

— Może właśnie dlatego — rzucił O’Mara. — Tobie jednak odpowiem, poszukajmy tylko Kledentha i zaprowadźmy go do izby chorych. Chciałbym, abyś też przy tym była, jeśli nie masz nic przeciwko. Jednak przekonanie go do kolejnych badań może nie był łatwe.

— Nie mam nic przeciwko temu — odparła Joan. — Po prawdzie nastawiam się na obserwację rozwoju sytuacji z narożnika ringu, bo ciekawi mnie, co wyjdzie z tego starcia trzech armii. Ani Kledenth, ani Sennelt nie będą zachwyceni. Ale jestem pewna, że ci się uda — dodała z uśmiechem. — Ksenopsycholog ze Szpitala Kosmicznego na pewno zdolny jest namówić każdego, do czego tylko zechce.

Przekonywanie Kledentha zabrało im prawie dwie godziny, a udało się tylko dlatego, że O’Mara ponownie go wystraszył. Ostatecznie Kelgianin zaczął traktować go prawie jak wroga. Do Joan odnosił się neutralnie, wobec Sennelta przyjął zaś postawę niemal błagalną.

Miał nadzieję, że doktor rozproszy wątpliwości O’Mary i zakończy wreszcie sprawę.

Melfianin rozmawiał z nimi spokojnym głosem klinicysty, jednak szczypce cały czas mu chodziły.

Nawet wtedy, gdy przesuwał skanerem nad ciałem Kledentha.

— Jak pan widzi i o ile umie pan czytać obraz ze skanera, wcześniejsze skutki przygniecenia ustąpiły. Nie ma zaburzeń przepływu krwi między sercami, płucami i mózgiem. Główne mięśnie ruchowe nóg i przednich kończyn też są właściwie zasilane.

Naczynia włoskowate i sieć nerwów w głębszych warstwach skóry ucierpiały tylko w niewielkim stopniu. To o nie tak się pan martwi, że aż powiedział o tym pacjentowi? Nie ma powodu, aby uznać je za zmienione chorobowo, chyba że ma pan do tego jakieś ukryte, psychologiczne powody.

O’Mara opanował się i sięgnął po skaner, chociaż wiedział, że w przeciąganiu liny człowiek nie ma żadnych szans z Melfianinem.

— Mogę na chwilę? — spytał, starając się zachować uprzejme brzmienie głosu. Przesunął skanerem powoli nad obszarem urazu i uważnie przyjrzał się obrazowi. — Ogólne ślady urazu maskują poważniejszy problem. Średnica naczyń włoskowatych doprowadzających krew do drobnych mięśni zawiadujących ruchami włosów została już ograniczona. Nie doszło do bezpośrednich obrażeń, ale czasowe wstrzymanie obiegu spowodowało powstanie mikroskrzepów. Dopływ krwi jest niewystarczający i zasilane przez nią mięśnie obumierają z wolna. Postępuje to bardzo powoli, przez co nie ma objawów, w każdym razie tak jednoznacznych, aby nie mogły umknąć komuś, kto nie jest specjalistą. Niemniej szkody powstałe w trakcie tego procesu będą miały nieodwracalny charakter. Jeżeli nie zacznie się szybko leczenia, za kilka dni dojdzie do całkowitej martwicy mięśni w obszarze urazu.

Upośledzi to zdecydowanie możliwości ruchowe futra. Czy może pan spojrzeć, doktorze…?

— Nie — odpowiedział zdecydowanie Sennelt. — Nie ma tu niczego, co mogłoby mnie skłonić do poproszenia kapitana o zmianę kursu. Poza tym przypominam panu, poruczniku, że niepotrzebnie niepokoi pan pacjenta.

— Owszem, jestem zaniepokojony — odezwał się Kledenth. — A jeśli ja poproszę, czy kapitan zmieni kurs?

— Przynajmniej przyznaje pan, że to pacjent — rzucił gniewnie O’Mara, nie dając lekarzowi dojść do głosu. — Co oznacza, że dopuszcza pan możliwość, że coś jest z nim nie tak. — Spojrzał nagle na Joan. — Proszę, spójrz sama i powiedz mi, co widzisz. Przytrzymam ci skaner i wyostrzę obraz…

Doktor nie wytrzymał i zastukał szczypcami niczym przeładowany licznik promieniotwórczości. Gdy się odezwał, sarkazm wyczuwalny był nawet bez pomocy translatora.

