15

Nazajutrz tkwiłem w biurze. Znalazłem się w ślepym zaułku. Miałem za sobą straszną noc. Upiłem się w nadziei, że zdołam zasnąć. Ale moje mieszkanie ma za cienkie ściany. Słyszałem każde słowo sąsiadów…

– Hej, kochanie, moja tubka pełna jest białego kremu, musimy trochę wycisnąć, bo jeszcze gotowa pęknąć!

– Niedoczekanie twoje!

– Przecież jesteś moją żoną!

– Nie podobasz mi się.

– Hę? Od kiedy?! Nigdy dotąd mi tego nie mówiłaś.

– Od teraz!

– Ale ja nie wytrzymam, kochanie! Sperma zaraz zacznie tryskać mi uszami! Musisz coś zrobić!

– Radź sobie sam, mądralo!

– Dobra, dobra. Gdzie jest kotka?

– Kotka?! Pusia?!

– Gdzie jest ta cholerna kocica? Przed chwilą tu była!

– Ani się waż, ty sukinsynu, ani się waż tknąć Pusię!

Upiłem się, ale nadal nie byłem w stanie zasnąć. Chlałem i chlałem. Wszystko na nic.

A teraz, jak już mówiłem, był ranek i siedziałem w biurze. Czułem się zupełnie bezużyteczny. Do niczego. Po świecie chodziły miliardy kobiet, ale żadna nie kierowała się do moich drzwi. Dlaczego? Byłem pechowcem. Byłem prywatnym detektywem, który nie umiał rozwiązać ani jednej sprawy.

Obserwowałem muchę wędrującą po biurku i szykowałem się, żeby wyekspediować ją w mrok.

Nagle miałem przebłysk.

Aż zerwałem się z fotela. Celinę sprzedawał Cindy polisę ubezpieczeniową! Ubezpieczała na życie Upka! Zamierzali go załatwić i upozorować wszystko tak, żeby jego śmierć wyglądała na nieszczęśliwy wypadek! Razem to uknuli. Miałem ich w garści. Trzymałem Celine'a za jaja, a Cindy… No, jej zamierzałem dobrać się do tyłka. Al Ed Upek był w tarapatach. Pani Śmierć chciała Celine'a. Czerwonego Wróbla jeszcze nie odnalazłem. Ale znów posuwałem się do przodu. Coś się działo. Wyjąłem rękę z kieszeni i podniosłem słuchawkę. Po czym ją odłożyłem. No bo do kogo, kurwa, miałem zadzwonić? Do zegarynki? Al Ed Upek był w tarapatach. Musiałem się zastanowić, co dalej. Próbowałem się skupić. Mucha wciąż wędrowała po biurku. Zwinąłem „Informator wyścigowy” i huknąłem w blat; spudłowałem. Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna.

Usiadłem w fotelu. Rodzisz się, żeby umrzeć. Żeby żyć jak szczur. Gdzie były tancerki z rewii? Dlaczego czułem się jak na własnym pogrzebie?

Drzwi otworzyły się. W progu stał Celinę.

– Spodziewałem się. Spodziewałem się tej wizyty – oznajmiłem.

– Stara śpiewka – rzekł.

– Nigdy nie pukasz?

– Czasami. Masz coś przeciwko temu, że usiądę?

– Mam, ale nie krępuj się.

Wsadził łapę do mojego pudełka cygar, wyjął jedno, ściągnął celofan, odgryzł koniec, wyjął zapalniczkę, pstryknął, przyłożył ogień, zaciągnął się, wypuścił imponującą chmurę dymu.

– Gdybyś nie wiedział, to sprzedają je w sklepie – oznajmiłem.

– A czego nie sprzedają?

– Powietrza. Ale prędzej czy później zaczną. Czego chcesz?

– Mój miły przyjacielu…

– Daruj sobie takie gadanie!

– Dobrze, dobrze… Więc zastanówmy się…

Rozsiadł się wygodniej i oparł nogi na biurku.

– Ładne buty – pochwaliłem. – Kupiłeś je we Francji?

– Francja, Szmancja, kogo to obchodzi?

Wypuścił następną chmurę dymu.

– Po co tu jesteś? – zapytałem.

– Dobre pytanie – rzekł. – Ludzie mendytowali nad nim przez wieki.

– „Mendytowali”?

– Chryste, co się czepiasz? Zachowujesz się tak, jakbyś miał za sobą nieszczęśliwe dzieciństwo.

Ziewnąłem.

– No więc słuchaj – powiedział. – Tkwisz w gównie po pachy.

