1

Siedziałem u siebie w biurze; umowa najmu mi wygasła i McKelvey rozpoczął postępowanie, żeby mnie wyrzucić. Było gorąco jak diabli, a klimatyzacja nie działała. Po biurku lazła mucha. Trzepnąłem ją otwartą dłonią i wyeliminowałem z gry. Wycierałem rękę o prawą nogawkę spodni, kiedy zadzwonił telefon.

Podniosłem słuchawkę.

– Tak?

– Czytał pan Celine'a? – spytał kobiecy głos. Bardzo zmysłowy głos. A ja od dawna byłem sam. Od stu lat.

– Celine'a? – powtórzyłem. – Hmmm…

– Chcę Celine'a. Muszę go mieć.

Głos był wyjątkowo zmysłowy; czułem, że mnie bierze.

– Celine'a? – spytałem. – Muszę znać okoliczności sprawy.

Niech mi pani wszystko opowie. Niech pani nie przestaje mówić…

– Zapnij pan rozporek – rzekła.

Spojrzałem w dół.

– Skąd pani wiedziała?

– Nieważne. Chcę Celine'a.

– Celinę nie żyje.

– Nic podobnego. Ma go pan znaleźć. Chcę go.

– Mogę najwyżej znaleźć jego kości.

– Nie, ośle jeden, on żyje!

– Gdzie?

– W Hollywood. Słyszałam, że często wpada do antykwariatu Reda Koldowsky'ego.

– Więc dlaczego sama go pani nie znajdzie?

– Bo najpierw chcę wiedzieć, czy to rzeczywiście Celinę.

Muszę mieć pewność, całkowitą pewność.

– Ale dlaczego zwraca się pani z tym do mnie? W mieście jest ze stu detektywów.

– John Barton polecił mi pana.

– A tak, Barton. No to niech pani słucha, muszę dostać zaliczkę. I musi pani wszystko omówić ze mną nie przez telefon, tylko osobiście.

– Będę za kilka minut – oznajmiła.

Odłożyła słuchawkę. Zapiąłem rozporek.

I czekałem.

Weszła.

No, nie kłamię, na sam jej widok zacząłem się ślinić. Kieckę miała tak obcisłą, że o mało nie pękały szwy. Babka musiała przepadać za koktajlami czekoladowymi. Jej obcasy przypominały małe szczudła. Szła niczym kulawy pijaczek, zataczając się na boki. Jeden ponętny zawrót głowy.

– Niech pani siada – powiedziałem.

Usiadła i skrzyżowała nogi tak wysoko, że niemal wypadły mi gały.

– Miło mi panią widzieć – oświadczyłem.

– Przestań się pan gapić. Nie mam tam nic, czego nie widziałeś dotąd.

– Akurat w tym wypadku jest pani w błędzie. Ale wszystko po kolei. Jak się pani nazywa?

– Pani Śmierć.

– Pani Śmierć? Występuje pani w cyrku? W filmach?

– Nie.

– Miejsce urodzenia?

– Nieważne.

– Rok urodzenia?

– To ma być żart?

– Nie, chcę tylko zebrać wstępne informacje…

Straciłem wątek, zacząłem się gapić na jej nogi. Zawsze najważniejsze są dla mnie nogi. Były pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, kiedy się rodziłem. Wtedy starałem się wydostać. Od tego czasu ciągle pcham się w przeciwnym kierunku, ale wyniki mam raczej mizerne.

Strzeliła palcami.

– Hej, ty, otrząśnij się!

– Hm? – Uniosłem głowę.

– Sprawa Celine'a. Pamiętasz?

– Ta, pewnie.

Rozprostowałem spinacz, skierowałem koniec w jej stronę.

– Będzie mi się należał czek za moje usługi.

– Jasne. – Uśmiechnęła się. – Ile bierzesz?

– 6 doków za godzinę.

Wyjęła książeczkę czekową, coś tam nagryzmoliła, wyrwała czek i rzuciła w moją stronę. Wylądował na biurku. Podniosłem go. 240 $. Nie widziałem tyle szmalu, odkąd trafiłem porządek w Hollywood Park w 1988.

– Dziękuję, Pani…

– …Śmierć.

