Podczas jazdy powrotnej do Morskiej Bryzy Milo zaczął się niespodziewanie tłumaczyć.
– Niestety nie mogę poświęcić tej sprawie więcej czasu. Na razie tylko zaginęło kilka osób, reszta to zwykłe domysły.
– Wiem. Dziękuję, że przyjechałeś.
– Nie dziękuj. Oderwałem się przynajmniej od rutynowych zajęć. Prowadzę teraz bardzo paskudne sprawy. Gangsterska strzelanina. Śmierć dwóch Metysów. Ktoś zaciachał sprzedawcę ze sklepu z alkoholem denkiem zbitej butelki. No i mam prawdziwą perełkę; gwałciciela, który sra ofiarom na brzuchy, gdy już z nimi skończy. Wiemy, że napadł na przynajmniej siedem kobiet. Ostatniej przydarzyło się coś znacznie gorszego niż defekacja…
– Jezu!
– Jezus nie wybaczy temu bydlakowi! – Zmarszczył brwi i skręcił z Sawtelle w bulwar Pico. – Każdego roku powtarzam sobie, że dotarłem już chyba do głębin deprawacji, i w następnym roku szumowiny z naszego miasta udowadniają mi, że się pomyliłem. Może powinienem zdać tamten egzamin.
Piętnaście miesięcy temu wspólnie z Milem zdemaskowaliśmy renomowany sierociniec jako burdel świadczący usługi pedofilom i przy okazji rozwiązaliśmy serię morderstw. Mojego przyjaciela okrzyknięto bohaterem i zaproponowano, żeby zdał egzamin na porucznika. Nie miałem wątpliwości, że poradziłby sobie, ponieważ jest bystry i świetny w tym, co robi. Szef powiadomił go, że Los Angeles gotowe jest zaakceptować oficera geja, o ile nie będzie się za bardzo afiszował swoją odmiennością. Milo zastanawiał się nad sprawą przez długi czas i ostatecznie odmówił.
– Nie ma mowy, stary. Czułbyś się głupio. Przypomnij sobie, co mi mówiłeś.
– Na jaki temat?
– Nie po to porzuciłeś badania nad twórczością Walta Whitmana, żeby przekładać papierki.
Zachichotał.
– No tak, zgadza się.
Milo, zanim trafił do Wietnamu, dał się namówić na studia doktoranckie dla absolwentów filologii amerykańskiej na uniwersytecie w Indianie, żeby zostać potem nauczycielem akademickim. Miał nadzieję, że takie środowisko okaże się tolerancyjne dla jego seksualnych preferencji. Wkrótce jednak musiał pojechać do Wietnamu, a wojna zmieniła go w policjanta.
– Tylko sobie wyobraź niekończące się zebrania z innymi urzędasami, rozmowy o implikacjach politycznych ewentualnych przecieków. No i żadnego kontaktu z ulicą.
– Dość, bo będę rzygał.
– Doradzałbym zupełnie inną terapię. Wjechaliśmy na motelowy parking. Niebo zaczęło już ciemnieć; Morska Bryza zyskała na wyglądzie w zapadającym zmierzchu.
Biuro było jasno oświetlone, a irański recepcjonista, świetnie widoczny za kontuarem, oczywiście czytał książkę. Mój seville stał samotnie na parkingu. Na wpół opróżniony basen przypominał krater.
Milo zatrzymał samochód i wrzucił bieg na luz.
– Chyba rozumiesz, że nie mogę zająć się tą sprawą?
– Oczywiście. Póki nie ma zabójstwa, sprawa nie trafia do wydziału zabójstw.
– Prawdopodobnie wrócą po samochód. Musiałem go skonfiskować, toteż zgłoszą się po niego. Gdy przyjdą, zadzwonię do ciebie, byś mógł z nimi porozmawiać. Ale i tak dowiemy się, czy dotarli do domu. – Skrzywił się. – Cholera, to już chyba skleroza. Co z dzieckiem?
