Ostatecznie pozwolono mu wsiąść na zaopatrzeniowy statek Korpusu Cranthor, który regularnie odwiedzał Szpital. Miał tralthańską załogę i jedną kabinę pasażerską dostosowaną dla ziemskiego typu DBDG. Nawet ci członkowie załogi, którzy go jeszcze nie spotkali, też wiedzieli, kim jest i kim był, i pełni dobrych chęci zaczęli przygotowywać zaraz po starcie kolejną, tym razem pokładową imprezę pożegnalną. Powiedział im, że musi jeszcze odpocząć po poprzedniej i naprawdę potrzebuje teraz odrobiny spokoju i samotności. Tak naprawdę chciał ujrzeć wielki spektakl odlotu z malejącym powoli, wielokolorowym klejnotem Szpitala zawieszonym w próżni. Uświadomił sobie, że widzi go po raz ostatni, i przypomniał sobie ten czas, gdy był członkiem brygady roboczej składającej puste elementy konstrukcji. I te niezwykłe zdarzenia, które miały wtedy miejsce, oraz ludzi napotkanych po drodze, od wtedy aż do teraz. I jeszcze krótkie spotkanie, na którym zrezygnował ze stanowiska, oraz o wiele dłuższe pożegnanie.
Przyjęcie trwało trzy dni i dwie noce, ponieważ istoty, które chciały wziąć w nim udział, miały różny rozkład dyżurów i nie mogły zjawić się wszystkie jednocześnie. Nie rozumiał, skąd to zamieszanie, skoro tradycyjnie był serdecznie nielubiany, nawet wtedy gdy dobrze wykonywał swoją pracę. Jednak to, co usłyszał od młodszego i starszego personelu rekrutującego się spośród najróżniejszych gatunków, przyprawiło go o wstrząs, który omal nie rozbił w pył jego słynnej samokontroli. Był szanowany o wiele bardziej, niż mógł to sobie wyobrażać, i chociaż nikt nie powiedział mu wprost, jakoby go lubił czy tym bardziej kochał, intensywność i różnorodność okazywania owych negatywnych podobno uczuć mogła przyprawić o zawrót głowy.
Uznał ostatecznie, że skoro miłość pokrewna jest nienawiści, widać musieli tu bardzo go nienawidzić, nawet jeśli w naprawdę szczególny sposób.
Nie schodził z pokładu Cranthora podczas postojów przeładunkowych w portach Tralthy i Orligii i wysiadł dopiero na Nidii, bo stamtąd statek wracał już do Szpitala. Lata wprawy uczyniły zeń eksperta w łapaniu połączeń i przesiadkach. Chociaż jako emerytowany oficer Korpusu i były administrator Szpitala Kosmicznego nadal mógł korzystać z darmowych przelotów, zaoszczędził przez lata dość, aby samemu wykupić bilet, co pozwoliłoby mu zachować anonimowość. Tym razem nie było to jednak konieczne. Statek wycieczkowy Korallan, znacznie większy, bardziej luksusowy i zapewne mniej zawodny niż stary Kreskhallar, stał już w porcie Retlinu i miał odlecieć dopiero za trzy dni, gdy jego pasażerowie nacieszą się widokami Nidii. O’Mara znał Retlin z poprzednich podróży, ale wykorzystał ten czas na zakupy i przypomnienie sobie ciasnoty tutejszych budynków i wątpliwego komfortu przejażdżek środkami komunikacji publicznej, w których musiał składać się niemal we dwoje.
Pierwszego wieczoru po starcie odkrył, że w wielogatunkowej jadalni zasiada przy stołach także siedmioro Ziemian, trzy kobiety i czworo mężczyzn, wszyscy młodzi. Dostał miejsce u szczytu ich stołu, ale nie włączał się za bardzo do konwersacji. W odróżnieniu od tamtego pierwszego rejsu, nie był jedynym mężczyzną na pokładzie i nie miał zamiaru wdawać się w żaden romans. Jego życie i bez tego było dość skomplikowane.
Wysiadł w głównym porcie Kelgii, skąd podjechał wynajętym pojazdem do stolicy.
Kierowca przywykł do Ziemian i wielu innych dziwnych stworzeń, które wciskały mu się do wozu. Całkiem uprzejmie, jak na Kelgianina, opisywał mijane miejsca i ciekawostki architektoniczne, nieświadom, że O’Mara jechał tą drogą wiele razy i świetnie ją znał.
Niemniej i tak nie mógł powstrzymać się od spojrzenia na największy, wielogatunkowy szpital Kelgii, którego białe i świetnie wkomponowane w krajobraz budynki tworzyły jakby osobne miasteczko.