– No tak – rzekłem. – Teraz proszę opowiedzieć mi wszystko o tym niby – Celinie. Wspomniała pani o jakimś antykwariacie?

– Właśnie, często wpada do antykwariatu Reda, przegląda książki… pyta o Faulknera, Carson McCullers. Charlesa Mansona…

– Wpada do antykwariatu, tak? Hmmm…

– Tak – potwierdziła. – Znasz Reda. Nie lubi, jak klienci za długo kręcą się po sali. Gość może wydać u niego i z 1000 dolców, ale niech tylko postoi sobie chwilkę, a Red już pędzi do niego z mordą. „Wynocha mi stąd!” – wrzeszczy. Red jest w porządku, ale czasem odbija mu szajba. W każdym razie co rusz wyrzuca Celine'a, a wtedy ten lezie do Mussa i siedzi tam z nosem na kwintę. Mija dzień czy 2, po czym znów się zjawia w antykwariacie i historia się powtarza.

– Celinę nie żyje. On i Hemingway odeszli w odstępie jednego dnia. 32 lata temu.

– Wiem o Hemingwayu. Zabrałam Hemingwaya.

– Jest pani pewna, że to był Hemingway?

– Nie ma dwóch zdań.

– Więc skąd te wątpliwości, czy ten Celinę to autentyczny Celinę?

– Sama nie wiem. Mam jakiś blok, jeśli o niego chodzi. Nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło. Może za długo bawię się w te klocki.

Dlatego przyszłam do ciebie. Barton mówi, że jesteś dobry.

– I myśli pani, że prawdziwy Celinę wciąż żyje? I go pani chce, tak?

– Zgadłeś, mądralo.

– Belane. Nazywam się Nick Belane.

– Dobra. Belane. Muszę mieć pewność. Mnie interesuje tylko autentyczny Celinę, a nie jakiś nędzny naśladowca. Tych jest na pęczki.

– Święte słowa.

– Dobra, bierz się do roboty. Chcę mieć największego francuskiego pisarza. Czekam już bardzo długo.

Potem wstała i wyszła. W życiu nie widziałem takiego tyłka. Brak mi słów, żeby go opisać. Brak i koniec. Nie zawracajcie mi teraz głowy. Chcę sobie pofantazjować o tym tyłku.

Był następny dzień.

Odwołałem swoje wystąpienie w Izbie Handlu w Palm Springs.

Padał deszcz. Sufit przeciekał. Deszcz przedostawał się przez sufit i kapał: kap, kap, kap, kapu, kapu, kap, kap, kapu, kap, kap, kapu, kapu, kapu, kap, kap, kap…

Dzięki sake nie dzwoniłem zębami, ale co z tego. Byłem kluchowatym zerem. Skończyłem 55 lat, a nawet nie miałem garnka, żeby podstawić pod cieknący sufit. Mój stary ostrzegał mnie, że skończę trzepiąc konia na cudzym ganku w Arkansas. Mogłem jeszcze to zrobić. Autobus do Arkansas odjeżdżał codziennie. Ale w podróży zawsze miewałem zaparcie, a w dodatku zwykle siadał koło mnie jakiś trep z cuchnącą brodą i chrapał przez całą drogę. Może już lepiej było zająć się sprawą Celine'a.

Czy Celinę był Celine'em czy kimś innym? Czasami odnoszę wrażenie, że nawet nie wiem, kim sam jestem. No dobra, jestem Nick Belane. Ale słuchajcie. Gdyby ktoś wrzasnął: „Hej, Harry! Harry Martel!”, pewnie powiedziałbym: „Tak, o co chodzi?” No bo przecież mógłbym być każdym, nie? Co za różnica, jak się człowiek nazywa?

Życie jest pojebane, no nie? Zawsze brali mnie na końcu do drużyny baseballa, bo wiedzieli, że umiem posłać piłkę hen, do sąsiedniego stanu. Banda zawistników, ot co!

Byłem utalentowany, jestem utalentowany. Czasem patrzę na swoje dłonie i wiem, że mógłbym być wielkim pianistą albo kimś. A co robiły w życiu moje dłonie? Drapały jaja, wypisywały czeki, wiązały sznurowadła, naciskały spłuczkę kibla itd. Zmarnowałem swoje dłonie. I swój umysł.