– Może nic mu nie jest. Może zabrali go do innego szpitala. – Chciałem, żeby zabrzmiało to optymistycznie, ale nie wierzyłem w szczęśliwe zakończenie sprawy. Nie mogłem zapomnieć o bólu widocznym na twarzy Woody’ego i o krwawej plamie na dywanie w motelu.
– Chyba że w ogóle nie chcą go leczyć, prawda?
Pokiwałem głową.
Milo wyjrzał przez przednią szybę.
– Z takim rodzajem morderstwa jeszcze nigdy nie miałem do czynienia.
Przemknęło mi przez głowę, że Raoul Melendez-Lynch powiedział to samo, choć innymi słowami. Podzieliłem się tą myślą z Milem.
– Więc twój przyjaciel nie chce szukać drogi prawnej?
– Starał się tego uniknąć. Może jednak sprawa trafi w końcu do sądu.
Pokręcił głową i położył mi dłoń na ramieniu.
– Będę miał oczy otwarte i natychmiast cię powiadomię.
– Doceniam twoją pomoc. I dzięki za wszystko, stary druhu.
– Drobnostka, przyjacielu. – Uścisnęliśmy sobie ręce. – Pozdrów ode mnie swoją bizneswoman, gdy wróci.
– Zrobię to. Życz Rickowi wszystkiego dobrego. Wysiadłem z samochodu. Przednie światła matadora przesunęły się po żwirze, gdy Milo opuszczał parking. Miał włączone radio. Do moich uszu dotarło trajkotanie dyspozytora policyjnego, brzmiące niczym fragment punkrockowego koncertu.
Ruszyłem na północ ku Bulwarowi Zachodzącego Słońca, by skręcić potem w Beverly Glen i skierować się do domu. Uprzytomniłem sobie nagle, że nikt tam na mnie nie czeka. Rozmowa z Milem o Robin otworzyła kilka ledwo zasklepionych ran i nie chciałem pozostać sam na sam z posępnymi myślami. Pomyślałem, że Raoul nie wie zapewne jeszcze, co znaleźliśmy w Morskiej Bryzie, i uznałem, że czas go o tym poinformować.
Siedział zgarbiony nad swoim biurkiem i bazgrał coś w notatniku. Zastukałem delikatnie w otwarte drzwi.
– A, to ty! – Wstał, by mnie powitać. – Jak poszło? Przekonaliście ich?
Opowiedziałem mu o wizycie w motelu.
– O mój Boże! – Osunął się na krzesło. – Niewiarygodne. Doprawdy niewiarygodne. – Zakrył twarz dłońmi, potem wziął ołówek i przez chwilę przetaczał go tam i z powrotem po blacie biurka. – Czy tej krwi było dużo?
– Jedna plama średnicy około piętnastu centymetrów.
– Niezbyt wielka. Na pewno nikt się nie wykrwawił – wymamrotał do siebie. – Żadnych innych wydzielin? Żółci, wymiotów?
– Niczego takiego nie widziałem. Ale pewności nie mam. W pokoju panował straszliwy bałagan.
– Bez wątpienia odprawiali jakiś barbarzyński rytuał. Mówiłem ci, że to szaleńcy. Cholerna sekta Dotknięcie! Ukradli dziecko, a potem ogarnął ich szał! Holizm nie jest niczym więcej jak tylko przykrywką dla anarchii i nihilizmu!
Przeskakiwał do kolejnych wniosków, a ja nie miałem ochoty ani energii kłócić się z nim.
– Co zrobiła policja?
– Detektyw, do którego zadzwoniłem, jest moim przyjacielem, toteż wydał natychmiast odpowiednie polecenia. Rozesłał rysopisy Swope’ów i ich dzieci, powiadomił szeryfa z La Visty, który będzie się rozglądał na miejscu. Technicy dokładnie sprawdzili pokój w motelu. Przeanalizowano ślady, spisano raport. I tyle. Chyba że zdecydujesz się podać sprawę do sądu.