Po pierwsze, włamanie. Po drugie, pobicie i spowodowanie trwałego kalectwa…

– Co takiego?

– Zrobiłeś z Brewstera eunucha. Zmiażdżyłeś mu jaja kamerą, wyglądają jak suszone figi. Może najwyżej śpiewać cienkim sopranem.

I co jeszcze?

– Znamy adres winnego włamania, pobicia i kastracji.

– I?

– I możemy podać policji.

– Macie dowody?

– Jest troje świadków.

– Nieźle.

Celine zdjął nogi z biurka, pochylił się nad nim i spojrzał mi prosto w oczy.

– Belane, przydałaby mi się pożyczka. 10 kafli.

– Tak? Rozumiem! To szantaż! Ty świnio! Ty szantażysto!

Czułem, że ogarnia mnie furia. Od razu zrobiło mi się lepiej.

– Żaden szantaż, palancie. Proszę cię tylko o pożyczkę. O pożyczkę, słyszysz?

– O pożyczkę? Pod zastaw czego?

– Niczego, kurwa.

Wstałem z fotela.

– Ty pieprzony kutafonie! Myślisz, Że pójdę na coś takiego?!

Ruszyłem ku niemu zza biurka.

– BREWSTER! – wrzasnął. – TERAZ!

Drzwi się otworzyły i wparował King Kong.

– Czołem, panie Belane! – Głos miał cieniutki, ale sam wciąż był wielki jak stodoła. W życiu nie widziałem drugiego tak potężnego skurwiela. Cofnąłem się za biurko, otworzyłem szufladę i wyjąłem.45. Skierowałem lufę w jego stronę.

– Słuchaj, chłoptasiu, ta armata może zatrzymać pociąg!

Chcesz się pobawić w ciuchcię? No, jazda, jazda, moja lokomotywko! Zbliż się, zbliż, to cię wykoleję! No, ciuchcia, no! Jazda!

Odbezpieczyłem spluwę i wycelowałem w jego solidny bebech. Brewster zatrzymał się.

– Nie podoba mi się ta zabawa…

– W porządku – powiedziałem. – A widzisz tamte drzwi?

– Aha…

– To drzwi do toalety. Masz tam wejść i usiąść na kiblu.

Wszystko mi jedno, czy ściągniesz gacie czy nie. Ale masz tam wejść, siąść na kiblu i nie wstawać, dopóki ci nie powiem.

– Zgoda.

Podszedł do drzwi i otworzył je, a następnie zamknął za sobą. Co za żałosna góra niebezpiecznego miecha. Wycelowałem.45 w Celine'a.

– Teraz ty!

– Odbiło ci, Belane.

– Zawsze mi odbija! Już… Właź tam, gdzie twój chłoptaś. No już… jazda!

Celinę zgasił cygaro i ruszył wolno w kierunku sracza. Szedłem tuż za nim. Dźgnąłem go pukawką.

– Właź!

Wlazł, a ja zamknąłem drzwi. Po czym wyjąłem z kieszeni klucz, wsadziłem do zamka i przekręciłem. Następnie podszedłem do biurka i zacząłem je pchać w stronę sracza. Było ciężkie jak cholera. Przesuwało się wolno, centymetr po centymetrze. Męczyłem się jak skurwysyn. Trwało 10 minut, zanim przesunąłem je te 5 i pół metra. Ale wreszcie docisnąłem mebel do drzwi sracza.

– Belane – dobiegł mnie zza drzwi głos Celine'a – wypuść nas, damy ci spokój. Obejdę się bez pożyczki. Nie zawiadomię glin.

Brewster nic ci nie zrobi. No i zajmę się Cindy.

– Posłuchaj, gnojku. To ja zajmę się Cindy! – zawołałem. – Dobiorę się jej do tyłka!

Zostawiłem ich w sraczu. Zamknąłem biuro, przeszedłem przez hali i wsiadłem do windy. Nagle wrócił mi humor. Winda zatrzymała się na parterze, wyszedłem na ulicę. Pierwszemu żebrakowi, który się do mnie zwrócił, dałem dolara. Drugiemu powiedziałem, że właśnie dałem dolara innemu żebrakowi. Trzeciemu to samo, itd. Tego dnia nawet nie było smogu. Szedłem zdecydowanym krokiem, miałem wyraźny cel. Postanowiłem, że na lunch zjem krewetki z frytkami. Z satysfakcją patrzyłem na własne nogi kroczące po chodniku.

Загрузка...