ROZDZIAŁ TRZECI

Weszli w kolejności odwrotnej, niż wynikałoby to ze starszeństwa. Pierwszy pojawił się były tarlański kapitan i lekarz wojskowy Lioren, obecnie zwany Ojczulkiem. Za nim weszła Sommaradvanka Cha Thrat, niegdyś chirurg wojownik. Pochód zamykał Braithwaite, pierwszy asystent O’Mary. Naczelny psycholog wskazał na stojącą przed jego biurkiem kolekcję sprzętów.

— Trochę to potrwa — powiedział. — Siadajcie, proszę.

Braithwaite miał to szczęście, że znajdowało się tu chociaż jedno ludzkie krzesło.

Pozostali musieli improwizować, ponieważ w chwili urządzania gabinetu ich rasy nie były jeszcze znane Federacji, a dział utrzymania nijak nie był skłonny wpisać zapotrzebowania na nowe siedziska na listę priorytetów. Chociaż, oczywiście, nie tracił problemu z pola widzenia i należało oczekiwać, że prędzej czy później go rozwiąże.

O’Mara siedział z opuszczoną głową, udając, że patrzy na swoje wielkie dłonie, które spoczywały nieruchomo na blacie biurka. W rzeczywistości zerkał na podwładnych, czekając, aż znajdą sobie jakieś miejsca i przestaną się wiercić. Wszyscy byli w jakiś sposób odmienni od pozostałych przedstawicieli swoich ras, wszyscy doświadczyli w życiu mniejszych czy większych problemów ze swoją osobą. Bez wątpienia czyniło ich to szczególnie predysponowanymi do pracy w jego dziale, nawet jeśli nikt nie wymagał oficjalnie od kandydatów, aby mogli wykazać się udokumentowanymi epizodami braku równowagi psychicznej. Dzisiaj jednak było to szczególnie ważne.

Braithwaite wyglądał na odprężonego i pewnego siebie. Nawet rozparty w fotelu prezentował się wręcz nienagannie. W razie przeglądu, stan jego munduru nie wzbudziłby najmniejszych zastrzeżeń nawet u najbardziej służbiście nastawionego admirała.

Cha Thrat należała do istot o fizjologicznej klasyfikacji DCNF, z dużym stożkowym tułowiem osadzonym na czterech krótkich nogach. Kolejne cztery kończyny wyrastały w połowie korpusu, jeszcze cztery, tyle że smuklejsze i zakończone sprawniejszymi palcami, sterczały na poziomie ramion. Lioren przypominał ją z grubsza, tyle że wszystkie kończyny miał dłuższe i mniej muskularne. Był to analogiczny stopień podobieństwa do tego między koniem a żyrafą.

O’Mara uniósł dłoń.


— Chciałbym porozmawiać pokrótce o skutkach mojego awansu dla dalszej pracy naszego działu, a szczególnie o koniecznych zmianach, jeśli chodzi o zakres waszych obowiązków — powiedział. — Oczekuję, że będziecie się odzywać, nawet przerywając mi czasem, jeśli tylko przyjdzie wam coś naprawdę istotnego do głowy. Najpierw jednak chcę powiedzieć parę słów na wasz temat.

Odczekał kilka sekund, aż poruszeni słuchacze znowu się uspokoją.

— Wiem, że wszyscy naruszyliście zakaz sprawdzania profili osobowościowych swoich współpracowników, zatem to, co powiem, nie powinno być dla was zaskoczeniem. Jeśli będzie, to trudno. Wedle starszeństwa służby i sumy doświadczeń, zacznę od Braithwaite’a.

Porucznik nie poruszył się w fotelu, ale mimo to można było odnieść wrażenie, jakby stanął na baczność.

— Potrafi pan sprawnie ułożyć swoje relacje z resztą personelu i wszystkimi innymi istotami, niezależnie od gatunku. Bez trudu radzi pan sobie z rutynowymi i wszelkimi innymi obowiązkami. Gdy trzeba okazać współczucie, jest pan do niego zdolny. Gdy wskazane jest zdecydowanie, potrafi pan się na nie zdobyć w stopniu koniecznym do rozwiązania problemu osoby, która się do pana zgłasza. Nigdy nie traci pan przy tym panowania nad sobą. Do obecnego przełożonego odnosi się pan z szacunkiem, ale bez służalczości. Uprzejmie, ale zdecydowanie sprzeciwia się pan wszelkim próbom wykorzystywania. Jako mój asystent jest pan bliski ideału: inteligentny, wydajny w pracy, oddany swoim obowiązkom i zdolny do szybkiej adaptacji. Na dodatek nie narzeka pan i wydaje się całkiem pozbawiony własnych ambicji. Chociaż zdobył pan w Szpitalu wykształcenie medyczne, nie chciał pan przystąpić do egzaminu Korpusu na lekarza wojskowego. Znalazł pan sobie w tym dziale wygodną niszę i nie chce ruszać się nigdzie ani robić niczego innego. Odmówił pan nawet przyjęcia awansu na majora i objęcia stanowiska poza Szpitalem. Jednak dość komplementów, poruczniku. Na pierwszy rzut oka jest pan tak dobrze przystosowany, że aż strach. Jedyną pańską wadą jest tchórzostwo. Chce pan tu pozostać jako zaufany zastępca szefa i korzystać z władzy i różnych innych przewag, które daje ta pozycja. Boi się pan jednak odpowiedzialności związanej z ewentualnym objęciem stanowiska kierowniczego.