— Czy wszyscy pasażerowie na tym statku są lekarzami? Dobrze, przyjąwszy, że nie zamierzamy natychmiast lecieć na Kelgię, jaki inny sposób leczenia wy, rzekomi lekarze, uznalibyście za wskazany? — powiedział nieświadom, że Joan w żadnym razie nie była laikiem w dziedzinie medycyny.

Dziewczyna poczerwieniała ze złości, jednak O’Mara dał jej znać, żeby lepiej się nie odzywała. W obecnym stanie ducha Sennelt nie omieszkałby zapewne zakpić także ze świeżo upieczonego lekarza weterynarii.

— Proponowałbym rozległe znieczulenie i bezruch — powiedział porucznik, starając się zachować spokój. — Istnieje nadzieja, że w takich warunkach zmniejszony dopływ krwi nie zagrozi mięśniom. Konieczne jest też całodobowe monitorowanie stanu zdrowia pacjenta.

Gdyby jego stan się pogorszył w stopniu zauważalnym wyraźnie zarówno przez lekarza, jak i pacjenta, potrzebne będzie wsparcie emocjonalne o charakterze werbalnym aż do…

— Już teraz potrzebuję wsparcia — odezwał się Kledenth.

— Dość! — rzucił doktor. — Pańskie zachowanie wydaje mi się skrajnie niewłaściwe i nieodpowiedzialne, poruczniku. Mimo pańskich wcześniejszych przysług zamelduję o tym w placówce Korpusu w najbliższym porcie, w którym wylądujemy. Co do pańskich sugestii, moim zdaniem pasażer Kledenth może wypoczywać w swojej kabinie, jeśli będzie miał na to ochotę, albo uprawiać czynny wypoczynek na pokładzie rekreacyjnym. Jakkolwiek zechce.

Nie będzie monitorowania jego stanu zdrowia ani żadnego znieczulania, ponieważ moim zdaniem nie jest to absolutnie konieczne. Wsparcie emocjonalne i owszem, będzie potrzebne.

Trzeba usunąć szkodliwe skutki tego, co przekazał pan pacjentowi. Może pan zacząć od razu.

Jeśli pasażer Kledenth będzie miał dość wysłuchiwania pana, może niezwłocznie wrócić do swojej kabiny, bo to chyba jego pora snu. Potem może podjąć normalną aktywność pasażera na pokładzie liniowca wycieczkowego.

A teraz już wyjdę — dodał na końcu doktor. — Wyjdę, zanim zacznę używać języka, który nie przystoi oficerowi.

Drzwi izby chorych syknęły cicho. Po chwili umilkł także odgłos kroków lekarza na korytarzu. Joan przyjrzała się uważnie Kledenthowi.

— Przykro mi — powiedziała. — Mogę dotrzymać ci towarzystwa, ale w sumie nie wiem nawet, o co chodzi. Może porucznik, jako specjalista od psychologii obcych gatunków, wymyśli coś więcej?

O’Mara obszedł cały gabinet, przyglądając się przezroczystym szafkom z lekami i sprzętem medycznym.

Część była zamknięta, ale zamki nie wyglądały na specjalnie wytrzymałe.

— Mam wiele do powiedzenia i jeszcze więcej do zrobienia — powiedział porucznik, zakończywszy oględziny. — Potrzebuję jednak zgody i pomocy was obojga. Po pierwsze, posłuchajcie mnie uważnie. Ciebie zaś — spojrzał na Joan — poproszę, abyś przyjrzała się przez skaner temu obszarowi. Wtedy łatwiej zrozumiesz, o czym mówię.

O’Mara opisał schorzenie, które nie było wcale częste u Kelgian i zwykle zdarzało się w bardzo młodym wieku, oraz jego leczenie. Procedura była zasadniczo prosta, niemniej radykalna i ryzykowna. Jednak alternatywą dla niej był postępujący i nieodwracalny paraliż futra w środkowej części ciała. Porucznik mówił własnym głosem, ale słowa podpowiadała ta druga, tkwiąca w nim osoba, przedstawiał zatem wszystko z dużą pewnością siebie, niczym prawdziwy autorytet medyczny. Gdy skończył opisywać szczegółowo zabieg, dostrzegł, że i Joan, i Kledenth patrzą na niego z niedowierzaniem. Zrozumiał, że nie ma już innego wyjścia, jak powiedzieć im całą prawdę.

— Poruczniku — odezwała się dziewczyna. — Przedstawiasz to wszystko tak, jakbyś świetnie wiedział, o czym mówisz, ale skąd ty to wiesz? To naprawdę nie jest coś, czego można się nauczyć na kursach pierwszej pomocy.

