Obudziłem się przygnębiony. Popatrzyłem na sufit, na pęknięcia na suficie. Zobaczyłem bizona, który coś tratował. Chyba mnie. Potem ujrzałem węża z królikiem w pysku. Promienie słońca wpadające przez dziury w zasłonie ułożyły się w swastykę na moim brzuchu. Swędziała mnie dziura w dupie. Czyżby znów zrobiły mi się hemoroidy? Kark miałem zesztywniały, a w ustach smak zepsutego mleka.
Wstałem i poszedłem do łazienki. Nie miałem ochoty patrzeć w lustro, ale spojrzałem. Zobaczyłem na swojej twarzy przygnębienie i wyraz rezygnacji. Wielkie ciemne wory pod oczami. Pod małymi, tchórzliwymi oczkami, jak u szczura, kurwa, schwytanego przez kota. Moja skóra wyglądała tak, jakby przestała się starać. Jakby była zdegustowana tym, że należy do mnie. Brwi zwisały mi na oczy, poskręcane, szalone; brwi szaleńca. Straszne. Wyglądałem obrzydliwie. I nawet nie czułem potrzeby wypróżnienia się. Kiszki miałem zatkane. Podszedłem do kibla, żeby się odlać. Celowałem dobrze, ale struga moczu trysnęła krzywo, na posadzkę. Zmieniłem nieco kierunek i wtedy obszczałem deskę klozetową, bo zapomniałem ją podnieść. Urwałem trochę papieru toaletowego i wytarłem posadzkę. Potem deskę. Wrzuciłem papier do klozetu i spuściłem wodę. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem kocie gówna na dachu sąsiedniego budynku. Podszedłem do umywalki, wziąłem szczoteczkę do zębów i ścisnąłem tubkę. Za mocno. Zbyt długi kawałek zielonej pasty ześlizgnął się leniwie ze szczoteczki i spadł do umywalki. Wyglądał jak zielona glista. Podniosłem go palcem, rozsmarowałem po szczoteczce i zacząłem czyścić zęby. Zęby. Co to za paskudne ustrojstwa. Ale jakoś musimy jeść. Jemy i jemy. Jesteśmy obrzydliwi, skazani na swoją nędzną egzystencję. Jemy, pierdzimy, drapiemy się, uśmiechamy i obchodzimy święta.
Umyłem zęby i wróciłem do łóżka. Brakowało mi ikry, wigoru. Czułem się jak pinezka, kawał linoleum.
Postanowiłem zostać w łóżku do południa. Może do tego czasu szlag trafi połowę świata i życie będzie o połowę lżejsze. Może jak wstanę w południe, będę lepiej wyglądał i lepiej się czuł. Znałem jednego gościa, który nie srał całymi tygodniami. Wreszcie go rozerwało. Poważnie. Brzuch mu pękł i gówno trysnęło na boki.
Zadzwonił telefon. Nie zareagowałem. Rano nigdy nie podnoszę słuchawki. Po 5 dzwonkach telefon zamilkł. I dobrze. Byłem sam ze sobą. I chociaż wyglądałem ohydnie, wolałem być ze sobą niż z kimś innym, z kimkolwiek innym; wolałem, żeby cała ludzkość stawała na głowie i odstawiała inne żałosne numery jak najdalej ode mnie. Zakryłem się po szyję i czekałem.