23

Co prawda nie znalazłem tego, czego szukałem, ale dzięki dziennikowi Garlanda Swope’a i kopercie zabranej z pokoju Matthiasa miałem sporo dowodów i informacji. Bez wątpienia naruszyłem prawo, włamując się do ich domów, lecz zdobyte materiały mogły bardzo dopomóc w śledztwie.

Było tuż po drugiej w nocy, kiedy usiadłem za kierownicą seville’a. Nadmiar adrenaliny sprawił, że zmysły miałem nadmiernie wyostrzone. Uruchomiłem silnik i w myślach opracowałem plan działania. Zdecydowałem, że dojadę do Oceanside, znajdę telefon i porozmawiam z Milem albo, jeśli przebywa jeszcze w Waszyngtonie, z Delem Hardym. Któryś z nich zawiadomi odpowiedni wydział i policja jeszcze przed świtem przystąpi do akcji.

Uznałem, że teraz powinienem unikać ludzi z La Visty. Ruszyłem w ciemność, skręcając w kierunku drogi publicznej. Minąłem posiadłość Swope’ów, sad Maimona, gospodarstwa i gaje cytrusowe. Gdy dotarłem do płaskowyżu, dostrzegłem jakiś samochód.

Właściwie najpierw go usłyszałem, bowiem reflektory, podobnie jak mój seville, miał wyłączone. Księżyc wszakże świecił tak jasno, że z daleka rozpoznałem markę. Późny model corvetty, ciemny lakier, możliwe, że całkowicie czarny. Podrasowany silnik. Tylny spoiler. Błyszczące felgi.

Zareagowałem jednak dopiero wtedy, gdy zauważyłem szerokie opony.

Corvetta skręciła w lewo. Ruszyłem za nią, pozostając dostatecznie daleko, by jej kierowca mnie nie usłyszał, lecz starając się nie stracić z oczu ciemnego nadwozia. Osoba siedząca za kółkiem musiała świetnie znać drogę, pędziła bowiem niczym nastoletni amator przejażdżek kradzionymi samochodami, prawie nie hamując na zakrętach i przyspieszając na prostej z rykiem, który sugerował dociśnięcie pedału gazu do dechy.

Droga skręciła w błoto. Corvetta radziła tu sobie tak dobrze jak samochód terenowy. Seville zaczął się ślizgać, lecz postanowiłem nie odpuścić. Samochód przede mną zwolnił nieco przy zamkniętym wjeździe na pola naftowe, później skręcił ostro i pojechał wzdłuż płaskiego kanionu. Tutaj jeszcze przyspieszył i pędził dalej, trzymając się blisko płotu, na który rzucał nikły cień.

Opuszczone pola naftowe ciągnęły się przez kilka kilometrów. Zdewastowany teren przypominał powierzchnię księżyca. Wypełnione breją kratery dziurawiły ziemię. W hałdach błotnistej ziemi tkwiły wraki traktorów i furgonetek. Nagle wystrzeliły w górę rzędy uśpionych na zawsze szybów wiertniczych – ich kratowane wieże na tle nocnego nieba przypominały wieżowce.

Corvetta to pojawiała się, to znikała mi z oczu. W płocie o rombowym wzorze dostrzegłem dziurę wielkości samochodu. Jak gdyby ogrodzenie zostało rozcięte gigantycznymi nożycami. Ślady opon żłobiły błoto.

Przejechałem, zatrzymałem się za pordzewiałym dźwigiem, wysiadłem i rozejrzałem się dookoła.

Opony corvetty zostawiły szeroki ślad niczym czołg, znacząc trasę w korytarzu beczek na ropę, ustawionych jedna na drugiej. Śmierdziało smołą i spaloną gumą.

Korytarz kończył się na polanie. Na środku otwartej przestrzeni ujrzałem starą przyczepę ustawioną na klockach. W okienku zasłoniętym firankami widać było światło. Drzwi wykonano z ozdobnej sklejki. Kilka kroków dalej stało lśniące czarne auto.

Otworzyły się drzwiczki samochodu. Cofnąłem się i przycisnąłem płasko do beczek. Z corvetty wysiadł mężczyzna o muskularnych ramionach. Niósł bez wysiłku cztery wielkie torby z zakupami, Na kciuku zawiesił kluczyki od samochodu. Zbliżył się do przyczepy, zastukał raz, trzy razy, potem jeszcze raz i wszedł do środka.

