ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Conway, Thornnastor, Prilicla i O’Mara zwrócili dziesięcioro w sumie oczu na porucznika, który wpatrywał się uważnie w Conwaya.

— Mam dowody pozwalające sądzić, że pański pacjent wpływa telepatycznie na innych — powiedział Braithwaite, nie czekając na pytania. — Chodzi o istoty kilku różnych ras, należące głównie do personelu oddziału, na którym przebywa. Z tego, co dotąd ustaliłem, zarówno sam pacjent, jak i pozostali są całkowicie nieświadomi tego, co się dzieje.

Conway spojrzał na O’Marę, potem znowu na Braithwaite’a.

— Czy pański szef zapoznał pana ze specyficznym zjawiskiem swędzenia mózgowego, poruczniku? — spytał z uśmiechem. — To bardzo rzadkie, ale doświadczyłem go kilka razy podczas kontaktów z telepatami. Bywa przykre, ale nie niesie ze sobą żadnego fizycznego ani psychicznego zagrożenia.

Braithwaite przytaknął.

— Wiem o tym, sir. Pojawia się wówczas, gdy odbiorca przekazu nie jest telepatą, chociaż jego przodkowie posiadali takie uzdolnienia i ich ślad zachował się w genach nawet do czasów, gdy dany gatunek nauczył się polegać całkowicie na przekazie werbalnym.

Odbiera jednak sygnały, których będące w stanie atrofii narządy telepatyczne nie są w stanie przetworzyć. To wywołuje trudne do zlokalizowania uczucie swędzenia w okolicach ucha wewnętrznego. Czasem, jak było to w pańskim przypadku, udaje się odebrać kompletny przekaz umysłu telepaty, jednak taki kontakt zanika przed upływem kilku sekund. W przypadku Tunneckisa mamy prawdopodobnie do czynienia z czymś bardziej złożonym i prawdopodobnie niebezpiecznym.

Ponieważ też uczestniczyliście w tej operacji, spytam, czy poczuliście wówczas jakiekolwiek nietypowe zmiany w swoim postępowaniu albo myśleniu, nawet bardzo małe? — spytał, spoglądając na Priliclę i Thornnastora. — Czy nie zirytowało was coś ponad miarę? Na przykład koledzy innych gatunków albo podwładni? Czy nie zaczęliście się niepokoić, że pewnego dnia zachowają się wobec was niestosownie? Czy nie zapragnęliście nagle, aby waszymi współpracownikami były istoty tej samej rasy, zamiast tej bandy obcych, którzy…

— Cholera, poruczniku — przerwał mu Conway, czerwieniejąc na twarzy. — Podejrzewa pan u nas ksenofobiczne postawy? U nas?


— U istot z podobnym doświadczeniem w wielogatunkowym szpitalu pojawienie się ksenofobii jest praktycznie nieprawdopodobne — odparł spokojnie Braithwaite. — Jednak muszę to wziąć pod uwagę.

— Przyjacielu Braithwaite — odezwał się Prilicla. — Odbieram pięć źródeł emocjonalnej emanacji, z których żadne nie jest skażone ksenofobią czy jej wspomnieniem. Odczuwasz ulgę. Do czego zmierzasz?

— Moim zdaniem zaistniała możliwość, że zostaliście skażeni czy zmanipulowani, nie wiem, jak to nazwać, oddziaływaniem telepatycznym pacjenta, podobnie jak stało się to z doktorem Cerdalem podczas prowadzonej przez niego terapii. Jak teraz wiemy, nie doszło do tego. Być może ma tu znaczenie czas, przez jaki jest się wystawionym na ów tajemniczy czynnik, co by wyjaśniało, dlaczego w największym stopniu zaburzenia dotknęły terapeutę spędzającego z pacjentem sporą część dnia pracy. Słabsze objawy stwierdziłem u personelu pielęgniarskiego, ale on ma też inne rzeczy do zrobienia i rzadziej zbliża się do pacjenta.

— Doktor Cerdal to zdolny psycholog, jeden z kandydatów na moją posadę — wyjaśnił O’Mara. — Dotąd nie mogę pojąć, jak miast pracownikiem, stał się jednym z podopiecznych mojego działu.

Conway uśmiechnął się, a Thornnastor tupnął środkowymi stopami w geście docenienia żartu naczelnego psychologa, Prilicla jednak znowu się zatrząsł w przeciągły sposób, charakterystyczny dla sytuacji, gdy mały empata się denerwował, przewidując, że ktoś może zaraz go uraczyć niemiłymi bodźcami emocjonalnymi.