Chociaż nigdy tam nie był, znał każdy jego zakamarek dzięki zapisowi, który nosił w głowie. Jego partnerka odbywała staż, a potem pracowała w tym szpitalu.
Kledenth czekał na niego przed wejściem do swojego domu. Jego sierść burzyła się z radości i niecierpliwości, gdy O’Mara płacił kierowcy. Potem przeciągnął się, aby rozprostować zdrętwiałe mięśnie, a Kelgianin wskazał mu własny, większy i znacznie wygodniejszy pojazd, który zaparkował kilka metrów dalej.
— Musiałem pociągnąć za kilka sznurków, jak to mawiacie, ale dostałem go — powiedział. — Wszystko, co chciałeś, jest już w środku. Pewnie spieszy ci się teraz, aby tego użyć?
— Owszem, bardzo tego chcę, ale spieszyć się nie będę — odparł O’Mara. — Tym razem to nie urlop. Nie muszę wracać do Szpitala i mam nadzieję zostać tu na dobre. Będzie dużo czasu na rozmowy i spotkania z tobą i twoją rodziną i wreszcie będę mógł podziękować wam za wszystko, co zrobiliście dla nas przez te lata. Dług za uratowanie ci futra na Kreskhallarze został już dawno spłacony, i to z nawiązką.
— Widzisz, jak faluje? — spytał Kledenth. — Czy mimo mojego wieku nadal nie jest piękne? A mogło być inaczej. Moje udane życie, kariera po tamtym wypadku, moja partnerka i dzieci, wszystko to zaistniało dzięki twojej niesubordynacji, wiedzy i talentom tamtej Ziemianki. Tego długu nigdy nie spłacę. Ale myślę, że zaczynasz jedną z tych niepotrzebnych ziemskich dyskusji, wsiadaj więc do mojego pojazdu i przestań tracić czas na uprzejmości, których i tak nigdy naprawdę nie docenię.
Samochód nabrał szybkości i dom Kledentha zniknął w tyle.
— Jak się miewa istota Joan? — spytał Kelgianin.
— Gratuluje ci narodzin najmłodszego wnuka — odparł O’Mara. Pisze, że wszystko w porządku. Nie znalazłem między wierszami żadnego śladu, aby cokolwiek złego działo się między nią i jej towarzyszem życia oraz dwoma dorosłymi potomkami. Jak wy to mówicie, kilka jej ostatnich listów pokazuje radosną sierść.
Przejechali ponad milę, zanim Kledenth znowu się odezwał.
— Osobiście jest dla mnie raczej odstręczająca wizualnie, ale gdy pokazałem jej fotografie zrobione jeszcze na pokładzie pewnej Ziemiance, która była tu w interesach, powiedziała mi, że Joan to szałowa babka i że miałeś wielkie szczęście. Dlaczego nie pociągnąłeś tej znajomości zamiast…
— Wiesz dlaczego.
— Wiem, ale i tak sądzę, że jesteś szalony.
O’Mara uśmiechnął się.
— Jestem psychologiem.
— I to bardzo dobrym — powiedział Kledenth. — To też wiem. Ale już jesteśmy. Nie pójdę z tobą, bo nie czuję się tu dobrze. To miejsce przypomina mi, co mogło się ze mną stać.
Ustronie było wielką rezydencją otoczoną przez łąki i ogrody. Jego mieszkańcy kryli się wśród gęstego i wonnego listowia, nie narażając nikogo z zewnątrz na stresujący widok.
O’Mara otworzył bramę własnym kluczem. Ruszył powoli w stronę domu, w jednej ręce niosąc walizkę, kontener ze sprzętem w drugiej. Rozpoznawał niektóre postaci przechadzające się wśród klombów albo wylegujące na trawie niczym futrzane znaki zapytania. Dawno już nauczył się odróżniać Kelgian. Pozdrawiał ich, przechodząc. Ci, którzy byli w lepszej kondycji, odpowiadali.
W domu wspiął się po niskich stopniach do swojego pokoju, który wyglądał dokładnie tak samo jak rok wcześniej, gdy stąd wyjeżdżał. Tyle że teraz było posprzątane, a na jego ulubionych obrazkach gospodyni uwiesiła pęki wonnych ziół. Oboje wiedzieli, że porządek był stanem tymczasowym. Rzucił bagaż na wąskie łóżko, ale schodząc na dół, do jej gabinetu, wziął ze sobą kontener.