Siedziałem w deszczu.

Zadzwonił telefon. Wytarłem słuchawkę przeterminowanym wezwaniem płatniczym z urzędu podatkowego i podniosłem.

– Nick B elanę – powiedziałem. A może nazywałem się Harry Martel?

– Tu John Barton – oznajmił głos.

– A tak, polecił mnie pan, dziękuję.

– Obserwuję cię, chłopie. Masz talent. Trochę jeszcze surowy, ale na tym polega twój urok.

– Dzięki za miłe słowa. Interesy nie idą mi najlepiej.

– Obserwuję cię. Dasz sobie radę, musisz tylko przetrzymać gorszy okres.

– Jasne. Co mogę dla pana zrobić, panie Barton?

– Usiłuję znaleźć Czerwonego Wróbla.

– Czerwonego Wróbla? A co to za ptaszek, u licha?

– Wiem, że istnieje, i chcę, żebyś mi go znalazł.

– Ma pan dla mnie jakieś wskazówki?

– Nie, ale jestem pewien, że gdzieś tam jest.

– Ten Wróbel nie ma jakiegoś imienia? Nazwiska?

– Nie rozumiem.

– Nie nazywa się Henry, Abner albo Celinę?

– Nie, po prostu Czerwony Wróbel i wiem, że zdołasz go znaleźć. Wierzę w ciebie.

– Ale to będzie kosztowało, panie Barton.

– Jeśli znajdziesz Czerwonego Wróbla, będę ci płacił 100 dolców miesięcznie do końca twojego życia.

– Hmm… A nie mógłby mi pan za jednym zamachem wypłacić całej sumy?

– Nie, Nick, przepuściłbyś wszystko na wyścigach.

– No dobrze, panie Barton, proszę mi podać swój numer telefonu. Zajmę się tym.

Barton podał mi numer, po czym rzekł:

– Mam do ciebie pełne zaufanie, Belane.

I rozłączył się.

No, interes zaczynał się rozkręcać. Ale sufit przeciekał coraz bardziej. Strząsnąłem z siebie nieco kropli, łyknąłem sake, skręciłem szluga, zapaliłem, zaciągnąłem się dymem i zaniosłem suchotniczym kaszlem. Włożyłem brązowy melonik, włączyłem automatyczną sekretarkę, podszedłem wolno do drzwi i je otworzyłem; za nimi stał McKelvey. Miał ogromną klatę i takie bary, jakby wepchnął pod marynarkę poduszki.

– Umowa ci wygasła, gnojku! – ryknął. – Bierz dupę w troki i wynoś się w cholerę!

Nagle zobaczyłem jego brzuch. Przypominał miękką górę gówna; pięść aż mi się zapadła po nadgarstek, kiedy zadałem cios. McKelvey zgiął się wpół i wyrżnął mordą w moje uniesione kolano. Upadł, przetoczył się na bok. Ohydny widok. Podszedłem i wyciągnąłem mu z kieszeni portfel. Zobaczyłem zdjęcia dzieci w pornograficznych pozach.

Miałem ochotę go zabić. Ale zabrałem mu tylko złotą kartę kredytową Visa, kopnąłem go w dupę i zjechałem windą na dół.

Postanowiłem pójść na piechotę do antykwariatu Reda. Ilekroć brałem wóz, dostawałem mandat za złe parkowanie, a na płatne parkingi nie było mnie stać.

Szedłem w stronę antykwariatu nieco przygnębiony. Człowiek rodzi się po to, żeby umrzeć. Co to właściwie oznacza? Zbijanie bąków i czekanie. Czekanie na właściwy pociąg. Czekanie na parę dużych cycków w sierpniową noc w pokoju hotelowym w Las Vegas. Czekanie, aż mysz zacznie śpiewać. Czekanie, aż wężowi wyrosną skrzydła. Zbijanie bąków.

Red był na miejscu.

– Masz szczęście – rzekł. – Minąłeś się z tym pijakiem Chinaskim. Właśnie tu był i chwalił się swoją nową wagą do listów.

– Chuj z nim – stwierdziłem. – Masz podpisany egzemplarz Kiedy umieram Faulknera?