— Przyjacielu Braithwaite — powiedział z namysłem. — Czy wziąłeś pod uwagę możliwość, że przyjaciel Cerdal sam jest źródłem swoich problemów? Presja związana z rywalizacją o najwyższe stanowisko mogła wywrzeć negatywny wpływ na jego zwykle świetnie zintegrowaną osobowość. Może twoja teoria na temat źródła ksenofobii jest całkowicie mylna?

— Zastanawiałem się nad tym, doktorze Prilicla, i odrzuciłem taką możliwość. Jednak z przyjemnością i ulgą posłucham, jeśli ktoś z was udowodni mi, że nie mam racji.

Prilicla zaświergotał śmiechem.

— Chętnie sprawię ci tę przyjemność, przyjacielu Braithwaite. Jak jednak dokładnie miałbym tego dokonać?

Porucznik przekazał empacie wszystkie potrzebne informacje, Conway i Thornnastor dopowiedzieli swoje. O’Mara stwierdził z satysfakcją, że Braithwaite potrafił świetnie się odnaleźć nawet w obecności trójki czołowych medyków Szpitala. Nie wykazywał ani śladu uniżoności. Gdy lekarze wyszli z gabinetu, przez kilka chwil zalegała w nim cisza.


— Być może nie wie pan, co właściwie robi, poruczniku, ale robi to pan bardzo dobrze — powiedział O’Mara. — A teraz, po rozstawieniu po kątach kompletu naszych sław medycznych, zapewne ma pan robotę dla mnie?

— Docenię każdą pomoc czy radę, jakiej zechce mi pan udzielić, sir — powiedział Braithwaite. — Albo polecenie. Jeśli to możliwe, chciałbym, abyśmy oboje porozmawiali z personelem z oddziału Tunneckisa.

— A gdybym mniej taktownie powiedział panu, że na pewno pan się myli i powinien porzucić obecny trop, to co wtedy?

— W pewnych okolicznościach negatywna sugestia też może być użyteczna — odparł z kamienną twarzą Braithwaite.

— Dyplomata — rzucił O’Mara takim tonem, jakby chodziło o przekleństwo. Przez chwilę rozglądał się po wielkim i pięknie urządzonym gabinecie. Przez szklane ściany widać było personel krzątający się w sekretariacie. — Jeśli trafi pan ostatecznie tutaj, spodoba się tu panu. Gdy mija już pierwszy atak paniki i dociera do człowieka, że może być uprzejmy, kiedy zechce, a nie wtedy, gdy musi, talenty dyplomatyczne bardzo się przydają do smarowania maszynerii Szpitala. Ale to i tak nie moja dziedzina i wszędzie indziej czuję się lepiej.

Wstał nagle i obszedł olbrzymie biurko, stając obok Braithwaite’a.

— To twój pokaz. Prowadź, poruczniku.

Valleschni była już po dyżurze, co znaczyło, że musieli włożyć kombinezony ochronne, aby porozmawiać z nią w prywatnej kabinie. Chlorodyszni w ogóle nie używali ubrań. Półprywatne okoliczności spotkania sprawiały, że musieli chwilami na nią spoglądać, co nie zawsze było miłym doświadczeniem. Po krótkim powitaniu O’Mara wbił oczy w kiść czegoś oleistego, co rozkładało się na ścianie. Zapewne była to roślinność ozdobna, która dla chlorodysznych mogła pachnieć nawet ładnie. Rozmowę poprowadził Braithwaite.

— Już myślałam, że wizyta aż dwóch psychologów oznacza, że coś jest ze mną naprawdę nie tak — powiedziała siostra przełożona, gdy porucznik wprowadził ją w sprawę. — Wy jednak chcecie wiedzieć, ile czasu spędziłam przy pacjencie Tunneckisie. Niewiele, od razu powiem. Kilka minut dziennie. Dalej, czy zauważyłam jakieś zmiany w myśleniu albo zachowaniu moim czy kogokolwiek spośród personelu, nawet takie, które były bardzo drobne i mogły pozostać prawie niezauważone, o potrzebie terapii nie mówiąc… Jesteście pewni, że to nie Cerdal potrzebuje terapii? — spytała, poprawiając nogi, które przypominały krótkie kolumny złożone z żółtozielonych pasm splecionych wodorostów.

O’Mara zaśmiał się cicho, ale zaraz się opamiętał. W odróżnieniu od Kelgian Illensańczycy byli zdolni do okazywania uprzejmości, jeśli im na tym zależało. Zapewne siostra nie była akurat w humorze. Albo może i znielubiła nowego psychologa pod wpływem siejącego ksenofobię pacjenta, chociaż istnienia tego czynnika Braithwaite musiał dopiero dowieść. Możliwe jednak, że była tylko zirytowana, iż ktoś zabiera jej czas.