Braithwaite przytaknął, nie zmieniając przy tym ani trochę wyrazu twarzy. Znał prawdę o sobie i nie zamierzał jej zaprzeczać. O’Mara spojrzał na Cha Thrat.

— W odróżnieniu od porucznika, pani nie boi się niczego. Na swoim świecie była pani jednym z najlepszych chirurgów wojowników. Podjęła się pani leczenia pacjenta, który należał do całkiem nieznanego u was gatunku, i uratowała pani w ten sposób życie dowódcy ekipy kontaktowej. Potem została pani skierowana do Szpitala, chociaż wynikało to bardziej z wdzięczności zespołu kontaktowego, który chciał wyświadczyć uprzejmość władzom pani planety. Zwłaszcza że pierwszy kontakt nie przebiegł najlepiej. Obiekcje ze strony Szpitala nie zostały wzięte pod uwagę, ale też była to decyzja bardziej polityczna niż dyktowana względami medycznymi. Pani umiejętności jako chirurga nie były kwestionowane, jednak pani szczególne, wywodzące się z Sommaradvy zasady etyczne budziły spore zastrzeżenia.

Pozwolono pani uczęszczać na zajęcia, ale szybko okazało się, że nikt nie będzie skłonny zatrudnić pani na swoim oddziale. Znaleźliśmy pani posadę stażystki w dziale utrzymania, gdzie radziła sobie pani całkiem dobrze, szybko zyskując sympatię młodszych pracowników medycznych i stażystów działu, aż i tam pani namieszała. Nie do końca wiem, jak to się stało, że trafiła pani do nas. Niektórzy nadal uważają, że się nad panią zlitowałem. Najwyraźniej niektórzy ciągle dobrze mnie nie znają — dodał oschle, patrząc na Liorena.

Zamilkł na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, co powinien powiedzieć ostatniemu z podwładnych. Istocie, która wiele przecierpiała i nie doszła jeszcze w pełni do siebie. O’Mara zwykł różnicować ton rozmów z pacjentami i współpracownikami. Wobec kogoś przeżywającego trudne chwile potrafił być współczujący i łagodny, poza tym jednak prezentował się jako osoba szorstka i sarkastyczna. To było jego naturalne Ja”. Tarlanin zaś, chociaż pozornie poczynił przez ostatnie dwa lata spore postępy, nadal znajdował się w szarej strefie. Pracował jako terapeuta, ciągle był jednak po trosze pacjentem. Na dodatek, cokolwiek by usłyszał, gotów był temu przytaknąć, ponieważ we własnym mniemaniu zasłużył sobie na każdą możliwą krytykę czy nawet fizyczne albo psychiczne okrucieństwo.

W szpitalu zjawił się jako lekarz wyróżniony Błękitną Peleryną, co było tarlańskim odpowiednikiem ziemskiej Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Zanim przeniesiono go do służby w Korpusie, dowiódł dobitnie swojej fachowości jako chirurg. Potem szybko i zasłużenie awansował.

Tak było do czasu tragedii na Cromsaggarze.

Lioren odpowiadał tam za przebieg misji ratunkowej. Podczas próby opanowania ogólnoplanetarnej epidemii popełnił błąd, który zemścił się okrutnie na pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańcach planety. Sąd polowy oczyścił go z zarzutu popełnienia błędu w sztuce, jednak Lioren nie pogodził się z wyrokiem. Uważał, że zasłużył na najwyższy wymiar kary. Nie potrafił sobie wybaczyć i poprzysiągł, że nigdy więcej nie będzie parał się ukochaną medycyną. W praktyce „nigdy więcej” miało ograniczyć się do kilku najbliższych dni. Lioren nie widział powodu, dla którego miałby żyć dłużej. Niekonwencjonalna terapia zastosowana przez O’Marę sprawiła, że zmienił zdanie i zaczął oceniać się łagodniej, niemniej Tarlanie nie zwykli rzucać słów na wiatr i Lioren rzeczywiście rozstał się z dotychczasowym zawodem.


Znalazł jednak nowy sposób realizacji przemożnej potrzeby pomagania innym. Już nie skalpelem, ale za pomocą słów niosących łagodność, współczucie i zrozumienie. Był w tym nad wyraz wiarygodny, jako że doświadczył cierpienia znacznie większego, niż to się zwykle przydarzało pacjentom.