Przebywał w przyczepie przez pół godziny, po czym opuścił ją z toporkiem w ręku. Położył go z przodu corvetty na fotelu pasażera, obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

Po jego odjeździe odczekałem jeszcze dziesięć minut, później podszedłem do drzwi i zastukałem w podpatrzony sposób – raz, trzy razy, znowu raz. Cisza. Powtórzyłem więc serię stuknięć. Drzwi się otworzyły. Ujrzałem przed sobą szeroko rozstawione ciemne oczy.

– Wracasz tak prędko… – Zaskoczona próbowała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, lecz wsunąłem w szpary stopę i pchnąłem je mocno. Kiedy wszedłem do środka, dziewczyna się cofnęła. – To pan?! – Miała dzikie oczy i była naprawdę piękna. Włosy ognistego koloru związała i upięła w kok, ale kilka luźnych kosmyków opadło na długą, smukłą niczym u gazeli szyję. Dwie cienkie obręcze przebijały każde ucho. Była w szortach i białej bluzeczce, sięgającej jedynie do talii. Brzuch miała opalony i płaski, nogi gładkie i długie, stopy – gołe. Paznokcie rąk i nóg pokrywał zgniłozielony lakier.

Przyczepa była podzielona na pokoiki. Wraz z Noną staliśmy w małej, zalatującej pleśnią kuchni o żółtych ścianach. Jedna z toreb na zakupy została już opróżniona. Pozostałe trzy stały na kontuarze. Dziewczyna szybko odwrócił się do suszarki do naczyń, skąd wzięła nóż do chleba o plastikowej rączce.

– Niech pan stąd wyjdzie albo pana dźgnę. Przysięgam!

– Odłóż nóż, Nono – powiedziałem łagodnie. – Nie zamierzam ci zrobić krzywdy.

– Cholera! To samo mówią wszyscy. – Trzymała nóż w obu rękach. Ząbkowane ostrze zatoczyło łuk. – Wynoś się pan!

– Wiem, co ci zrobili inni. Proszę, wysłuchaj mnie. Zastygła, zaintrygowana. Przez moment sądziłem nawet, że udało mi się ją uspokoić. Zbliżyłem się o krok. Nagle twarz dziewczyny wykrzywiła się wściekle.

Nona głęboko zaczerpnęła powietrza i natarła na mnie z wysoko podniesionym nożem.

Odskoczyłem. Nóż przeszył powietrze dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się moja klatka piersiowa. Nona zachwiała się na nogach. Chwyciłem ją za nadgarstek, ścisnąłem i potrząsnąłem.

Nóż upadł, uderzając głucho o brudne linoleum. Dziewczyna natarła ponownie, tym razem usiłując wydrapać mi oczy długimi zielonymi paznokciami. Złapałem ją za obie ręce. Była delikatnie zbudowana, pod skórą wyczułem drobne kości, jednak gniew dodawał jej sił. Kopała, wykręcała się i pluła, a w pewnej chwili zdołała mi rozryć paznokciami policzek. Po tej strome, gdzie miałem uszkodzoną szczękę. Poczułem łaskotanie ciepłej strużki krwi spływającej po twarzy, potem ostry ból. Podłogę upstrzyły burgundowe plamy.

Unieruchomiłem Nonie ręce przy pasie. Zesztywniała i popatrzyła na mnie z paniką zranionego zwierzęcia. Nagle szarpnęła się do przodu. Odskoczyłem w tył, chcąc uniknąć ugryzienia. Ku mojemu zdziwieniu wysunęła język i zlizała kropelkę krwi. Przesunęła koniuszkiem po swoich wargach, barwiąc je na różowo. Uśmiechnęła się z przymusem.

– Zrobię wszystko – powiedziała chrapliwie, odsuwając się trochę. – Nieźle obciągam. Albo niech pan robi ze mną, co chce, pod warunkiem że wyjdzie pan natychmiast potem.

– Nie po to przyszedłem.

– Nie ma pan pojęcia, co pan traci. Potrafię sprawić, że poczuje się pan jak w raju. – Odniosłem wrażenie, że gram w tanim filmie erotycznym, dziewczyna jednak najwidoczniej potraktowała swoją rolę poważnie, gdyż zbliżała się do mnie, zachęcająco poruszając biodrami. Polizała mój policzek i ostentacyjnie połknęła krew.