— Znam własne wahania nastroju i niekiedy nie bywają one wcale drobne — powiedziała Valleschni. — Znam też zachowanie mojego personelu. Zmiany mogą być spowodowane wieloma czynnikami. Uwagą wykładowcy na zajęciach. Trudnościami w relacjach seksualnych, które odbijają się na pracy oddziału. Wieloma rzeczami, przy czym stopień ich ważności pozostaje kwestią mocno subiektywną. Epizody utraty panowania nad sobą czy chwilowe akty niesubordynacji dotykają mnie bezpośrednio. Moja kultura jest bardzo zaawansowana medycznie, jednak większość tlenodysznych, takich jak wy, okazuje się na tyle ograniczona, że ocenia nas negatywnie tylko na podstawie wyglądu, stosując wobec nas własne kanony piękna. Nawet twój bezpośredni przełożony woli patrzeć na kwiatek niż na mnie. Co do tamtej istoty, jasne jest, że nie lubimy się nawzajem, ale nie sądzę, aby była to aż ksenofobia.

— Ja jednak sądzę, że to właśnie jest ksenofobia… — powiedział Braithwaite, tracąc na moment panowanie nad sobą.

O’Mara przerwał mu chrząknięciem. Porucznik pojął, że ma zostawić temat.

— Teraz, gdy została już pani oficjalnie powiadomiona o wystąpieniu problemu, nasz dział będzie wdzięczny za wszelkie informacje, które będzie nam pani mogła przekazać — powiedział Braithwaite, odzyskując spokój. — Oczywiście porozmawiamy też z innymi pracownikami oddziału, którzy mieli bliski kontakt z pacjentem Tunneckisem. Dziękuję za współpracę, siostro.

Gdy wyszli na korytarz, porucznik pokręcił głową i pokazał na drzwi Valleschni.

— Illensańczycy nie są zwykle tak nieuprzejmi — powiedział. — To mogły być przejawy rodzącej się ksenofobii.

— To nadal pańska sprawa, poruczniku — stwierdził O’Mara. — Dokąd teraz?

O’Mara nie korzystał zwykle ze stołówki, chcąc uniknąć konieczności podejmowania uprzejmych rozmów z przygodnymi współbiesiadnikami. Wiele z nich dotyczyło medycyny, o której wolał się nie wypowiadać, inne zaś plotek. Szczególnie w tym drugim przypadku istniało ryzyko, że podejmując pogawędkę, znajdzie się nagle w pracy, wyczuwając u rozmówcy taki czy inny problem. Duże znaczenie miał też jego osobisty brak cierpliwości do ludzi, wzmocniony kelgiańskim zapisem. Ostatecznie zdecydował się więc jadać w swoim gabinecie albo kwaterze, przez co teraz zaistniała obawa, że stołownicy zaczną go sobie pokazywać palcami albo mackami, poruszeni tym bezprecedensowym zdarzeniem. Wyszło jednak inaczej. Braithwaite i O’Mara mogliby nawet ogniem zionąć, i tak nikt by na nich nie zwrócił uwagi.

Niemal wszyscy obecni w wielkim pomieszczeniu stali na tym, co kto miał, i machali wszelkimi możliwymi wyrostkami, pokazując na stolik przy ścianie, gdzie rozgrywało się coś absolutnie niezwykłego. Coś, do czego nigdy jeszcze nie doszło w Szpitalu: międzygatunkowa, bezpardonowa bijatyka.

— Wezwij ochronę — rzucił O’Mara, biegnąc ku miejscu zamieszania. — Uzbrojoną i z solidnymi kajdankami — dodał, jednak porucznik biegł już do najbliższego komunikatora.

Uczestnicy awantury tak się splątali, że O’Mara nie mógł zrazu rozpoznać, ile i jakie stworzenia miotają się wśród szczątków połamanych mebli. Czyniony przez nie hałas nie podpowiadał, co mogło stać się przyczyną bójki. Widać jednak było, że kilka istot walczy na zasadzie każdy z każdym i nie był to atak na jedną osobę. O’Mara miał nadzieję, że w tej sytuacji nie dojdzie do szczególnie groźnych obrażeń.

Najbliżej miotał się Tralthańczyk, który próbował skruszyć kościany pancerz Melfianina. Krabowaty odwzajemniał się, mierząc szczypcami w skórzasty bok prześladowcy. Niedźwiedziowaty Orligianin uczepił się z kolei jednej z macek Tralthańczyka i próbował kopniakami podciąć mu nogi, aby przewrócić słoniowatego. Obok ziemski pielęgniarz, z krwią cieknącą już po twarzy, robił użytek z pięści i nóg. Orligianin też miał sierść posklejaną plamami krwi, a jedna z kończyn Melfianina zwisała bezwładnie. Gdy O’Mara podbiegł bliżej, ze środka gromady wyleciał niewidoczny wcześniej Nidiańczyk.

