A więc, żeby uczcić dotychczasowe sukcesy, które niechybnie czyniły ze mnie najlepszego detektywa w Los Angeles, zamknąłem biuro, zjechałem windą na dół i wyszedłem na ulicę. Skierowałem się na południe i skręciłem w Bulwar Zachodzącego Słońca. Niestety, w tej okolicy na bulwarze jest niewiele barów. Szedłem i szedłem. Wreszcie trafiłem na nieco pretensjonalny bar. Nie miałem ochoty siedzieć na stołku. Usiadłem przy stoliku. Zjawiła się kelnerka ubrana w mini, szpilki i przezroczystą bluzkę, przez którą prześwitywał wypchany stanik. Wszystko było dla niej za małe: jej strój, jej umysł, świat. Uśmiech miała twardy jak stal. Kiedy szczerzyła zęby, to aż bolało. I ją, i mnie. Uśmiechała się cały czas. Tak fałszywie, że aż dostałem gęsiej skórki. Odwróciłem wzrok.
– Cześć, skarbie! – zawołała. – Co podać?
Nie patrzyłem na jej twarz. Patrzyłem na jej brzuch. Był goły. Na pępku miała przyklejoną czerwoną papierową różę.
– Wódka z tonikiem i limoną – powiedziałem do róży.
– Już się robi, skarbie!.
Odeszła, usiłując powabnie kręcić tyłkiem. Nie wychodziło jej.
Nagle poczułem, że wpadam w depresję.
Nie, Belane, daj spokój, powiedziałem sam do siebie.
Nic to nie dało.
Wszyscy są popieprzeni. Nie ma zwycięzców. Jeśli nawet ktoś wygląda na zwycięzcę, to tylko złudzenie. Wszyscy uganiamy się za czymś, a tymczasem nie ma nic. I tak dzień w dzień. Ciągła walka o przetrwanie. Mizerny cel, skoro Pani Śmierć nie ominie nikogo. Kiedy tak o tym myślałem, czułem, że zaczynam świrować.
Przestań myśleć, Belane, powiedziałem sam do siebie.
Nic to nie dało.
Kelnerka przyniosła mojego drinka. Położyłem na stoliku banknot. Podniosła go.
– Dzięki, skarbie!
– Nie tak prędko! – powiedziałem. – Proszę wydać resztę.
– Nie należy się panu żadna reszta.
– W takim razie nie będzie napiwku.
Otworzyła szeroko oczy. Były zupełnie puste.
– A kim pan jest, do licha? Pieprzonym kowbojem?
– Kowbojem? – zdziwiłem się.
– Nie wie pan, co to kowboj?
– Nie.
– To taki gość, który lubi się przejechać za frajer.
– Sama to wymyśliłaś?
– Nie. Dziewczyny tak na nich mówią.
– Jakie dziewczyny? Kowbojki?
– Coś pan taki czepialski? Masz pan w dupie osę, czy co?
– Już prędzej „co”.
– MARY LOU! – zawołał ktoś głośno. – MASZ KŁOPOTY Z TYM KUTASEM?
Był to barman, nieduży gość z brwiami jak gąsienice.
– Nie przejmuj się, Andy, poradzę sobie z tym kutasem.
– No jasne, Mary Lou – powiedziałem. – Ktoś, kto ma tyle doświadczenia z kutasami co ty, nie powinien mieć problemów!
– TY DUPODAJCU! – wrzasnęła.
Zobaczyłem, że Gąsienica przeskakuje przez bar. Niezła sztuczka jak na takiego kurdupla. Postawiłem z rozmachem szklankę i wstałem. Chciał mnie załatwić prawym prostym, ale zrobiłem unik i walnąłem go kolanem w krocze. Upadł na podłogę i podkurczył nogi. Kopnąłem go w dupę i wyszedłem na Bulwar Zachodzącego Słońca.
Coś nie miałem ostatnio szczęścia do barów.