W całej rezydencji był jedyną osobą, która tak chodziła, nie zdziwił się więc, że czekała już na niego, wpatrzona w drzwi. Odstawił kontener na stół i opierając na nim jedną dłoń, obrócił się, aby na nią spojrzeć. Cisza przedłużała się. Kto inny pewnie by się głośno przywitał albo spytał o podróż czy inaczej rozładował sytuację, ale Kelgianie nie bawili się w podobne konwenanse.
— Wypakowanie i montaż zajmą kilka minut — powiedział. — Potem będzie gotowy do użytku. Zgodzisz się?
— Nie wiem — odparła Marrasarah. Niewielkie obszary jej futra zachowały ruchliwość i zjeżyły się teraz, wyrażając niezdecydowanie.
— Miałaś cały rok, żeby się nad tym zastanowić — powiedział cicho O’Mara. — Ale teraz, gdy zerwałem wszystkie kontakty zawodowe ze Szpitalem i zamierzam zostać na resztę naszego życia na Kelgii, możesz się pozastanawiać jeszcze trochę. W czym problem?
Pamiętaj, znam cię równie dobrze jak ty sama.
— Znasz mój umysł z czasu, gdy dokonałam zapisu — odparła Marrasarah. — Od tamtej pory wiele się zmieniło. Na lepsze. Tylko i wyłącznie dzięki twojej terapii i niewyczerpanej cierpliwości do mnie. Poza tym, co mogę wyczytać z twoich słów, gestów i czynów, nic naprawdę o tobie nie wiem. Ale może to powinno wystarczyć.
— Mnie to nie wystarcza — powiedział O’Mara, wskazując na kontener. — Jeszcze w Szpitalu przekonałem Priliclę, jedyną istotę z zewnątrz, która o nas wie, aby sporządził zapis mojego umysłu. Mam go ze sobą. Mogę mówić ci o moich uczuciach, opisywać je słowami, ale nie mam sierści, aby przekazać ci ich głębię i to, dlaczego przetrwały przez tyle lat. Za kilka minut możesz to wszystko wiedzieć.
— Boję się wiedzieć wszystko.
Czekał, u niej zaś nawet martwe obszary futra zdawały się poruszać targane emocjami.
Do kobiety jego własnego gatunku mógłby podejść, mógłby położyć jej dłoń na ramieniu, aby dodać odwagi, zachęcić. Ale nie tutaj.
Przez trzydzieści parę lat, od kiedy została jego pacjentką i więcej niż przyjaciółką, nigdy nie doszło między nimi do kontaktu fizycznego.
— Wiesz o mnie wszystko, bo nosisz mój zapis, ale zapominasz, że to już nie jest ten sam umysł — powiedziała w końcu. — Ty też się zmieniłeś. Z powodów, które opisałeś mi słowami, ale których nadal nie rozumiem, podjąłeś się leczenia mojego przypadku. Mówisz, że nie zrobiłeś tego z litości nad moim kalectwem, ale ponieważ zafascynowała cię moja osobowość. No i zafrapował problem, który we mnie tkwił. Jego rozwiązywanie pochłonęło cię tak bardzo, że poświęciłeś na to wszystkie urlopy, poza tym pierwszym, kiedy ty i ziemska kobieta Joan uratowaliście futro Kledentha…
— To więcej, znacznie więcej niż fascynacja — wtrącił O’Mara.
— Nie przerywaj mi — rzuciła. — Nie mogę kłamać, ale tę prawdę niełatwo jest mi wyrazić. Rozwiązałeś mój problem. Nie poprzez dokonanie cudu medycznego, ale doprowadzając do ładu tę ruinę psychiczną, którą byłam z początku. Cierpliwą pracą podsunąłeś mi powód do życia. Tak jak i innym tutaj obecnym. Do życia, a nie pełnej bólu i obrzydzenia wobec własnej osoby wegetacji z dala od przyjaciół i rodziny. Wegetacji ciągnącej się aż do śmierci.
Najpierw zaszantażowałeś moralnie Kledentha, aby odszukał poprzez szpital, gdzie właściwie mieści się Ustronie — powiedziała, a żywe włosy zafalowały, poruszone wspomnieniami. — Potem rozmawiałeś. Rozmawiałeś i rozmawiałeś. Z początku było ciężko.
