Starszy wykładowca skorzystał ze swojej pozycji i zajął jedyne wolne krzesło, podczas gdy O’Mara i Thornnastor stanęli po prostu przed biurkiem Craythorne’a. Major odezwał się do nich, nie podnosząc głosu, widać było jednak, że jest nad wyraz zirytowany. Najpierw zwrócił się do obu lekarzy.
— Pragnę przeprosić was za to, czego dopuścił się porucznik O’Mara. Zwykle zachęcam moich ludzi do wykazywania się inicjatywą i tym samym ponoszę pełną odpowiedzialność za ich błędy, jednak w tym przypadku sądzę, że O’Mara przesadził z entuzjazmem. Mam nadzieję, że nie przekażecie sprawy wyżej i pozwolicie, abym uporał się z tym w obrębie mojego działu?
— Oczywiście, majorze — odparł Mannen i uśmiechnął się nagle. — Ale proszę nie dręczyć zbytnio porucznika.
Craythorne pokręcił głową i spojrzał na Tralthańczyka.
— Teraz, gdy O’Mara wymazał już przekazane panu dwa dni temu zapisy, czy mogę przyjąć, że pański stan wrócił do normy? Nie ma żadnych opóźnionych skutków, doktorze?
— Nie może pan przyjąć — odpowiedział Thornnastor. — Na marginesie dodam, że chociaż tytułowanie mnie doktorem jest całkiem na miejscu w zwykłej rozmowie, winien pan wiedzieć, że dzisiaj rano otrzymałem awans na starszego lekarza.
— Proszę przyjąć moje gratulacje, starszy lekarzu Thornnastor — powiedział major z uśmiechem, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. — Ale w czym się mylę? Czy odczuwa pan jakąś dezorientację wynikłą z wymazania taśm?
— Pewną dezorientację rzeczywiście odczuwam — stwierdził Tralthańczyk. — Ale usunięty został jeden tylko zapis. Ten stwarzający problemy, kelgiański. Pozostałe zachowałem, uzyskawszy na to zgodę starszego wykładowcy Mannena. Porucznik O’Mara pomógł mi w podjęciu decyzji.
— Ale dlaczego? — spytał poważnie już zaniepokojony Craythorne. — To bardzo ryzykowne. Nie mamy pojęcia, jakie skutki może wywołać podobne postępowanie. Nigdy jeszcze tego nie robiono.
— Ale niebawem stanie się normą — powiedział Mannen, spoglądając na Thornnastora i O’Marę. — Praktycznie elementem codzienności. Wielu pójdzie w nasze ślady.
Major ponownie pokręcił głową.
— Musicie mi to wyjaśnić.
— Gdy przyjąłem wszystkie cztery zapisy, skutek był dokładnie taki, jak O’Mara przewidywał — powiedział Thornnastor. — Wysoki poziom koncentracji w trakcie operowania sprawił, że wszystkie niechciane składowe osobowości dawców zeszły na drugi plan i skupiłem się jedynie na ich wiedzy medycznej. Dysponowałem wiedzą i doświadczeniem czworga znamienitych chirurgów, co pozwoliło mi na stworzenie całkiem nowej metody operowania konkretnego schorzenia. Bez ich wsparcia nie zdołałbym pomóc pacjentowi.
— Starszy lekarz Thornnastor powiedział mi, że koegzystencja z trzema wszczepionymi osobowościami nie sprawia mu problemów i gotów jest zatrzymać je na dłużej — dodał Mannen. — A skoro on może, to dlaczego nie inni? Oczywiście pański dział będzie musiał wypowiadać się każdorazowo w kwestii równowagi emocjonalnej potencjalnego biorcy i jego ogólnej przydatności do przyjęcia zapisu, ale chyba dostrzega pan już, co możemy w ten sposób osiągnąć.
Dotychczas pozwalano lekarzowi na przyjęcie tylko jednej taśmy potrzebnej do leczenia aktualnego pacjenta innego gatunku — dodał szybko wykładowca. — Potem miała być wymazywana, aby zrobić miejsce dla kolejnego zapisu, i tak dalej. Jednak gdy będziemy mieli lekarzy noszących cały czas w głowie informacje dotyczące kilku ras, otworzy to przed nami całkiem nowe możliwości.