– Pewnie.

– Za ile?

– 2800 dolców.

– Zastanowię się…

– Przepraszam – powiedział Red.

Po czym zwrócił się do faceta przeglądającego pierwsze wydanie Nie ma powrotu.

– Odstaw pan książkę na półkę i wynocha stąd!

Był to nieduży, przygarbiony facecik ubrany w coś, co przypominało żółty strój nurka.

Odstawił książkę i minął nas, kierując się do wyjścia; oczy mu się zawilgotniły. Przestało padać. Jego żółty gumowy strój był bezużyteczny.

Red spojrzał na mnie.

– Uwierzysz, że niektórzy wchodzą tu z lodami?

– Mogę uwierzyć w znacznie gorsze rzeczy.

Potem zauważyłem, że jeszcze ktoś jest w antykwariacie. Stał na końcu sali. Poznałem go ze zdjęć. Celinę. Celinę?

Ruszyłem wolno w jego stronę. Podszedłem bardzo blisko. Tak blisko, że widziałem, co czyta. Thomas Mann. Czarodziejska góra.

Spostrzegł mnie.

– Ten gość ma nie po kolei – oświadczył, unosząc książkę.

– Dlaczego?

– Wydaje mu się, że nudziarstwo to Sztuka.

Odłożył książkę i przez chwilę tylko stał, wyglądając jak Celinę.

Patrzyłem na niego.

– To zdumiewające – powiedziałem.

– Co? – spytał.

– Myślałem, że pan nie żyje.

Spojrzał na mnie.

– Też myślałem, że pan nie żyje – rzekł.

Staliśmy i patrzyliśmy na siebie.

Wtem usłyszałem Reda.

– HEJ, TY! – ryknął. – WYNOCHA Z KSIĘGARNI!

Oprócz Reda byliśmy tylko my dwaj.

– Który z nas ma się wynosić? – spytałem.

– TEN, KTÓRY WYGLĄDA JAK CELINĘ! WYNOCHA!

– Ale dlaczego? – spytałem.

– BO WIDZĘ, ŻE NIE ZAMIERZA NIC KUPIĆ!

Celinę, czy kimkolwiek on był, skierował się do wyjścia. Ruszyłem za nim.

Szedł w stronę bulwaru, a potem zatrzymał się przy kiosku z gazetami.

Kiosk był tu, odkąd pamiętam. Przypomniało mi się, jak 20 czy 30 lat temu stałem przy nim z 3 prostytutkami. Potem zabrałem je do siebie i jedna z nich zaczęła masturbować mojego psa. Uważały, że to zabawne. Były pijane i na prochach. Później któraś poszła do łazienki, upadła, rąbnęła łbem o brzeg umywalki i zakrwawiła mi całe mieszkanie. Musiałem wszystko wycierać mokrymi ręcznikami. Położyłem ją do łóżka i siedziałem z dwiema pozostałymi, aż wreszcie się wyniosły. Ta w łóżku została przez 4 doby; wypiła mi cały zapas piwa i bez przerwy nawijała o dwójce swoich bachorów w East Kansas City.

Facet – czyżby naprawdę Celinę? – stał przy kiosku i czytał jakieś pismo. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że to „The New Yorker”. Odłożył je na druciany stojak i spojrzał na mnie.

– Mają problemy – rzekł.

– Jakie?

– Nie potrafią pisać. Nie umie ani jeden.

Wtem na ulicy pojawiła się wolna taksówka.

– HEJ, TAXI! – wrzasnął Celinę.

Taksówka zatrzymała się, a wtedy podbiegł do niej, otworzył drzwi i wskoczył do środka.

– HEJ! – zawołałem za nim. – CHCĘ PANA O COŚ SPYTAĆ!

Taksówka toczyła się coraz szybciej w stronę Hollywood Boulevard. Celinę wychylił się przez okno, wysunął jedną rękę, potem drugą, i pokazał mi wała. I już go nie było.

Była to pierwsza taksówka, jaką od wielu lat widziałem w tej okolicy. To znaczy pierwsza pusta taksówka.

Deszcz przestał padać, ale wciąż czułem się przygnębiony. Co więcej, zrobiło się chłodno i wszystko pachniało jak wilgotne pierdnięcia.