Samo przypominanie mi dawnej świetności i wielkich perspektyw zawodowych jawiło mi się jako okrutne. Ty jednak twierdziłeś, że mimo zdeformowanego ciała mój umysł nadal może mieć przed sobą udaną przyszłość, bo to nie zależy od kontaktu wzrokowego ani społecznych interakcji z moimi zdrowymi kolegami. Z upływem lat zmieniłeś to miejsce, nie zdradzając nikomu z zewnątrz swojej roli. Martwi ożyli. Ustronie przestało być schroniskiem dla wyrzutków, o których nikt nie chciał pamiętać. Stopniowo przekształciło się w punkt konsultacyjny, wykorzystujący umiejętności ozdrowieńców, specjalistów z wielu, bardzo wielu dziedzin. Zaczęliśmy świadczyć różne usługi i liczba zleceń stale rosła. Wszystkie nasze urządzenia łączności mają naturalnie zablokowane kanały wideo, aby nikt się nie dowiedział, jak wyglądają nasi eksperci, ale klienci już do tego przywykli. Nie wiem, jakie terapie zastosowałeś u innych. Nie są lekarzami i medycyna ich nie interesuje. Ze mną rozmawiałeś jednak stale tylko o Szpitalu Kosmicznym.
Opisywałeś niezwykłe i groźne zdarzenia, do jakich tam doszło. Dziwne istoty, które tam pracowały, i inne, jeszcze bardziej osobliwe, które leczono. Stawianie czoła problemom i genialne pomysły, które zdawały się tam być codziennością. Personel i pacjentów przedstawiałeś mi z punktu widzenia uzdolnionego i oddanego pracy w Szpitalu psychologa, ale zdarzenia i przypadki medyczne opisywałeś tak, jak może robić to jedynie ktoś dzielący mój umysł. Na początku chciałam umrzeć i porzucić to okaleczone ciało. Zamiast tego zaczęłam liczyć dni do twego przyjazdu, aby usłyszeć więcej o twoim życiu. A teraz chcesz, abym w pełni je podzieliła, przyjmując zapis twojego umysłu. I sama przekonała się, co do mnie czujesz. Pochlebia mi ta propozycja, ale nie wiem, czy chcę posiąść całą tę wiedzę i poznać wszystkie, nawet najgłębiej skryte sekrety i niewypowiedziane myśli psychologa O’Mary. Boję się.
O’Mara starał się nie patrzeć na te kilka budzących litość strzępków żywej sierści, które odbijały jej strach. Wprawdzie nie mogło to przekreślić ich wspólnej przyszłości ani jego uczucia do niej, zaczynał się jednak obawiać, że Marrasarah odrzuci podarunek, który mógł pozwolić jej go zrozumieć bez jakiegokolwiek pośrednictwa, bez przekłamań, dogłębnie i w pełni.
— Czego? — spytał cicho.
— Znam cię poprzez twoje słowa i działania — odparła. — Uzdrawiające słowa i działania, które zajęły wiele lat. Teraz jednak dajesz mi szansę poznania myśli, które kryły się za tymi słowami i działaniami, i tego się boję. Boję się, że odkryję niedoskonałość czy jakieś samolubne cienie w kimś, kogo od dawna szanuję, podziwiam i darzę głębokim uczuciem.
Albo że odnajdę w tobie jakąś anomalię, którą dotąd bezwiednie przede mną ukrywałeś. Boję się rozczarowania.
O’Mara uśmiechnął się. Wiedział, że przez lata nauczyła się odczytywać ludzką mimikę. Spróbował uporządkować myśli. Czekał na tę chwilę od dnia, kiedy nielegalnie przyjął zapis Marrasarah, aby pomóc młodemu Thornnastorowi, i też się lękał. Lękał się rozczarowania odmową.
— Moje słowa i działania wobec ciebie były dyktowane wymogami terapii kogoś, kto został fizycznie okaleczony i nabawił się przez to zaburzeń emocjonalnych. Byłaś wymagającą pacjentką, bo przez lata odmawiałaś sobie prawa do leczenia i w ogóle nie widziałaś siebie w roli pacjenta. O tyle przyznaję się do samolubności i niedoskonałości. O podziwie czy szacunku nawet nie ma co mówić. Żaden psycholog w całej Federacji nie uznałby mnie za normalnego, skoro zależy mi na twoim uczuciu i nie tylko.
