43

Nazajutrz wieczór znów zajechałem pod budynek, w którym mieszkała Deja Fountain. Miałem wypastowane buty i wypiłem tylko 3 czy 4 piwa. Siąpił lekki, nieco złowieszczy deszczyk. „Bóg sika” – mówiliśmy, jak padało, kiedy byłem szczeniakiem. Czułem się wypompowany, fizycznie i psychicznie. Miałem dość. Chciałem przejść na emeryturę. Wyjechać do Las Vegas. Kręcić się z mądrą miną przy stołach rulety. Patrzeć, jak durnie tracą fortuny. Tak sobie wyobrażałem dobrą rozrywkę. Pełny relaks w zadymionej sali, podczas gdy pode mną otwiera się grób. Ale, kurwa, nie miałem szmalu. I musiałem znaleźć Czerwonego Wróbla. Nacisnąłem dzwonek mieszkania 9. Czekałem. Znów nacisnąłem dzwonek. Nic. O rany. O rany, rany. Nie chciałem nawet o tym myśleć. Czyżby dali nogę? Deja i ten białas. Trzeba było przyprzeć ich do muru wczoraj. Naprawdę pozwoliłem im zwiać?

Jedną ręką zapaliłem cygaro, drugą pomanipulowałem przy zamku. Drzwi się otworzyły i wszedłem do hallu. Pomaszerowałem do drzwi z numerem 9. Przyłożyłem ucho. Nic. Nawet mysz nie zaszeleściła. Niech to szlag. Kurwa mać. Poradziłem sobie z zamkiem i wszedłem. Udałem się prosto do sypialni, sprawdziłem szafę ścienną. Pusta. Żadnych ubrań. Nic, tylko samotne wieszaki. Co za przygnębiający widok. Po dziewczynie, która miała naprowadzić mnie na trop Czerwonego Wróbla, pozostały tylko 32 puste wieszaki. Dałem się wyrolować. Ale ze mnie jełop. Miałem ochotę popełnić samobójstwo, ale odrzuciłem tę myśl. Sięgnąłem»do kieszeni marynarki, wyjąłem flaszkę, wyplułem cygaro i golnąłem wódki.

Po czym odwróciłem się, wyszedłem z mieszkania i ruszyłem przed siebie korytarzem, aż znalazłem to, czego szukałem. Drzwi z napisem: M. TOHIL, ZARZĄDCA.

Zapukałem.

– Czego? – spytał gruby głos. Najwyraźniej miałem do czynienia z kolejnym rosłym facetem.

– Kwiaty, panie Tohil. Mam doręczyć kwiaty panu Tohilowi.

– Jak się tu dostałeś?

– Drzwi frontowe były otwarte, panie Tohil.

– Niemożliwe!

– Jakaś pani akurat wychodziła, panie Tohil, i wpuściła mnie.

– Lokatorzy nie powinni wpuszczać obcych.

– Nie wiedziałem. Co miałem zrobić?

– Należy połączyć się przez domofon, przedstawić się i powiedzieć, w jakiej sprawie się przyszło.

– W porządku, panie Tohil. Wyjdę, zadzwonię i powiem panu, jak się nazywam i że przyniosłem kwiaty. Mam tak zrobić?

– Nie musisz, mały. Poczekaj…

Drzwi otworzyły się szeroko. Wskoczyłem do środka, zatrzasnąłem je kopniakiem i złapałem faceta za pasek u spodni. Miałem więcej w garści, niż się spodziewałem. Facet był naprawdę potężny. I nie ogolony. W dodatku śmierdział siarką. A ważył ze 120 kilo.

– Co się, kurwa, dzieje? Gdzie kwiaty? Puszczaj mój pasek!

– Spokojnie, Tohil – powiedziałem. – Jestem prywatnym detektywem, posiadam licencję. Chcę wiedzieć, gdzie się podziała Deja Fountain, lokatorka spod 9.

– Pocałuj mnie w dupę, koleś, i spierdalaj.

Puściłem go.

– Spokojnie, panie Tohil. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie i zaraz sobie pójdę.

– A gówno! To poufne informacje i nie zamierzam ich nikomu udzielać. Wynocha!