Wtuliłem głowę w ramiona i ruszyłem w stronę Mussa.

Miałem złotą kartę kredytową Visa. Żyłem. Może. Nawet zaczynałem się czuć jak Nick Belane. Zanuciłem jakąś melodię Erica Coatesa.

Każdy sam stwarza sobie piekło.

Sprawdziłem Celine'a w słowniku Webstera. 1891 – 1961. Był rok 1993. Gdyby Celinę żył, miałby 102 lata. Nic dziwnego, że Pani Śmierć go szukała.

Gość w antykwariacie wyglądał na 40 lat z okładem. To wyjaśniało sprawę. Nie był Celine'em. Chyba że znalazł sposób na zatrzymanie procesu starzenia. Tak jak gwiazdy filmowe, które przeszczepiają sobie na twarz skórę z tyłka. Bo na pośladkach najpóźniej pojawiają się zmarszczki. I tym sposobem na starość aktorzy chodzą z dupą na gębie. Czy Celinę poszedłby na coś takiego? Kto chciałby żyć 102 lata? Tylko czubek. Dlaczego Celine'owi miałoby zależeć na wegetowaniu? Szalony pomysł. Pani Śmierć była szalona. Ja byłem szalony. Piloci samolotów pasażerskich są szaleni. Nigdy nie patrz na pilota. Właź na pokład i zamawiaj drinki.

Zobaczyłem 2 pieprzące się muchy i postanowiłem zadzwonić do Pani Śmierć. Rozpiąłem rozporek i czekałem, aż podniesie słuchawkę.

– Halo. – Poznałem jej głos.

– Mmmm…

– Co? A, to ty, Belane. Posuwasz się z tą sprawą?

– Celinę nie żyje, urodził się w 1891.

– Znam się na statystyce lepiej od ciebie, Belane. Ale wiem, że Celinę żyje… gdzieś… i gość z antykwariatu może nim być.

Dowiedziałeś się czegoś? Chcę tego łebka. Chcę go, do jasnej cholery.

– Mmmm…

– Zapinaj!

– Hę?

– Zapinaj rozporek, idioto!

– Aha… już się robi…

– Muszę mieć przekonujące dowody, czy ten gość jest Celine'em czy nie! Jak ci mówiłam, mam dziwny blok, jeśli chodzi o niego. Barton mi cię polecił, powiedział, że jesteś dobry.

– No, tak się składa, że dla niego również teraz pracuję. Mam znaleźć Czerwonego Wróbla. Może coś pani wie na ten temat?

– Słuchaj, Belane, jeśli rozwiążesz sprawę Celine'a, powiem ci, gdzie jest Czerwony Wróbel.

– Och, naprawdę, Pani Śmierć? Och, zrobiłbym dla pani wszystko!

– Na przykład co, Belane?

– No, zabił mojego oswojonego karalucha, sprał paskiem rodzoną matkę, gdyby jeszcze żyła…

– Przestań gadać od rzeczy! Zaczynam podejrzewać, że Barton zrobił mi kawał! Weź się do roboty. Albo wyjaśnisz sprawę Celine'a, albo zabiorę ciebie!

– Hej, chwileczkę!

Połączenie zostało przerwane. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Au. Nie miała żadnego bloku, jeśli chodziło o mnie.

Musiałem brać się do roboty.

Zacząłem rozglądać się za muchą, którą mógłbym trzepnąć.

Wtem drzwi się otworzyły i zobaczyłem McKelveya oraz wielką kupę niedorozwiniętego gówna. McKelvey popatrzył na mnie, po czym skinął głową na kupę.

– To jest Tommy.

Tommy wbił we mnie maleńkie, tępe oczka.

– Miło mi – mruknął.

McKelvey wyszczerzył zęby w ohydnym uśmiechu.

– Wiedz, Belane, że Tommy przyszedł tu tylko w jednym celu.

Po to, żeby cię niespiesznie przerobić na krwawy krowi placek.

Zgadza się, Tommy?

– Aha – potwierdził Tommy.

Wyglądał, jakby ważył 175 kg. No, gdyby mu zgolić wszystkie kłaki, pewnie schudłby do 170.