– Twój przyjaciel… Czy jest dyskretny?
– Bardzo.
– To dobrze. Nie możemy sobie pozwolić na żadną szopkę. Rozmawiałeś kiedykolwiek z prasą? To idioci i sępy! Najgorsze są blondynki ze stacji telewizyjnych. Pustogłowe, z przyklejonymi do ust sztucznymi uśmieszkami, zawsze próbują cię wrobić w jakieś skandaliczne oświadczenie. Ledwie tydzień mija od mojej rozmowy z taką, hm… reporterką, która omal nie skłoniła mnie do potwierdzenia, że uleczalność nowotworów to tylko kwestia dni. Żądają natychmiastowych informacji, a ty masz je zadowolić. Łatwo sobie wyobrazić, jak mogą spieprzyć taką sprawę.
Nagle ogarnęła go wściekłość i zerwał się z krzesła. Przemierzył biuro krótkimi nerwowymi krokami, uderzając pięścią w drugą dłoń. Dotarł do stosów książek i rękopisów, ominął je, po czym wrócił do biurka, przeklinając po hiszpańsku.
– Sądzisz, że powinienem podać sprawę do sądu, Alex?
– Trudno powiedzieć. Musisz ocenić, czy upublicznienie sprawy pomoże chłopcu. Procesowałeś się już kiedyś?
– Raz. W ubiegłym roku leczyliśmy dziewczynkę, która potrzebowała transfuzji. Rodzina należała do świadków Jehowy i do przetoczenia krwi potrzebowaliśmy nakazu sądowego. Jednak tamta sprawa była inna. Rodzice właściwie z nami nie walczyli. Mówili tylko, że wiara nie pozwala im wyrazić zgody na taką ingerencję w organizm ich dziecka, ale szczerze chcieli je uratować, toteż wręcz pragnęli, by ktoś podjął za nich decyzję. Gdy wzięliśmy na siebie odpowiedzialność za moralne skutki transfuzji, byli niemal uszczęśliwieni. Mała żyje do dziś i jest zdrowa. Chłopiec Swope’ów również mógłby wyzdrowieć, zamiast umierać w melinie wyznawców voodoo.
Wsunął rękę do kieszeni białego fartucha, wyjął paczkę słonych krakersów, otworzył i chrupał je tak długo, aż zjadł wszystkie. Strzepnąwszy okruszki z wąsów, kontynuował przemowę:
– Nawet w przypadku świadków Jehowy media spróbowały zrobić z procesu aferę, sugerując, że namawiamy ludzi do złego. Jedna ze stacji telewizyjnych przysłała do mnie jakiegoś kretyna, który udawał reportera czasopisma medycznego. Prawdopodobnie chciał kiedyś zostać lekarzem, ale oblał egzamin z biologii. Tak czy owak, próbował ze mną zrobić wywiad, obnosił się z magnetofonem i zwracał do mnie po imieniu. Wyobrażasz sobie! Traktował mnie jak kumpla!
Wyrzuciłem go na zbity pysk. Na szczęście rodzice dziecka posłuchali naszej rady i odmówili rozmowy z mediami. W tym momencie „afera” umarła śmiercią naturalną. Wobec braku padliny sępy przeniosły się na inne żerowisko.
Drzwi prowadzące do laboratorium otworzyły się i do biura weszła młoda kobieta z wielkim notesem w ręce. Miała jasnobrązowe włosy przycięte na pazia, okrągłe oczy, które wyjątkowo pasowały do jej fryzury, ostre rysy twarzy i nadąsane usta. Ręka z notesem była blada, paznokcie zaś obgryzione do żywego ciała. Nosiła laboratoryjny kitel, który sięgał jej za kolana, i buty na płaskich kauczukowych podeszwach.
Zignorowała mnie i zwróciła się wprost do Raoula:
– Mam coś, co powinieneś zobaczyć. Niewątpliwie uznasz to za podniecające. – Pozbawiony emocji ton kontrastował z przekazaną informacją.