W ciągu kilku godzin po przyjęciu twojego zapisu poczułem, że jesteś mi bardzo bliska. To była miłość od pierwszego spotkania. Nie miała nic wspólnego z miłością fizyczną, seksualnym zauroczeniem. Gdyby miała, to faktycznie byłoby anormalne. Kochałem i kocham osobowość Marrasarah, która uczyła się wytrwale i ciężko pracowała, aby wybić się w dziedzinie, która nawet na oświeconej Kelgii jest zawodem typowo męskim. Kochałem twoją gotowość do pomagania kolegom na studiach, to, jak podchodziłaś do najtrudniejszych pacjentów, a nawet innych lekarzy, którym zdarzały się zawodowe czy osobiste problemy. Im trudniej było, tym bardziej się starałaś. Mimo młodego wieku, gdy przekazałaś zapis, byłaś już szeroko znana i szanowana. Kochano cię, bo zawsze matkowałaś każdemu potrzebującemu. Gdybym spotkał taką ziemską kobietę, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej i na pewno byłoby szczęśliwsze. Jednak spotkałem ciebie. Stałaś się częścią mnie. Nie sądziłem, że cokolwiek może mi sprawić taką radość.
Od tamtej pory — powiedział pospiesznie, gdy chciała się już odezwać — twoje doświadczenie pomagało mi w pracy. Pozwalało lepiej rozumieć pacjentów i ogólnie chroniło moją psyche przed stresem. Zwłaszcza podczas mojej ostatniej historii z Tunneckisem, o którym ci jeszcze nie opowiadałem. Jednak zanim jeszcze zrozumiałem, jak bardzo mi pomagasz, poczułem złość na okrutny los i ten wypadek, który zakończył twoją obiecującą karierę. Spróbowałem więc czegoś, co poważne źródła cytowane w komputerze bibliotecznym uznają za niemożliwe. Spróbowałem odbudować ten piękny i błyskotliwy umysł. Połowa życia nam na tym zeszła. Powiedziałem nam, bo pomogłaś mi, trzymając w ryzach złość i przeciwstawiając się rozpaczy, które pchały cię ku wcześniejszemu zakończeniu życia. Jestem ci za to wdzięczny, bo nie zniósłbym twojego odejścia, chociaż twój umysł pozostałby ze mną do końca życia.
Wiele razy, gdy opowiadałem ci o Szpitalu, starałem się też przekazać ci coś o sobie.
Zawsze w ubogich i nieadekwatnych słowach. Ale teraz, jeśli się zgodzisz, poznasz o mnie całą prawdę. Mam wady i ukryte lęki, wywodzące się jeszcze z dzieciństwa fobie, nie zawsze warte pochwały przyzwyczajenia. Kiepsko się socjalizuję. To też poznasz. Może się okazać, że nie zdołasz przyjąć tego bagażu, uznasz go za przerażający czy odstręczający. Gdyby tak się stało, wymażę taśmę w ciągu kilku minut. Dlatego ostrzegam. To bliskość o wiele pełniejsza niż w przypadku aktu fizycznej miłości dwojga istot. Prawdziwy związek umysłów. Tak cię poznałem i zawsze taka dla mnie będziesz, Marrasarah. I chciałbym, abyś i ty poznała mnie. Zgódź się, proszę. Czy potrzebujesz więcej czasu do namysłu?
— Nie — odpowiedziała.
Bez wahania położyła się na kanapie obok stołu i kontenera ze sprzętem. O’Mara w milczeniu przygotował urządzenie, sprawdził dwa razy każde łącze i wykalibrował całość na transfer ziemskiego zapisu do kelgiańskiego umysłu. Nadal nie ufając swoim słowom, nałożył jej siatkowy hełm na głowę i włączył sprzęt. Kilka minut później zdjął hełm. Z żywą nadzieją, że to pierwszy i ostatni kontakt fizyczny między nimi. Gdyby miało dojść do drugiego, to jedynie w trakcie wymazywania zapisu. Jednak ona na razie tylko patrzyła na niego, a żywe pasma jej sierści falowały rytmicznie i powoli. O’Mara wytrzymał, jak długo mógł.
— Jakieś problemy? — spytał w końcu. — Dobrze się czujesz? Chcesz wymazania?
— Nie, tak i nie — odparła. — Znam cię! Znam cię, O’Mara. Ciebie i wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś. I to, co pomyślałeś o sobie i o innych w twoim życiu, zwłaszcza o mnie. Twój umysł umościł się we mnie wygodnie i chcę, aby tak zostało do dnia mojej śmierci. Ale jest coś, czego i tak nigdy w tobie nie zrozumiem.
— Co? — spytał O’Mara, czując zalewającą go falę szczęścia, którą zmącił nagle cień niepewności. — Powinnaś wiedzieć i rozumieć dokładnie wszystko. O czym mówisz?
— Nie rozumiem, mój umysłowy partnerze, jakim cudem jesteś w stanie utrzymać równowagę na dwóch nogach.