Chodzi nie tylko o wynajdywanie nowych technik operacyjnych, jak miało to miejsce w przypadku Thornnastora — rozpalał się Mannen. — Będziemy mogli prowadzić pionierskie badania w dziedzinie ksenobiologii i wielogatunkowej medycyny. Nawet jeśli trafimy na rozbitków ze statku całkiem nieznanej nam rasy, ci właśnie lekarze będą zdolni dostosować terapię z dużo mniejszym ryzykiem, że już pierwszy zabieg zabije pacjenta. To będzie specjalna grupa medyków nastawionych na myślenie syntetyczne. Musimy tylko znaleźć dla niej nazwę. Może ksenodiagnostycy albo jakoś tak…
Mannen zamilkł nagle, jakby zawstydzony, że dał się ponieść zwykłym, ludzkim emocjom i radości wywołanej nowymi perspektywami rozwoju jego kochanej dziedziny.
Zerknął na zegarek, wstał i odwrócił się szybko. Thornnastor był już w drodze do drzwi.
— Mam zajęcia, muszę już iść — powiedział, ale zatrzymał się jeszcze i spojrzał z uśmiechem na O’Marę. — Już wcześniej prosiłem, aby nie dręczył pan zanadto porucznika, majorze. Może w ogóle mu pan daruje?
Gdy wyszli, Craythorne wskazał na puste krzesło.
— Mam wrażenie, poruczniku, że uczynił pan ze zwykłej niesubordynacji coś na kształt sztuki. Chwilami nietrudno mi być wobec pana nieuprzejmym, ale panu zawsze udaje się obrócić kota ogonem. Wychodzi pan z całej afery czysty i pachnący, bo ostatecznie okazuje się, że miał pan rację. Tak więc… — Poklepał leżący na jego biurku stos papierów. — Zapewnię panu teraz długie i nudne zajęcie, które może pan potraktować jako karę. To raporty tygodniowe z postępów stażystów. Należy włączyć je do ich akt. Wcześniej jednak przejrzy je pan w poszukiwaniu jakichkolwiek niepokojących sygnałów. Może się łudzę, ale nie sądzę, aby zdołał pan coś w ten sposób namieszać. Gdy pan już skończy, proszę udać się na poziom sto jedenasty i spróbować przekonać tamtejszych lokatorów do radości płynących ze wspólnego spożywania posiłków i wysłuchiwania nocnych koncertów. Skoro przekonał pan mnie i Mannena, może i tam się panu uda.
Craythorne zamilkł, ale nie odwrócił spojrzenia.
— Sir — powiedział O’Mara, aby przerwać niezręczną ciszę.
— Co do Thornnastora… — odezwał się major. — Niezależnie od tego, czy był pan pewien efektów końcowych, to była dobra robota. W tej sytuacji nie będziemy więcej używać zapisu Marrasarah. Pan go przyjął i przetrzymał przez kilka godzin, tak? Było to naruszenie dyscypliny, pierwsze i ostatnie, jeśli chce pan tu pozostać. Naprawił pan jednak swój błąd i więcej nie będziemy o tym rozmawiać.
O’Mara bez słowa skinął głową i wziął papiery. Nie chciał kłamać majorowi, dlatego kelgiańskim sposobem wolał po prostu nic nie mówić. Bo i owszem, przyjął taśmę Marrasarah, ale dotąd jej nie wymazał.
Odbycie kary zajęło mu dwie godziny. Lektura raportów była rutynowym zajęciem, ale wcale niekoniecznie nudnym. Jak pomyślał O’Mara, nie to nudne, co nudne, ale co kogo nudzi. Każdy z ponad setki raportów zawierał informacje o aktualnych postępach stażysty, listę uzyskanych ocen oraz uwagi wykładowców i personelu medycznego na temat przebiegu dyżurów na oddziałach. Szczególnie wiele uwagi zwracano na umiejętność nawiązywania przez stażystę kontaktu z pacjentami.
W większości przypadków trafiał na adnotacje „Postępy zadowalające” albo „umiarkowanie pozytywnie”. Raz Mannen dopisał: „Nie wykazuje chęci współpracy z Illensańczykami, ale kto to lubi? Powtórzyć niebawem ćwiczenia w ubiorze ochronnym w środowisku chlorowym. Interwencja niekonieczna, o ile poziom lęku nie wzrośnie”.