– Mam czarny pas, Tohil. Moje ręce to śmiertelna broń. Nie zmuszaj mnie, żebym ich użył.

Roześmiał się i zrobił krok w moją stronę.

– Stój! – ryknąłem.

Zatrzymał się.

– Słuchaj, Tohil, muszę znaleźć Czerwonego Wróbla, a Deja Fountain to mój jedyny trop. Dlatego potrzebuję wiedzieć, dokąd ona i ten jej chłoptaś się wynieśli.

– Nie zostawili mi adresu – oznajmił. – A teraz zjeżdżaj stąd, zanim ci pierdnę w nos!

Wyciągnąłem.45 i wycelowałem w jego brzuch.

– GDZIE JEST DEJA FOUNTAIN? – wrzasnąłem.

– Odpierdol się – rzekł i ruszył na mnie.

– Stój! – zawołałem.

Ale dureń nie usłuchał. Wpadłem w panikę i nacisnąłem spust.

Spluwa zacięła się.

W następnej chwili dłonie Tohila zacisnęły się na mojej szyi. Dłonie jak bochny, bochny z wielkimi, silnymi, nachalnymi paluchami. Nie mogłem oddychać. W głowie mi dudniło, przed oczami wirowały jasne plamy. Waliłem go kolanem w krocze. A on nic. Wybryk natury. Cholera wie, gdzie miał narządy, pewnie pod pachą.

Byłem bezradny. Czułem w pobliżu śmierć. Ale moje życie wcale nie przeleciało mi przed oczami. Tylko jakiś głos w mojej głowie powiedział: „Na prawym tylnym kole przydałaby się nowa opona…” Idiotyczne, idiotyczne. Kończyłem się. Znikąd nie mogłem oczekiwać pomocy.

Nagle mnie puścił. Zachwiałem się, wciągając w płuca powietrze. Zewsząd dookoła i aż ze stratosfery.

Spojrzałem na Tohila. Nie wyglądał najlepiej. Wyglądał gorzej niż źle. Patrzył na mnie, ale tak jakby nie patrzył. Zobaczyłem, jak chwyta się za lewe ramię. Trzymając się za nie, wykrzywił się boleśnie. Jęknął, postawił oczy w słup i zwalił się na ziemię.

Podszedłem bliżej, pochyliłem się i ująłem go za nadgarstek, żeby sprawdzić puls. Nic. Nie żył. Pa, pa.

Wszedłem do pokoju, usiadłem na fotelu. I wtedy zobaczyłem, że naprzeciwko siedzi na kanapie ona: Pani Śmierć. Pierwszy raz tak się cieszyłem na jej widok. Co za babka. Nigdy człowieka nie zawiedzie. Prawdziwy skarb. Uśmiechnęła się.

– Jak leci, Belane?

– Nie mogę chyba narzekać, proszę pani.

Ubrana była cała na czarno. Do twarzy jej było w czerni. W czerwieni też.

– Lepiej uważaj z wagą, Belane. Ostatnio za dużo jadasz frytek, kartofli piure, deserów… i ciągle te piwa…

– No tak… tak… tak…

Znów się uśmiechnęła. Mocne, zdrowe zęby. Mogłaby przegryźć klucz francuski.

– Muszę się zbierać – oznajmiła. – Robota czeka.

– Ktoś, kogo znam?

– Znasz Harry'ego Dobbsa?

– Chyba nie.

– Gdybyś znał, mógłbyś go wykreślić z kalendarzyka.

I znikła. Ot, po prostu.

Wróciłem do Tohila, wyciągnąłem mu portfel. W środku była 50, dwie 20, 5 i dolar. Wsunąłem wszystkie banknoty do prawej kieszeni spodni. Otworzyłem drzwi, wyśliznąłem się na korytarz, zamknąłem je za sobą. Nikogo nie było w pobliżu. Dotarłem do drzwi frontowych i wyszedłem na dwór. Wciąż padał lekki deszcz. Przyjemnie było czuć krople na twarzy. Wciągnąłem głęboko w płuca powietrze, westchnąłem, ruszyłem w stronę garbusa. Wciąż stał tam, gdzie go zostawiłem. Sprawdziłem prawą tylną oponę. Rzeczywiście była łysa jak kolano. Należało kupić nową.

Загрузка...