ROZDZIAŁ ÓSMY

Niemal pół wieku wcześniej perspektywa awansu nie wydawała się O’Marze atrakcyjna. Z drugiej strony, nigdy nie otrzymał podobnej propozycji, co mogło zaważyć na jego odczuciach. Gdy w końcu do tego doszło, w pierwszej chwili energicznie pokręcił głową.

— Oczekiwałem raczej miłego wyrazu twarzy, zwykłego dziękuję i paru pytań. O nowy zakres obowiązków, nową płacę i tak dalej. Ale zdecydowana odmowa? Musi pan jakoś zacząć karierę zawodową, O’Mara. To pierwszy szczebel, z następnymi pójdzie już łatwiej.

Czego się pan obawia?

Craythorne westchnął, zmarszczył nos i dodał łagodnie:

— Chciałbym z panem usiąść na chwilę i porozmawiać, jednak jest pan brudny i śmierdzi nieziemsko. Po pańskim wyjściu krzesło byłoby do wyrzucenia. Co pan właściwie robił?

— Pomagałem udrożnić system kanalizacyjny na poziomie trzydziestym trzecim, gdy wezwał mnie pan…

— Czy mogę wiedzieć, co skłoniło mojego asystenta do spraw ksenopsychologii do grzebania w latrynach?

— Cztery powody — odparł O’Mara. — Brygadzistę akurat gdzieś odwołano, a jego ludzie nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. Ja zaś miałem już do czynienia z podobnym problemem w poprzednim miejscu pracy. No i nic nie goniło mnie akurat do innych zajęć, oni zaś dla odmiany poprosili mnie uprzejmie o pomoc.

W przypadku Craythorne’a nawet irytacja objawiała się w stonowany sposób.

— Proszę uważnie posłuchać. Niech pan nigdy nie podejmuje się podobnych zadań tylko dlatego, że ma pan stosowne doświadczenie albo usłyszy uprzejmą prośbę. Od tej chwili pańska pozycja ma być dokładnie określona. W tym właśnie celu wprowadzam pana do Korpusu Kontroli z natychmiastowym awansem…

Urwał i spojrzał uważnie na O’Marę.

— Chyba chce pan coś powiedzieć. Być może będzie to mało przyjemne, ale proszę sobie ulżyć, zanim pan wybuchnie.

O’Mara zaczerpnął głęboko powietrza i spróbował się uspokoić. Czuł wykwitający na twarzy mocny rumieniec.

— Nie podoba mi się pomysł szybkiego awansu w cywilnych strukturach, sir, ponieważ w odróżnieniu od pana nie umiem zachowywać się w sposób wyważony. Nie umiałbym wydawać poleceń, nie wywołując przy tym poważnych konfliktów. Najpierw muszę poprawić swoje maniery, nauczyć się lepszej samokontroli i w ogóle znaleźć sposób, aby żyć z tym wszystkim. Nie osiągnę tego, wstępując do opartej na dyscyplinie organizacji militarnej, jaką jest Korpus Kontroli. Samo przejście przez podstawowy kurs, z nauką musztry i salutowania… Wie pan, że nie lubię, gdy ktoś mi rozkazuje, zatem pewnie wytrwałbym tam góra tydzień. Nie chciałbym nikogo obrazić…

— Jeśli to pomoże panu wyrazić osobiste odczucia, może pan nawet i obrażać — wtrącił się Craythorne. — Oczywiście w granicach rozsądku.

— Dobrze — powiedział O’Mara, zerkając w oczy przełożonego, o którym wiedział już od lat, że potrafi odwzajemnić spojrzenie bez mrugnięcia. — Jako cywil miałem dość doświadczeń z przełożonymi, którzy aż się palili do wydawania rozkazów, chociaż w porównaniu z podwładnymi byli tylko dziećmi. I którym ci podwładni co rusz musieli wycierać nos albo i jeszcze coś. Jeśli wstąpię do Korpusu i jakiś kapral albo oficer, pana wyłączając, każe mi zrobić coś jawnie bezsensownego i zagrozi, że w przeciwnym razie zostanę surowo ukarany… Cóż, w tej sytuacji Korpus to żaden wybór, sir.

— Wstąpienie do Korpusu to jedyny wybór, O’Mara — stwierdził Craythorne, nie spuszczając z niego wzroku. — Inaczej nie zdoła pan pozostać w Szpitalu. Na ile pana znam, to może być wystarczający powód, aby zdobyć się na szczególny wysiłek. Zgadza się?

