Wjechałem windą na 5 piętro. Psychiatra nazywał się Seymour Dundee. Otworzyłem drzwi i wszedłem do poczekalni pełnej czubków. Jeden gość czytał gazetę, trzymając ją do góry nogami. Reszta facetów i facetek siedziała bez ruchu. Wyglądali tak, jakby nawet nie oddychali. W poczekalni panował ciężki, ponury nastrój. Podałem recepcjonistce swoje nazwisko, po czym usiadłem. Facet obok miał jeden but czarny, drugi brązowy.
– Hej, koleś! – zagadał.
– No?
– Rozmieniłbyś mi centa?
– Nie, nie mogę – odparłem.
– A jutro mi rozmienisz?
– Jutro? Może.
– Ale jutro możemy się nie spotkać – powiedział smętnie.
Mam nadzieję! – pomyślałem.
Czekaliśmy i czekaliśmy. Wszyscy. Czy ten łapiduch nie wie, że od czekania ludziom odbija szajba? Ludzie czekają przez całe życie. Czekają na lepsze czasy, czekają na śmierć. Czekają w kolejce, żeby kupić papier toaletowy. Czekają w kolejce po pieniądze. A jak nie mają szmalu, to czekają w jeszcze dłuższych kolejkach po zasiłek. Człowiek czeka, żeby położyć się spać, i czeka, żeby się obudzić. Czeka, żeby się ożenić, i czeka, żeby się rozwieść. Czeka na deszcz, czeka, aż przestanie padać. Czeka na posiłek, a kiedy go zje, czeka na następny. Czeka w poczekalni u psychiatry razem z bandą pomyleńców i sam nie wie, czy jest jednym z nich.
Czekałem tak długo, że wreszcie zapadłem w drzemkę. Obudziła mnie recepcjonistka.
– Panie Belane, panie Belane, teraz pana kolej! – powiedziała potrząsając mnie za ramię.
Była stara i brzydka, jeszcze brzydsza niż ja. Podskoczyłem na widok jej twarzy tuż przy swojej. Tak musi wyglądać śmierć, pomyślałem, właśnie tak jak to stare pudło.
– Słyszę, laluniu, słyszę.
– To proszę za mną – poleciła.
Wyszliśmy z poczekalni na niewielki korytarz. Recepcjonistka otworzyła drzwi. Zobaczyłem siedzącego przy biurku gościa w ciemnozielonej koszuli i luźnym, rozpiętym pomarańczowym swetrze. Na nosie miał ciemne okulary, palił papierosa w cygarniczce i wyglądał na niezmiernie zadowolonego z siebie.
– Proszę usiąść. – Wskazał mi krzesło.
Recepcjonistka zamknęła drzwi i oddaliła się.
Dundee zaczął coś mazać piórem po papierze.
– Biorę 160 za godzinę – oznajmił, nie podnosząc wzroku.
– Pieprzę pana – powiedziałem.
Spojrzał na mnie.
– Ha! To mi się podoba! – Znów coś maznął. – Więc dlaczego pan do mnie przyszedł?
– Nie wiem, od czego zacząć.
– To niech pan zacznie odliczać od 10.
– Pieprz pan swoją mamuśkę!
– Ha! A pan miał stosunki ze swoją? – spytał.
– Jakie stosunki? Przyjazne? Duchowe? Wyrażaj się pan jaśniej.
– Dobrze pan wie, co mam na myśli.
– Nie, nie wiem.
Zrobił kółko, stykając kciuk z palcem wskazującym lewej ręki, po czym zaczął wsuwać w nie palec serdeczny prawej.
– O takie – rzekł. – Takie.
– Jasne – powiedziałem. – Zrobiła kiedyś takie kółko jak pan, a ja wsunąłem w nie palec.
– Przyszedł pan tu po to, żeby ze mnie żartować? – spytał Dundee. – Nie lubię, jak ktoś robi sobie ze mnie jaja!
Pochyliłem się w jego stronę i oświadczyłem:
– Masz szczęście, koleś, że tylko robię sobie z ciebie jaja!
– Tak? Doprawdy? – spytał, odchylając się w fotelu.
– Taa. Nie wkurwiaj mnie, koleś, bo może się to źle skończyć.
– Spokojnie, panie Belane, spokojnie. Po co właściwie pan przyszedł?
Walnąłem pięścią w sam środek biurka.
– POTRZEBUJĘ FACHOWEJ POMOCY, DO KURWY NĘDZY!
– Oczywiście, panie Belane, oczywiście. Ale dlaczego zgłosił się pan akurat do mnie?
– Znalazłem pana nazwisko w książce telefonicznej.
– W książce telefonicznej? Ja nie figuruję w książce telefonicznej.
– A właśnie że tak. Seymour Dundee, psychiatra, Gmach Garnera, pokój 604.
– To jest pokój 605. Nazywam się Samuel Dillon i jestem prawnikiem. Pan Dundee przyjmuje obok. Najwyraźniej pomylił pan drzwi.
Wstałem i uśmiechnąłem się.
– Nie próbuj robić ze mnie balona, Dundee! Chcesz się mnie pozbyć, co? Jeśli myślisz, że dam się nabrać, to masz kurze gówno zamiast móżdżku!
Przyszedłem się dowiedzieć, czy Celinę, Czerwony Wróbel, Pani Śmierć, kosmici, Al i Cindy Upek istnieją naprawdę, czy są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni. No bo to wszystko nie trzymało się kupy. Czyżbym dostał bzika? A jeśli tak, co dalej ze mną będzie?
Facet, który twierdził, że się nazywa Samuel Dillon, nacisnął przycisk na biurku i po chwili zjawiła się recepcjonistka. Nadal wyglądała paskudniej ode mnie. Nic się nie zmieniło.
– Molly, zaprowadź tego pana do gabinetu doktora Dundee, dobrze? – poprosił mój rozmówca.
Wyszedłem za recepcjonistką na korytarz, do poczekalni, a potem do hallu. Kobieta otworzyła drzwi numer 604.
– Może tu ci zreperują rozumek, hyziu – mruknęła.
Wszedłem do kolejnej zatłoczonej poczekalni. Pierwsze, co zobaczyłem, to tego gościa w jednym czarnym i jednym brązowym bucie, tego, który chciał, żebym mu rozmienił centa. Też mnie zobaczył.
– Hej! – zawołał.
Podszedłem.
– Panu również się to przytrafiło, no nie? – spytał.
– Co?
– He, he… Pomylił drzwi… pomylił drzwi…
Obróciłem się na pięcie, opuściłem poczekalnię i wsiadłem do windy. Najpierw czekałem, aż zjedzie na parter. Potem czekałem, aż się otworzą drzwi. Potem wyszedłem do hallu, następnie na ulicę i odnalazłem swój wóz. Wsiadłem. Zapaliłem silnik. Zaczekałem, aż się rozgrzeje. Dojechałem do skrzyżowania. Światło było czerwone. Czekałem. Wcisnąłem zapalniczkę i czekałem, aż się nagrzeje. Światło zmieniło się, zapalniczka wyskoczyła. Ruszyłem i zapaliłem papierosa. Czułem, że powinienem udać się do biura. Coś mi mówiło, że ktoś może na mnie czekać.