Posłałem mu serdeczny uśmiech.

– Słuchaj, Tommy, nie znasz mnie, prawda?

– No nie.

– Więc dlaczego chcesz zrobić mi krzywdę?

– Bo pan McKeWey mi kazał.

– A gdyby pan McKeWey kazał ci wypić własne siki, Tommy, też byś go posłuchał?

– Hej, przestań mieszać chłopakowi w głowie! – oburzył się McKeWey.

– A wrąbałbyś kupę strzeloną przez własną mamunię, Tommy, gdyby pan McKeWey ci kazał?

– Co?

– Zamknij się, Belane. Ja tu jestem od gadania!

Zwrócił się do Tommy'ego.

– Słuchaj, masz porozrywać tego gościa na strzępy, zmiąć jak starą gazetę i cisnąć przez okno, kapujesz?

– Tak jest, panie McKelvey.

– No, to na co czekasz, na koniec lata?

Tommy ruszył na mnie. Wyciągnąłem z szuflady lugera i wycelowałem w jego zwalistą sylwetkę.

– Stój, Tommy, bo jak strzelę, ubranie zrobi ci się bardziej czerwone niż stroje drużyny futbolowej Stanfordu!

– Hej, skądżeś to wytrzasnął? – spytał McKelvey.

– Detektyw bez gnata to jak Casanovą bez kondona. Albo zegar bez wskazówek.

– Belane, gadasz jak pomyleniec – rzekł McKelvey.

– Już mi to mówiono. A teraz powiedz swojemu chłoptasiowi, żeby był grzeczny, bo inaczej zrobię w nim taką dziurę, że będzie można rzucić przez nią grejpfrut!

– Tommy, chodź tu i stań przede mną – powiedział McKelvey.

No i tak stali. Musiałem wykombinować, co z nimi począć.

Nie było to łatwe. Nie zdobyłem nigdy stypendium do Oksfordu. Przekimałem lekcje biologii, z matmy byłem słaby. Ale do tej pory jakoś udawało mi się zawsze ujść z życiem.

Chyba.

Może i gra była oszukańcza, ale w każdym razie przez moment miałem w ręku asa. Następny ruch należał do mnie. Teraz albo nigdy. Wrzesień był już za pasem. Wrony zaczynały obrady. Słońce zachodziło coraz krwawiej.

– Dobra, Tommy, na czworaka! – rozkazałem. – Już!

Spojrzał na mnie, jakby miał kłopoty ze słuchem.

Uśmiechnąłem się łagodnie i odbezpieczyłem lugera.

Tommy był głupi, ale nie z kretesem.

Opadł na czworaka z taką siłą, że całe 5 piętro zatrzęsło się jak podczas trzęsienia ziemi, 5,9 w skali Richtera. Mój fałszywy Dali zwalił się na podłogę. Ten ze stopionym zegarkiem.

Tommy tak się rozpłaszczył, jakby chciał udawać Wielki Kanion. Spojrzał na mnie.

– Teraz ty, Tommy, będziesz słoniem, a McKelvey twoim poganiaczem, kapujesz?

– Hę? – zdziwił się Tommy.

Spojrzałem na McKelveya.

– No już! Wsiadaj na niego! – poleciłem.

– Oszalałeś, Belane?

– Kto wie? Szaleństwo to rzecz względna. Kto ustala normę?

– Nie wiem – przyznał McKelvey.

– WSIADAJ!

– Już się robi, już się robi. Ale jeszcze żaden lokator, któremu wygasła umowa, nie sprawiał mi tylu kłopotów.

– Wsiadaj, fujaro!

McKelvey wdrapał się na grzbiet Tommy'ego. Ledwo mógł go objąć nogami. Niewiele brakowało, a dupa pękłaby mu na dwoje.

– Dobra – pochwaliłem. – Ty, Tommy, jesteś słoniem, więc teraz zawieziesz McKelveya na korytarz i do windy. Ruszaj!

Tommy zaczął posuwać się na czworakach w stronę drzwi.

– Belanę, załatwię cię za to! – zawołał McKelvey. – Przysięgam na włosy łonowe mojej matki!

– Nie zadzieraj ze mną, McKelvey, bo wyrwę ci kutasa i wrzucę do zsypu!