O’Mara przełknął ciężko i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nie wyobrażał sobie porzucenia tego miejsca, gdzie nawet brygady robocze były jakby trochę sensowniejsze i gdzie pojawiało się z każdym dniem coraz więcej lekarzy i stażystów. Miałby wrócić na zwykłe próżniowe budowy, między ludzi, którzy nigdy nie nauczyli się używać swoich mózgów? Zaczynał traktować już Szpital jak swoje miejsce i z ojcowską troską obserwował jego rozwój. Gdyby musiał go opuścić, byłoby to najgorsze doświadczenie w jego wprawdzie niedługim, ale i tak pełnym już cierpienia życiu.

Naprawdę nie wiedział jednak, czy zdoła wykazać dość opanowania, aby zostać Kontrolerem.

— Tak myślałem — powiedział major i uśmiechnął się do O’Mary ze zrozumieniem. — Dla pańskiej informacji, budowa Szpitala dobiegnie za kilka tygodni końca. Cywilne firmy zaczęły się już zwijać. Niebawem Korpus przejmie całkowitą kontrolę nad zaopatrzeniem, utrzymaniem, zasilaniem, logistyką i czym tam jeszcze. Spośród cywilów na miejscu pozostanie tylko personel medyczny. Ponieważ nie ma pan wykształcenia w tym kierunku, musi pan zostać jednym z nas. Nie łamię w tym wypadku żadnych zasad, bo na razie jeszcze ich tu nie spisaliśmy. Naginam tylko lekko ogólne regulaminy. Jako kierujący placówką zwróciłem się o zgodę na stworzenie osobnego cyklu podstawowego szkolenia dla funkcjonariuszy zatrudnionych w Szpitalu. Nie sądzę, aby były tu panu potrzebne takie sprawności, jak znajomość zasad ruchu w próżni czy umiejętność tłumienia zamieszek.

Zostanie pan specjalistą od psychologii obcych i będzie robił to samo, co dotąd. Bez konieczności przejmowania się kapralami, chociaż sugerowałbym czasem wysłuchiwać ich rad…

Major oparł się wygodnie w fotelu i spojrzał zdecydowanie na O’Marę.

— Niemniej rozkazy będzie musiał pan wykonywać — dodał. — Zwłaszcza moje.

Pierwszy to rozkaz, aby się pan umył. Potem proszę się zgłosić do technika Wenalonta w dziale utrzymania na pięćdziesiątym pierwszym poziomie, pokój osiemnaście. Przerobił już standardowe umundurowanie na pańskie wymiary. Zajmował się tym przez ostatnie dwa tygodnie i właśnie zameldował, że wszystko jest gotowe do przymiarki. — Spojrzał na zegarek.

— O piętnastej ma się pan zameldować z powrotem u mnie na ważną odprawę w sprawach technicznych, prowadzoną przez jedną z naszych medycznych osobistości. Pan ma wtedy wyglądać i pachnieć jak należy. Wykład potrwa dość długo, proszę więc nie zapomnieć o lunchu.

O’Mara był ciągle zbyt zaskoczony, aby pozbierać myśli. Bez słowa skinął głową i ruszył do drzwi. Craythorne postukał delikatnie knykciami o blat biurka.

— A jeśli usłyszę jeszcze kiedyś o czyszczeniu latryn, pańska kariera błyskawicznie dobiegnie końca — dodał. — Zrozumiał pan, poruczniku O’Mara?

W drodze na poziom pięćdziesiąty pierwszy O’Mara nie napotkał żadnych przeszkód.

Dopiero teraz, gdy major mu o tym wspomniał, zauważył, że sprzęt budowlany prawie zniknął z korytarzy. To, co jeszcze zostało, było demontowane i usuwane przez ludzi w zielonych ubiorach roboczych Korpusu. Jedyni cywile, których napotkał, nosili białe fartuchy albo opaski wskazujące na personel medyczny. Długo zastanawiał się, jak właściwie powinien rozmawiać z Wenalontem, ale ostatecznie to tamten okazał się o wiele bardziej gadatliwy.

— Jestem sierżant Wenalont — powiedział krótko. — Jako Melfianin nie korzystam z odzieży, bo mój zewnętrzny szkielet jest wystarczająco odporny na warunki środowiskowe, jednak pasjonuję się przygotowywaniem strojów dla istot o różnych obcych i niezwykłych kształtach. To znaczy, obcych i dziwnych dla mnie. Zaczniemy od powłoki oraz bielizny i tubusowych okryć na nogi. Proszę się rozebrać, sir.

Miałem nie przyjmować rozkazów od podoficerów, przypomniał sobie O’Mara, czując narastającą irytację. Zaraz jednak powiedział sobie, że skoro sierżant poprzedził polecenie słowem „proszę” i dodał na końcu „sir”, bo raczej trudno mówić w tym wypadku o rozkazie.