– Przestań – warknąłem i odsunąłem się.

– Och, daj spokój. Chodź. – Kokietowała mnie i kusiła, ocierając się o mnie. – Kawał chłopa z ciebie. Masz ładne niebieskie oczy i piękne, gęste, ciemne loki. Założę się, że twój członek jest również piękny, co?

– Dość, Nono!

Wydęła usteczka i ciągle się do mnie tuliła. Jej skóra pachniała tanią wodą toaletową.

– Nie gniewaj się na mnie, błękitnooki. Nie jest źle być dużym, zdrowym facetem z wielkim twardym członkiem. Czuję go teraz. O tak, tutaj. Och, ależ jest duży! Bardzo chciałabym się nim pobawić. Włożyć go do ust. Połknąć go. Wyssać cię. – Zatrzepotała rzęsami. – Zdejmę ubranie i będziesz mógł się ze mną zabawić, a ja tymczasem będę cię pieścić.

Ponownie spróbowała mnie polizać po twarzy. Uwolniłem jedną rękę i wymierzyłem jej mocny policzek.

Oszołomiona zatoczyła się do tyłu i wpatrzyła we mnie z zaskoczeniem małej dziewczynki.

– Nono, jesteś istotą ludzką – powiedziałem jej – a nie ochłapem mięsa.

– Jestem dziwką! – wrzasnęła i zaczęła szarpać swoje długie rude włosy, rozpuszczając kok.

– Nona…

Uniosła ręce, jakby chciała wbić paznokcie we własną śliczną twarz.

Chwyciłem ją i mocno przytrzymałem. Walczyła ze mną i obrzucała mnie przekleństwami, potem wybuchnęła płaczem. Szlochając na moim ramieniu, osłabła i zwiotczała. Kiedy zabrakło jej łez, osunęła się na moją pierś, oniemiała, bezwładna.

Zaniosłem ją na krzesło, usadziłem, wytarłem jej twarz chusteczką, a drugą przycisnąłem do swojego policzka. Rana prawie już nie krwawiła. Znalazłem nóż i wrzuciłem go do zlewu.

Dziewczyna gapiła się w stolik. Uniosłem dłonią jej podbródek. Atramentowe oczy były szkliste, rozedrgane.

– Gdzie jest Woody?

– Tam z tyłu – odparła głuchym głosem. – Śpi.

– Pokaż mi go.

Wstała niepewnie. Przyczepę przedzielała podarta plastikowa zasłona prysznicowa.

Tylne pomieszczenie było duszne i mroczne, umeblowane rupieciami z wyprzedaży. Ściany zostały obite tapetą imitującą deski brzozowe. Kalendarz jakiejś stacji benzynowej zwisał krzywo z wbitego w sufit gwoździa. Na radio-budziku stojącym na blacie plastikowego stolika świeciły się cyferki. Na podłodze leżał stos magazynów dla nastolatków. Błękitną pluszową sofę rozłożono, tworząc królewskich rozmiarów łoże.

Woody spał pod zmiętą kolorową bawełnianą pościelą, jego miedziane loki rozsypały się na poduszce. Na przyległej do łóżka nocnej szafce leżały komiksy, plastikowy samochodzik, nadgryzione jabłko i butelka pastylek. Witamin.

Oddech chłopca był regularny, lecz ciężki, wargi spuchnięte i suche. Dotknąłem jego policzka.

– Ma wysoką temperaturę – oświadczyłem Nonie.

– Minie mu – odrzekła obronnym tonem. – Daję mu na gorączkę witaminę C.

– Pomogła?

Odwróciła wzrok i pokręciła głową.

– Chłopak musi wrócić do szpitala, Nono.

– Nie! – Pochyliła się i pocałowała Woody’ego, który uśmiechnął się przez sen.

– Mam zamiar zadzwonić po ambulans.

– Tu nie ma telefonu – obwieściła z triumfem. – Wyjdź stąd i znajdź go sobie. Pojedziemy, gdy wrócisz.

– Chłopiec jest bardzo chory – wyjaśniałem cierpliwie. – Każda godzina zwłoki działa na jego niekorzyść. Pojedziemy razem moim samochodem. Przygotuj wasze rzeczy.

– Skrzywdzą go tam! – krzyknęła. – Tak samo jak przedtem. Wkłuwali mu przecież igły w kości! I wpakowali go do tego plastikowego więzienia!