Były jeszcze dwie inne adnotacje, też skreślone ręką Mannena. Pierwsza brzmiała:
„Creesik (płeć męska), MSVK. Szybkie postępy w okresie początkowym, ostatnio spadek do poziomu trochę ponad przeciętną. Obserwować”. Druga była jakby kontrastowa: „Neenil (płeć żeńska), MSVK. Z początku powolne wdrażanie się do nauki, ostatnio szybko poprawia wyniki, jakby uzyskała dodatkową motywację. Zdradza jednak oznaki zmęczenia.
Zasugerowałem więcej wypoczynku, mniej spędzania wolnego czasu na nauce”.
Żaden z tych przypadków nie wymagał interwencji psychiatrycznej, jednak O’Mara odniósł wrażenie, że dobrze będzie się nimi zainteresować. Może zresztą chciał trochę odpędzić nudę i poćwiczyć na gruncie terapeutycznym. Jeśli przy okazji zapobiegłby ewentualnym kłopotom, to tym lepiej. Odłożył oba raporty na bok do późniejszego dokładnego przejrzenia i pomyślał, że stażyści ci mieszkają na sto jedenastym, gdzie i tak miał później zajrzeć.
Gdy wrócił do tych dwóch raportów, uznał, że dobrze będzie najpierw dowiedzieć się czegoś o tych istotach i warunkach ich życia. Na razie wiedział tylko, że jedna była płci żeńskiej, a druga męskiej i że były na różnych poziomach zaawansowania stażu. Z tego powodu w zasadzie nie łączyło ich nic poza przynależnością do tego samego gatunku.
Uczęszczały na różne zajęcia, na innych oddziałach odbywały praktyki. O’Mara połączył się z komputerem bibliotecznym i poprosił o ogólne informacje biologiczne, społeczne i medyczne na temat eurilańskich MSVK.
Na poziomie sto jedenastym spotkał się z mniej wrogim przyjęciem niż poprzednio.
Wywieszek na drzwiach nie ubyło, a ci, którzy otwierali, zachowywali się raczej uprzejmie, ze zwykłą domieszką zniecierpliwienia. Wyjątek stanowili oczywiście Kelgianie. Zapewne wszyscy tutaj słyszeli już nowiny rozgłaszane przez Mannena, Craythorne’a oraz samego O’Marę. Dobiegające z paru pokoi chrapanie wydawało się jakby mniej straszne, ale może tylko zaczynał się do niego przyzwyczajać.
Drzwi pokoju Creesika były uchylone, z wywieszką NIE MA MNIE, jednak na drzwiach Neenil ujrzał napis JESTEM. Otworzyła od razu.
— Stażystko Neenil… — zaczął, ale nie dane mu było dokończyć.
— Ja jestem Creesik — wyćwierkała istota. — Ale już wychodzę.
— Jeśli ze względu na mnie, to nie trzeba — powiedział, analizując szybko sytuację. — Chciałem się spotkać z wami obojgiem. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, łatwiej będzie mi przeprowadzić rzecz we trójkę.
— Zatem proszę wejść — powiedział Creesik.
Po raz pierwszy miał okazję zajrzeć głębiej do kwatery Eurilan, chociaż dla zachowania pozorów starał się nie rozglądać zbyt nachalnie. Drugi osobnik zeskoczył z żerdzi przed ekranem i wnęką do nauki i skokami zbliżył się do gościa.
— Jestem Neenil. — Ćwierkanie tworzyło interesujące tło dźwiękowe dla słów dobywających się z autotranslatora. — Słuchamy.
— Dziękuję — powiedział O’Mara, nadal udając wytrwale, że otoczenie wcale go nie interesuje. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające lądowe i morskie pejzaże, fotografie grupowe, zapewne stada rodzinnego, i jakiś oprawiony w prostą i gustowną ramę certyfikat.
Sądząc po tym, że wisiał nad konsolą edukacyjną, musiał mieć coś wspólnego z wykształceniem i został chyba wydany przez nader ważną instytucję. Jedną czwartą pokoju zajmowało stojące w kącie gniazdo z obramowaniem sięgającym ptakowatym do wysokości ramienia. Ze środka wyglądały jasne i zapewne bardzo miękkie poduszki.