O’Mara wiedział, że zdarzało się to w każdym szpitalu. Chorzy zawsze czerpali pociechę z obserwowania tych, którzy byli w jeszcze gorszej sytuacji.

Ten prosty mechanizm pozwolił Liorenowi znaleźć dla siebie pożyteczne zajęcie.

Zajmował się w pierwszym rzędzie pacjentami, którzy nie reagowali na standardowe terapie albo znajdowali się w ciężkim stresie, oraz przypadkami beznadziejnymi. W tej ostatniej grupie trafiał na wiele istot, które oczekiwały przede wszystkim pociechy duchowej. To skłoniło go do studiów nad występującymi w ramach Federacji wyznaniami i praktykami religijnymi. Było ich całkiem sporo, średnio po dwanaście na każdej ze znanych planet, jednak wyniki pracy Liorena okazały się nader obiecujące.

Unikanie trudnych moralnie sytuacji to częsta przypadłość istot inteligentnych, pomyślał ostatecznie O’Mara i podjął głośno wcześniejszy wątek.

— O tobie, Ojczulku, nie ma co wiele mówić, bo i tak przyjmiesz bez słowa wszystko, co usłyszysz. Przejdę zatem do sedna sprawy. Wszyscy zostaliście w jakiś sposób doświadczeni i macie swoje problemy, które jednak nie rzutują negatywnie na jakość waszej pracy w tym dziale. Wręcz przeciwnie, dzięki temu jesteście zdolni do większej wrażliwości i lepiej rozumiecie naszych pacjentów. Niemniej w nowej sytuacji, która nastała po moim awansie, oczekiwać od was będę znacznie więcej. Gdybyście nie słyszeli jeszcze wszystkich plotek, przedstawię rzecz dokładnie — dodał, patrząc kolejno na całą trójkę. — Zostałem wyznaczony na stanowisko administratora Szpitala, jednak z zachowaniem dotychczasowego zakresu obowiązków naczelnego psychologa. Mam pełnić obie te funkcje do czasu, gdy wybiorę i wyszkolę mojego następcę na oba, połączone od teraz stanowiska. Co więcej, zdecydowano, że ich obsadzanie nie będzie już w gestii Korpusu. Kandydat musi być cywilem mogącym wykazać się wykształceniem medycznym, znajomością psychologii obcych oraz stosowną praktyką w wielogatunkowych placówkach. Dopiero takie połączenie pozwoli mu spełnić szczególne medyczne i niemedyczne wymogi stawiane przed osobą kierującą naszym Szpitalem. Ponieważ są to dość niezwykłe warunki, informacja o poszukiwaniu kandydata pojawiła się we wszystkich profesjonalnych serwisach medycznych.

Obecnie będę potrzebował sporo czasu na zaznajomienie się z moimi nowymi obowiązkami, od was oczekuję zaś, że będziecie trzymać jak najdalej ode mnie wszystkich chętnych, tak byśmy mogli skoncentrować się ostatecznie na paru najbardziej obiecujących kandydatach.


Skinął lekko głową, dając do zrozumienia, że uważa spotkanie za zakończone.

— Nie pytajcie mnie o nic, dopóki sami nie przemyślicie dobrze sprawy. Od tej chwili będę uważniej was obserwował, czasem zapewne zaskakując tym i owym. Cha Thrat, Lioren, jeśli macie dość, możecie odpocząć w sekretariacie. Braithwaite zostań. Mam dla ciebie zadanie.

Gdy pozostali wychodzili, zwrócił się do porucznika.

— Za pół godziny zjawi się tutaj Diagnostyk Yursedth. Ma problemy z koszmarami sennymi i samym snem. Podłoże jest psychosomatyczne i wynika z dodatkowych, niepokojących treści znajdujących się w jednym z hipnozapisów edukacyjnych. Proszę zidentyfikować ten zapis, wymazać go i zastąpić innym, o analogicznej zawartości medycznej, ale pochodzącym od bardziej zrównoważonego dawcy. Ja mam zaplanowaną teraz całą serię spotkań z personelem ustępującego administratora, na dodatek będę musiał wykręcić się jakoś od udziału w przyjęciu pożegnalnym na jego cześć.

Spojrzał porucznikowi w oczy, ale nie okazał po sobie ani cienia współczucia, które odczuwał w głębi ducha.

— Czeka pana niełatwe zadanie. Ponadto po raz pierwszy będzie pan usuwał i nanosił hipnozapis bez nadzoru. Gdyby miał pan z tym jakieś problemy, proszę do mnie nie dzwonić.

Tym razem ma pan poradzić sobie całkiem samodzielnie.

Braithwaite skinął głową, odwrócił się i ruszył do drzwi. Chociaż nadal wyglądał niczym wzorowy oficer i nawet się nie skrzywił, twarz miał dziwnie bladą. O’Mara westchnął, zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie zasady przeprowadzania wywiadu przy naborze kandydatów do ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.

Ostatecznie sam też kiedyś przez to przeszedł.

Загрузка...