— Teraz dopasujemy resztę — powiedział Wenalont kilka chwil później. — To znaczy strój roboczy oraz mundur wyjściowy. Gdy będziemy już pewni, że jest panu w nich wygodnie, duplikaty zostaną wysłane do pańskiej kwatery na poziomie oficerskim…

Kościste kończyny Melfianina manipulowały wokół jego ciała, naciągając, wygładzając i poprawiając kolejne sztuki odzieży. Ani na chwilę nie przestawał mówić o typach zapięć, insygniach i właściwym sposobie noszenia pasa na broń i wyposażenie.

Wkrótce wszystko było gotowe. Sierżant ujął go mocno za przedramiona i obrócił twarzą do wysokiego na całą ścianę lustra.

O’Mara ujrzał przed sobą postawnego mężczyznę w zielonym, paradnym mundurze z symbolami Korpusu Kontroli lśniącymi na wyłogach kołnierza oraz gwiazdami porucznika i odznakami służby kosmicznej na pagonach. Pod jednym z nich tkwił zgrabnie złożony beret.

Wbrew oczekiwaniom nie poczuł się wcale zdegustowany. Nie potrafił wprawdzie powiedzieć, co dokładnie czuł, ale było to raczej pozytywne wrażenie.

Być może chodziło o to, że po raz pierwszy w swoim pełnym problemów i frustracji życiu samotnika nagle zaczął gdzieś przynależeć, chociaż w głębi ducha nie zmienił się ani na jotę. Wrócił myślami do sierżanta, który wznowił potok mowy.

— Pasuje jak ulał, sir — stwierdził, patrząc na O’Marę wielkimi, owadzimi oczami. — Nie trzeba nic poprawiać. Jest pan niezwykle rosły i mocno zbudowany jak na Ziemianina. Jeśli pojawi się pan tak ubrany w stołówce, na pewno ziemskie istoty rodzaju żeńskiego będą pod wrażeniem. Jednak czy mogę coś doradzić, sir?

Pomysł uwodzenia kobiet na mundur wydał się O’Marze tak zabawny, że o mało nie parsknął śmiechem. Opanował się jednak i przypomniał sobie sugestię Craythorne’a.

— Tak, słucham.

— To paradny mundur, który rzadko wkłada się w próżni, w związku z panującymi tu warunkami oraz wymogami naszej pracy. Na dodatek oficerów jest tu znacznie mniej niż innych szarż, zatem każdy podwładny musiałby salutować temu samemu oficerowi co najmniej kilka razy dziennie. Oficerowie zaś byliby zmuszeni salutować kilkaset razy na dobę. To w oczywisty sposób irytująca i męcząca perspektywa. Z tego też powodu przyjęło się, że w naszych warunkach wystarczy całkowicie zwykłe, słowne pozdrowienie z użyciem wyrażenia „sir” albo jego odpowiednika w obcej mowie. Zamiast galowych mundurów nosi się na co dzień stroje robocze z odpowiednimi naszywkami informującymi o stopniu i przydziale. Inaczej jest tylko podczas inspekcji albo oficjalnych wizyt wyższych oficerów Korpusu czy przedstawicieli rządu Federacji. Wtedy obowiązuje pełen regulamin. Mam nadzieję, że nie rozczaruję pana, ale gdyby poszedł pan w tym mundurze do stołówki, każdy niższy stopniem czułby się zobowiązany do oddania panu należnego salutu, przez co musiałby pan jeść jedną ręką. Jeśli jednak tego właśnie pan pragnie…

— Nie! — przerwał mu O’Mara i po raz pierwszy od wielu lat roześmiał się głośno. — W żadnym razie nie czuję się rozczarowany. Wręcz przeciwnie, ulżyło mi. Dziękuję za tę radę, sierżancie. Jeśli to już wszystko, chciałbym jak najszybciej przebrać się w strój roboczy. Czas mnie pogania.

— Zanim pan to zrobi, chciałbym pogratulować panu awansu, sir.

Krabowaty uniósł jedną z kościstych kończyn i wykonawszy nią zgrabny wymach w bok, zdecydowanym gestem zatrzymał chwytne szczypce na wysokości głowy. O’Mara odpowiedział mu, po raz pierwszy w życiu wykonując wojskowy salut.

Więcej nie musiał tego powtarzać, w zatłoczonej stołówce nikt bowiem nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego nowy strój z boleśnie czystymi naszywkami porucznika i znakiem działu. O’Mara przyjął to z zadowoleniem. Dopiero podczas deseru jakaś stażystka spytała go uprzejmie, czy może zająć wolne miejsce obok, była to jednak sześcionoga Tralthanka o masie ciała przewyższającej czterokrotnie ludzką. Nie przypuszczał, aby mundur mógł zrobić na niej jakiekolwiek wrażenie.

Загрузка...