— To raczej wizyta towarzyska niż zawodowa — powiedział. — Chciałem przekazać wam, co zamierzamy zrobić z nocnymi hałasami.
Creesik przechylił głowę na bok.
— Nasz wykładowca i pański przełożony, major Craythorne, rozmawiali już o tym z nami i uprzedzili też, że należy oczekiwać opóźnień w dostawach ekranów ciszy, jak i nowego umeblowania do stołówki. Oboje wyraziliśmy opinię, że i tak jakoś sobie poradzimy.
Czy jest coś jeszcze, co powinniśmy wiedzieć?
— Skoro tak, chciałbym tylko spytać, czy na nic się nie uskarżacie? Nie macie żadnych problemów? Dla Ziemian jesteście niezwykłym gatunkiem — dodał dla podtrzymania konwersacji. — Jak ogólnie sobie tu radzicie?
— Jeśli intryguje pana, jak trzynoga istota, która nie posiada wcale rąk, może zostać chirurgiem, nie jest pan pierwszym, który o to pyta. Używamy dziobów. Co dokładnie chciałby pan wiedzieć?
Komputer biblioteczny przekazał mu tylko skondensowaną dawkę informacji na temat ewolucji i historii mieszkańców Eurila, niemniej znalazło się w niej wszystko, czego mógł poszukiwać ciekawski laik, samo zaś hasło zostało napisane na tyle przystępnie, że O’Mara przypomniał sobie szkolne lata. Gatunek utracił zdolność lotu, gdy wytrzebił na swojej planecie wielonogie i pazurzaste drapieżniki, przed którymi można było uciec jedynie dzięki skrzydłom. Korzystając z długich i giętkich dziobów, Eurilanie nauczyli się posługiwać narzędziami i rozwinęli cywilizację, która ostatecznie pozwoliła im dotrzeć do gwiazd. Ich narzędzia chirurgiczne były specjalnie ukształtowane, z pustymi w środku, stożkowatymi uchwytami, które osadzało się na dziobie. Jako stworzenia dziobiące, potrafili operować w iście błyskawicznym tempie, nie tracąc nic z precyzji, na którą pozwalały im silne i dobrze kontrolowane mięśnie karku. Poza tym dzioby służyły im niemal do wszystkiego innego, z mówieniem włącznie.
Zanim O’Mara zdążył wyjaśnić, że nie jest aż takim ignorantem, Neenil wydała długą serię trylów, których autotranslator nie przełożył. Potem zaś powiedziała:
— Jeśli o mnie chodzi, jestem bardzo szczęśliwa, że tu jestem.
Dawno chyba nie słyszałem równie entuzjastycznej odpowiedzi, pomyślał O’Mara z uśmiechem, chociaż ptakowaci mogli nie umieć go odczytać.
— To widać po wynikach twojej pracy — powiedział. — Wykładowca jest zadowolony z twoich niedawnych postępów. Ja zaś cieszę się, że wynikają one z ogólnego pozytywnego samopoczucia.
— Niemniej ze mnie wykładowca nie jest zadowolony — powiedział Creesik zdecydowanie. — Czy dlatego pan tu przyszedł?
O’Mara odniósł wrażenie, że wysłyszał nieco złości w tej wypowiedzi. Zapewne maskującej poczucie winy. Uniknął kłamstwa, uciekając się do dosłownego potraktowania sprawy.
— Twoje postępy pozostają na zadowalającym poziomie i nie zostałem poproszony o rozmowę z tobą. Niemniej wykładowca Mannen wspomniał w tygodniowym raporcie, że objawiacie ostatnio jakby zmęczenie czy wyczerpanie. To wszystko.
— I chce pan wiedzieć, skąd się to bierze? — rzucił Creesik, strosząc pióra na karku i podskakując na cienkich nogach. O’Mara po raz pierwszy ujrzał kogoś, kogo dosłownie nosiło ze złości. — To przecież drobiazg, który nikomu i niczemu nie zagraża! Dlaczego wy ciągle chcecie rozmawiać o seksie?