Melendez-Lynch wstał.
– Czy mówisz o nowej błonie, Helen?
– Tak.
– Cudownie. – Wyglądał, jakby zamierzał ją uściskać, lecz nagle przypomniał sobie o mnie. Odchrząknąwszy, przedstawił nas sobie: – Alex, poznaj moją współpracownicę, doktor Helen Holroyd.
Wymieniliśmy zdawkowe uprzejmości. Kobieta podeszła do Raoula z władczym błyskiem w brązowych oczach.
Bardzo się starali ukryć łączącą ich zażyłość, toteż – po raz pierwszy tego dnia – poczułem, że się uśmiecham. Odkryłem, że sypiają ze sobą i za wszelką cenę pragną zachować swój związek w sekrecie. Nie miałem wątpliwości, że każdy na oddziale wie o nim.
– Muszę już iść – oświadczyłem.
– Tak, tak, oczywiście. Dziękuję ci za wszystko. Być może zadzwonię i umówimy się jeszcze na rozmowę o tej sprawie. Tymczasem prześlij rachunek mojej sekretarce.
Kiedy wychodziłem, omawiali cuda równowagi osmotycznej, patrząc sobie w oczy.
W drodze na parking wstąpiłem do szpitalnego barku po kubek kawy. Minęła już dziewiętnasta i było tam zaledwie kilka osób. Wysoki Meksykanin z siatką na włosach i siwymi wąsikami suchym mopem wycierał podłogę. Trzy pielęgniarki śmiały się i jadły pączki. Wziąłem kawę i kiedy wychodziłem, coś zwróciło moją uwagę.
Przy jednym ze stolików siedział Valcroix i machał do mnie. Podszedłem do niego.
– Może się do mnie przyłączysz?
– Czemu nie? – Postawiłem kubek i zająłem krzesło naprzeciwko niego. Na jego tacce obok dwóch szklanek wody pozostały resztki sałatki. Dłubał widelcem w misce z kiełkami lucerny.
Psychodeliczną koszulę sportową zamienił na czarny podkoszulek z napisem „Grateful Dead”, a biały fartuch przerzucił przez krzesło obok siebie. Patrząc na niego z bliska, zauważyłem, że jego długie włosy są przerzedzone na czubku głowy. Powinien się ogolić, chociaż zarost miał rzadki, nie licząc wąsika i okolic podbródka. Twarz o obwisłych policzkach szpeciła paskudna opryszczka. Pociągał czerwonym nosem i miał przekrwione oczy.
– Jest coś nowego na temat Swope’ów? – spytał.
Byłem już znużony opowiadaniem całej historii, ale Valcroix był ich lekarzem i miał prawo ją usłyszeć. Przekazałem mu krótkie streszczenie aktualnej sytuacji.
Wysłuchał mnie ze spokojem. W półprzymkniętych oczach nie dostrzegłem żadnych emocji. Kiedy skończyłem, zakaszlał i wytarł nos chusteczką.
– Czuję, że muszę cię zapewnić o własnej niewinności – stwierdził ni stąd, ni zowąd.
– Ależ nie ma takiej potrzeby – odparłem.
Wypiłem trochę kawy i odstawiłem ją szybko, przypominając sobie jej okropny smak sprzed lat.
Valcroix patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem, jakby wycofując się w swój świat wewnętrzny. Pamiętałem, że podobnie zachowywał się podczas przemowy Raoula. Nagle odezwał się, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Wiem, że Melendez-Lynch obwinia mnie o porwanie. Obwinia mnie, odkąd zacząłem tu pracować. O wszystko i zawsze, gdy na oddziale dzieje się coś złego. Czy bywał równie nieznośny, kiedy z nim pracowałeś?
– Hm, ujmę to tak: trochę czasu minęło, zanim nawiązaliśmy dobre stosunki w pracy.
Z powagą pokiwał głową, wziął kilka kiełków i przez chwilę żuł je bez słowa.