— Poza tym nie wiesz, co to wszystko naprawdę znaczy — dodał Kledenth. — Nie możesz tego wiedzieć, bo nie jesteś Kelgianinem.

— Uwierz mi, wiem — powiedział O’Mara i zastanowił się przelotnie, w jak paskudną sytuację się wmanewrował. Jeśli którekolwiek z nich przekaże sprawę gdzieś dalej, zapewne wyleci ze Szpitala i Korpusu i spędzi nie wiadomo ile czasu w jakimś ośrodku psychiatrycznym. Jednak to było mało ważne w porównaniu z losem, jaki mógł czekać Kledentha. Porucznik zaczerpnął powietrza i zaczął opowiadać.

Przedstawił pokrótce, na czym polega jego praca w Szpitalu, i nie wspominając o Thornnastorze ani nie wymieniając imienia dawczyni zapisu, przeszedł do sprawy psychologicznego śledztwa, które skłoniło go do przyjęcia kelgiańskiej taśmy, chociaż było to całkowicie sprzeczne z regulaminem, tak samo zresztą jak fakt, że nie wymazał zapisu.

Wyjaśnił, że sama technika przenoszenia pamięci nie zyskała wielkiej popularności, gdyż w zwykłych szpitalach planetarnych, gdzie leczy się tylko jedną rasę, nie bywa zazwyczaj potrzebna. Chyba że jakaś osobistość świata medycyny była wybierana przez Radę na dawcę kolejnego zapisu.

— To, co teraz noszę w głowie, to kompletny zapis pamięci i doświadczenia takiej istoty — dodał. — W swoim czasie była uznawana za najlepszą specjalistkę od chirurgii worka trzewiowego na całej Kelgii. Dlatego uważam, że powinniście mi zaufać i zrobić to, o co proszę.

Joan patrzyła na niego zdumiona, zadziwiona i przejęta jednocześnie. Kelgianin najeżył srebrzystą sierść.

— Zatem w głowie jesteś po części Kelgianinem — powiedział. — A ja się zastanawiałem, dlaczego czasem mówisz jak jeden z naszych. Jednak jeśli grozi mi utrata ruchliwości połowy sierści, co proponujesz?

Nie odpowiadając, O’Mara szybko odwrócił się i podszedł do szafek. Zaczął wyciągać z nich instrumenty, środki znieczulające i wszystko, co mogło być potrzebne. Sam niezbyt wiedział, co właściwie robi, kto inny kierował teraz jego rękami. Instrumenty zostały zaprojektowane dla melfiańskich szczypiec, ale ludzkie palce też powinny sobie z nimi poradzić. Ostatecznie uchodziły za najlepsze wyrostki chwytne w całej Federacji.

— Boże — jęknęła Joan, gdy wrócił z pełną tacą. — On chce cię operować.

O’Mara pokręcił stanowczo głową i wysunął ręce przed siebie. Obrócił powoli dłonie, ukazując masywne palce i liczne zgrubienia, które pozostały jeszcze po latach spędzonych na budowach.

— To nie są dłonie chirurga… — powiedział.

Pochylił się, ujął jej ręce i uniósł je na poziom oczu. Objął jej smukłe, piękne i silne dłonie, jakby były porcelanowymi drobiazgami albo wręcz parą żywych stworzeń.

— Ale te tak.

Pokręciła głową, nagle wystraszona. On jednak nie puścił jej dłoni, tylko lekko je ścisnął.

— Posłuchaj, proszę — powiedział. — Mówię całkiem poważnie. Umiesz operować drobne zwierzęta, co znaczy, że wiesz, jak poradzić sobie na małym polu operacyjnym. To, że dotąd miałaś do czynienia tylko z istotami nieinteligentnymi, nie ma akurat znaczenia. Rozumiesz kliniczną stronę problemu i że trzeba coś z tym zrobić, jeśli Kledenth ma mieć przed sobą jakąś przyszłość. W przeciwnym razie spotka go los zbyt straszny, aby nawet o tym myśleć.

Cała procedura, chociaż uważana za trudną, jest w sumie prosta. Masz wszelkie potrzebne kwalifikacje chirurga, ja zaś będę cały czas prowadził twoje dłonie. Proszę.

— Tak, Joan, osobo z Ziemi — powiedział Kledenth. — Ja też proszę.

O’Mara zauważył nagle, że jej dłonie naprawdę były piękne. Podobnie zresztą jak cała reszta ciała. Na dodatek ani trochę nie drżały, chociaż Joan bez wątpienia miała powody do zdenerwowania.

Загрузка...