Otworzyłem drzwi i Tommy wraz ze swoim poganiaczem wygramolił się na zewnątrz.

Kiedy oddalał się korytarzem, schowałem lugera do kieszeni marynarki i trafiłem na zmiętą kartkę papieru. Wyjąłem ją. Był to mój test na przedłużenie prawa jazdy, cały pokreślony na czerwono. Oblałem egzamin.

Cisnąłem kartkę za siebie i ruszyłem za dwójką znajomych.

Kiedy doszliśmy do windy, nacisnąłem guzik.

Stałem nucąc melodię z Carmen.

Nagle przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem, jak Jimmy'ego Foxa znaleziono martwego w nędznym pokoiku hotelowym. Taki wspaniały zawodnik. A potem śmierć pośród karaluchów.

Przyjechała winda. Kiedy drzwi się otworzyły, kopnąłem Tommy'ego w tyłek. Wlazł do środka, wciąż z McKelveyem na grzbiecie. W windzie były już 3 osoby: stały i czytały gazety.

Nie przestały czytać. Winda ruszyła w dół.

Sam wybrałem schody. Miałem 15 kilo nadwagi. Potrzebowałem ruchu.

Naliczyłem 176 stopni i znalazłem się na parterze. Przystanąłem przy kiosku, kupiłem cygaro i „Informator wyścigowy”. Usłyszałem, że nadjeżdża winda.

Wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem zdecydowanym krokiem przez smog. Oczy miałem błękitne, buty stare i nikt mnie nie kochał. Ale miałem robotę.

Wreszcie znów czułem, że jestem prywatnym detektywem.

Niestety, tego popołudnia wylądowałem na wyścigach, a wieczorem się schlałem. Ale nie był to zmarnowany dzień, bo cały czas główkowałem, analizowałem dane. Miałem wszystko pod kontrolą. Wiedziałem, że jeszcze moment, a znajdę rozwiązanie. Gówno prawda.

Nazajutrz zaryzykowałem i poszedłem do swojego biura. W końcu co to za detektyw bez biura, nie?

Otworzyłem drzwi i kogo zobaczyłem siedzącego przy moim biurku? Nie Celine'a. Nie Czerwonego Wróbla. McKelveya. Posłał mi słodki, fałszywy uśmiech.

– Dzień dobry, Belane. Co słychać?

– Zależy, gdzie ucho przyłożyć. Chcesz się przekonać, czy burczy mi w brzuchu?

– Nie, dzięki.

McKeWey podrapał się i ziewnął.

– No, Nick, mój chłopcze, masz szczęście. Ktoś opłacił ci czynsz za cały rok.

Pani Śmierć bawi się z tobą, powiedział głos w mojej głowie.

– Kto? – zapytałem.

– Przysiągłem na honor mojej matki, że ci nie zdradzę.

– Na honor swojej matki? Ciągnęła tyle druta, że starczyłoby na okablowanie dzielnicy!

McKelvey wstał od biurka.

– Spokojnie, bo będziesz zbierał zęby na szufelkę – zagroziłem.

– Nie podoba mi się, jak sobie używasz na mojej matce.

– A to czemu? Połowa facetów w mieście jeździła na niej jak na łysej kobyle!

McKeWey obszedł biurko i ruszył w moją stronę.

– Jeszcze krok, a będziesz miał w zadku własny łeb.

Stanął. Wyglądam naprawdę groźnie, kiedy jestem wkurwiony.

– Dobra. A teraz gadaj. Czynsz opłaciła kobieta, prawda?

– Tak. Tak. Pierwszy raz widziałem taką laskę!

Oczy miał zamglone, ale zawsze miał takie.

– No już, McKeWey, puszczaj farbę…

– Nie mogę. Przysiągłem! Na honor matki.

– A niech to! – Westchnąłem. – Dobra, spadaj. Czynsz mam zapłacony.

McKeWey ruszył wolno do drzwi. Potem obejrzał się przez lewe ramię.

– W porządku – rzekł – ale dbaj o czystość i porządek.

Żadnych bali, baletów, balang. Masz rok.

Doszedł do drzwi, otworzył je, zamknął i już go nie było.

Загрузка...