– Sądzisz, że po prostu uciekli? – spytałem go.
Wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia.
– Żadnych podejrzeń?
– Żadnych. Skąd pomysł, że wiem więcej niż inni?
– Słyszałem, że nawiązaliście kontakt.
– Kto ci to powiedział?
– Raoul.
– Który nie ma najmniejszego pojęcia, jak wyglądają normalne stosunki międzyludzkie.
– Wydawało mu się, że szczególnie dobry kontakt nawiązałeś z matką.
– Zanim zostałem lekarzem, byłem pielęgniarzem – wyjaśnił.
– Interesujące.
– Doprawdy?
– Tak, bo pielęgniarze zawsze narzekają. Uważają się za niedocenianych i kiepsko opłacanych. Stale się odgrażają, że odejdą i zaczną studiować medycynę. Przed tobą nie spotkałem chyba żadnego, który spełniłby swoją obietnicę.
– Pielęgniarze biadolą, ponieważ mają cholerne życie. Z drugiej strony pewnych rzeczy można się nauczyć jedynie na dole tej drabiny. Na przykład rozmawiać z pacjentami i ich rodzinami. Jako pielęgniarzowi wolno mi było gawędzić z ludźmi do woli, teraz zaś, gdy jestem lekarzem, z tego samego powodu nazywają mnie dewiantem. Dobre kontakty? Hm… ledwie znałem tych ludzi. Jasne, rozmawiałem z matką. Kłułem jej syna codziennie igłami, dziurawiąc mu kość i wysysając szpik. Czy mogłem nie rozmawiać z matką tego biednego dziecka? – Przez chwilę patrzył w miskę z sałatką. – Melendez-Lynch nie potrafi zrozumieć, że wolę traktować pacjentów jak istoty ludzkie, zamiast odgrywać technokratę w białym kitlu. Sam nie zrobił nic, by poznać Swope’ów, ale nie przyszło mu do głowy, że jego nieprzystępność ma coś wspólnego z ich ucieczką. Ja się do nich zbliżyłem, więc jestem kozłem ofiarnym. – Pociągnął nosem, wytarł go i wysączył wodę z jednej szklanki. – Po co roztrząsać ten problem? Przecież ci ludzie zniknęli!
Pamiętałem rozważania Mila na temat opuszczonego samochodu.
– Może wrócą – zauważyłem.
– Bądź poważny. Zwiali, bo wiedzieli, że tylko w ten sposób zdołają znów decydować o swoim losie. Nie ma mowy, nie wrócą.
– Wolność dość szybko im się znudzi, gdy stan dziecka wymknie się spod kontroli.
– Faktem jest – stwierdził – że nienawidzili naszego oddziału. Wszystkiego co z nim związane. Hałasu, braku prywatności, nawet sterylności. Pracowałeś kiedyś na pododdziale modułów sterylnych, prawda?
– Przez trzy lata.
– Więc wiesz, czym karmimy chore dzieci… Jedzenie jest przetworzone i rozgotowane. Nie ma ani odżywczych wartości, ani smaku.
To była prawda. Dla pacjenta, który nie posiada naturalnego systemu odpornościowego, świeże owoce i warzywa są potencjalnymi źródłami śmiercionośnych mikrobów, a szklanka mleka – wręcz oceanem bakterii typu laktobacillus. Z tego właśnie powodu wszystko, co jedzą dzieci w plastikowych pomieszczeniach, jest przetworzone, podgrzewane i sterylizowane. Rzeczywiście czasami posiłek nie ma żadnych wartości odżywczych.
– My pojmujemy konieczność takich posunięć – zauważył. – Niestety, wielu rodziców ma trudności ze zrozumieniem, dlaczego ich ciężko chore dziecko może pić colę, jeść do woli chipsy ziemniaczane i wszelkiego rodzaju śmieci, podczas gdy marchewki nie wolno mu dać. Taka dieta jest dla nich niezrozumiała.