Psycholog wyhamował, opadł na jedno kolano i złapał misiowatego za ramiona.

— Dlaczego, u diabła, walczycie?! — zawołał, starając się przekrzyczeć hałas. — Przestańcie, zanim was stąd skreślą!

— Wiem, cholera — rzucił Nidiańczyk. — Chciałem ich powstrzymać, ale mieli nade mną przewagę. Może pan zdoła do nich przemówić.

O’Mara mruknął coś tytułem przeprosin, postawił Nidiańczyka na równe nogi i zaczął okrążać walczącą grupę, która kompletnie go ignorowała. Nagle dojrzał szansę. Przyskoczył do Ziemianina i zadał mu podwójny cios w nerki. Gdy mężczyzna otworzył szeroko usta i opadł na kolana, O’Mara złapał go wpół i odciągnął kilka jardów dalej.

— Nie ruszaj się stąd! — krzyknął, zostawiając pielęgniarza na podłodze. — Jeśli spróbujesz, przejdę po twojej głupiej gębie.

Gdy wrócił do pozostałych, był już na tyle rozwścieczony całym zdarzeniem, że gotów był zrobić niemal dokładnie to, co obiecał.

Melfianina obezwładnił, podkładając ręce pod spodni pancerz i unosząc istotę z własną twarzą przytuloną do wierzchniego pancerza krabowatego, tak aby ten nie mógł dosięgnąć go szczypcami. Ułożył go w pewnej odległości od ziemskiego pielęgniarza. Z Orligianinem mogło być trudniej. Nawet w dawnych dniach, gdy miał więcej mięśni i mało tłuszczu, rzadko stawał z nimi w szranki. Nieco zawstydzony faktem, że po latach cywilizowanego życia zaczęła mu się nawet ta aktywność podobać, złapał Orligianina za długie, porośnięte futrem uszy, wraził mu kolano między łopatki i szarpnął tułów tamtego do tyłu.

Orligianin zawył rozgłośnie i puścił mackę Tralthańczyka. Potem opadł na czworaki i zaczął miotać się niczym oszalały wierzchowiec próbujący zrzucić upartego jeźdźca. Może by mu się nawet udało, gdyby nie para hudlariańskich macek, które ujęły go żelaznym uściskiem za nogi i tułów i uniosły wysoko w powietrze. Druga para macek uwzięła się na O’Marę.

— Co ty robisz? — warknął psycholog. — Postaw mnie, do diabła.

— Tylko wtedy, gdy obiecacie, że nie będziecie już próbowali rozstrzygać sporu poprzez fizyczną agresję — zawibrowała znajdująca się teraz pod O’Marą membrana Hudlarianina. — Jesteście winni naruszenia zasad cywilizowanego zachowania.

— Już dobrze, siostro — powiedział Braithwaite, ledwo powstrzymując się od uśmiechu.

— Ziemianin próbował ich rozdzielić. To pozytywna postać.

Gdy O’Mara stanął znowu na podłodze, spojrzał gniewnie na podwładnego.

— Dobrze się pan bawi, poruczniku?

— Tylko trochę, sir — odparł całkiem niespeszony Braithwaite. Poza tym nie ma tu nic śmiesznego. Gdy wezwałem strażników, zobaczyłem przechodzącego akurat korytarzem Hudlarianina i poprosiłem go o pomoc…

Przerwał i pomachał sześciu masywnym Orligianom, którzy wbiegli do stołówki z całą kolekcją paralizatorów przymocowanych do uprzęży.

— Już są — mruknął. — Skoro tak, proponuję zająć się rannymi. Kogo jak kogo, ale lekarzy tu nie brakuje. Potem trzeba będzie zamknąć uczestników bójki pod strażą w ich kabinach i przesłuchać każdego z osobna w celu ustalenia podłoża konfliktu.

— Zatem proszę to zrobić — powiedział O’Mara. — Czy coś jeszcze przychodzi panu do głowy?

— Tak, sir — odparł z niepokojem porucznik. — Ziemianina i Orligianina rozpoznaję, co do dwóch pozostałych nie jestem pewien, bo wszyscy Melfianie i Tralthańczycy wyglądają dla mnie tak samo, ale mam wrażenie, że cała ta grupa pracuje na oddziale, na którym przebywa obecnie Tunneckis.

Загрузка...