– Wiem – przytaknąłem. – Na szczęście większość akceptuje ją dość szybko, ponieważ wiedzą, że chodzi o życie ich dziecka. Dlaczego Swope’owie nie przyjęli jej do wiadomości?
– Są ze wsi, tam powietrze jest czyste, a ludzie jedzą to, co sami wyhodują. Uważają miasto za świat toksyczny. Ojciec chłopca skarżył się na smog. „Oddychacie ściekami”, mówił mi przy każdej okazji. Stale podkreślał, że w domu ma świeże powietrze i naturalne pożywienie. Ciągle wspominał swoją zdrową wieś.
– Najwyraźniej nie była wystarczająco zdrowa – mruknąłem.
– Niestety. Jak nazywa się taki frontalny szturm na system podstawowych przekonań? – Popatrzył na mnie ze smutkiem. – Jest chyba w psychologii termin określający stan człowieka, któremu zawalił się system wartości?
– Dysonans kognitywny.
– Jak zwał. Powiedz mi – pochylił się do przodu – jak funkcjonują ludzie w tym stanie?
– Czasami zmieniają swoje przekonania, czasami zaś zniekształcają rzeczywistość, dopasowując ją do tych przekonań.
Odchylił się w tył, przygładził rękoma włosy i się uśmiechnął.
– Więc wszystko jasne, co tu jeszcze dodać?
Pokiwałem głową i ponownie spróbowałem kawy. Była chłodniejsza, lecz wcale nie lepsza.
– Ciągle słyszę o ojcu chłopca – zauważyłem. – Czyżby matka była tylko jego cieniem?
– Wcale nie. Powiedziałbym, że z nich dwojga właśnie ona była bardziej odporna. To po prostu cicha, spokojna kobieta. Pozwalała się mężowi wygadać, a sama w tym czasie przebywała z Woodym i dbała o jego potrzeby.
– Czy mogła zdecydować o ucieczce?
– Nie wiem – odparł. – Powiedziałem tylko, że jest silną kobietą, a nie głupiutkim uległym stworzeniem.
– A siostra? Beverly mówiła, że dziewczyna niezbyt kochała rodziców.
– Trudno powiedzieć. Nie widywałem tej panny zbyt często na oddziale. No i zawsze trzymała się na uboczu.
Wytarł nos i wstał.
– Nie lubię plotkować – wyjaśnił. – Zbyt wiele ci już powiedziałem.
Chwycił biały kitel, przerzucił go sobie przez ramię, odwrócił się plecami i odszedł bez słowa. Zostałem przy stoliku i obserwowałem go. Poruszał bezgłośnie ustami, jakby się modlił.
Było już po dwudziestej, gdy wreszcie dotarłem do Beverly Glen. Mój dom stoi na szczycie starej, zapomnianej przez wszystkich trasy do jazdy konnej. Droga jest nie oświetlona, wije się niczym serpentyna, lecz doskonale znam każdy jej zakręt. W skrzynce pocztowej czekał na mnie list od Robin. Początkowo bardzo się ucieszyłem, jednakże gdy czytałem go po raz czwarty, zawładnęło mną otępiające przygnębienie.
Było zbyt późno, by nakarmić koi, więc po gorącej kąpieli włożyłem stary żółty szlafrok, nalałem sobie brandy i wszedłem ze szklaneczką do biblioteki tuż obok sypialni. Skończyłem lekturę raportów sądowych, potem usadowiłem się w ulubionym fotelu i przejrzałem stos książek, które miałem ochotę przeczytać.
Jako pierwszy trafił mi do ręki album fotografii Diane Arbus, ale okropne portrety karłów, ludzkich wraków, kalek i rannych jedynie pogłębiły moją depresję. Następnych parę książek okazało się niewiele lepszych, toteż poszedłem na piętro z gitarą, usiadłem i ze wzrokiem wbitym, w gwiazdy zmusiłem się do grania w tonacji durowej.