– Posłuchaj mnie, Nono. Woody jest chory na raka! Bez leczenia umrze.

Odwróciła się.

– Nie wierzę w to.

– Lepiej uwierz. Bo tak właśnie wygląda prawda.

– Skąd ta pewność? Ponieważ ten latynoski doktor tak powiedział? W niczym nie różni się od innych. Nie można mu ufać. Czemu to ma być rak? Przecież Woody nigdy nie palił papierosów i nie grzeszył! Jest tylko małym dzieckiem.

– Dzieci również chorują na nowotwory. Każdego roku tysiące ich zapada na tę straszliwą chorobę. Nikt nie zna powodu, lecz tak już, niestety, jest. Prawie wszystkim tym dzieciom można przedłużyć życie, a niektóre nawet całkowicie wyleczyć. Woody do nich należy. Daj mu szansę.

Zmarszczyła brwi.

– Ale w tamtym szpitalu go trują.

– Aby wyleczyć tak straszliwą chorobę, lekarze muszą używać silnych leków. Nie twierdzę, że kuracja nie jest bolesna, jednak tylko dzięki niej można uratować chłopcu życie.

– Właśnie to kazał ci powiedzieć tamten Latynos?

– Nie. Mówię ci prawdę. Zresztą nie musicie wracać do doktora Melendeza-Lyncha. Znajdziemy innego specjalistę. W San Diego.

Chłopiec krzyknął przez sen. Nona podbiegła do niego, przez chwilę cicho nuciła kołysankę bez słów i gładziła go po włosach. Woody ucichł.

Nona kołysała go w ramionach. Jej piękna twarz drżała. Dziewczyna była najwyraźniej o krok od załamania nerwowego. Znowu zaczęła płakać.

– Jeśli pojedziemy do szpitala, zabiorą mi go. A tutaj mogę się nim opiekować.

– Nono – szepnąłem współczującym tonem – niektórych rzeczy nawet matka nie potrafi dać swojemu dziecku.

Dziewczyna na chwilę zamarła, potem znowu zaczęła go kołysać.

– Dziś wieczorem byłem w domu twoich rodziców. Obejrzałem oranżerię i przeczytałem notatki twojego ojca.

Zastygła, wyraźnie wstrząśnięta. Prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszała o istnieniu dzienników.

– Wiem, przez co przeszłaś. Twoja tragedia zaczęła się po zagładzie czerymoi. Twój ojciec był z pewnością zawsze człowiekiem niezrównoważonym, lecz niepowodzenie i poczucie bezradności zmieniły go w potwora. Spróbował odzyskać kontrolę nad swoim życiem, udając Boga. Usiłował stworzyć własny świat.

Zesztywniała, odsunęła się od chłopca, położyła delikatnie jego główkę na poduszce i wyszła z pokoju. Podążyłem za nią do kuchni, nie spuszczając wzroku z noża w zlewie. Nona stanęła na palcach, zdjęła z górnej półki kredensu butelkę whisky Southern Comfort, nalała sobie połowę kubka od kawy, oparła się o ladę i wypiła. Najwyraźniej nie była przyzwyczajona do picia mocnych trunków, ponieważ skrzywiła się i rozkaszlała.

Poklepałem ją po plecach i pomogłem usiąść na krześle. Wzięła ze sobą butelkę. Usiadłem naprzeciwko i poczekałem, aż Nona przestanie kasłać. Gdy się uspokoiła, kontynuowałem:

– Najpierw ojciec przeprowadził serię eksperymentów związanych ze skomplikowanym szczepieniem roślin. Robił dziwaczne rzeczy, lecz nie popełniał żadnych przestępstw. Póki nie zauważył, że dorosłaś.

Napełniła ponownie kubek, odrzuciła głowę w tył i wlała sobie płyn do gardła. Udawała twardą osobę, którą wcale nie była.

Kiedyś nie musiała być twarda. Maimon zapamiętał ją jako ładną, rudowłosą dziewczynkę, stale uśmiechniętą i przyjaźnie nastawioną do ludzi. Powiedział, że zmieniła się mniej więcej wtedy, kiedy ukończyła dwanaście lat. Nie wiedział dlaczego.

Ja jednak wiedziałem.

Nona osiągnęła dojrzałość płciową na trzy miesiące przed swoimi dwunastymi urodzinami. Garland Swope zarejestrował ten dzień jako własne odkrycie: „Eureka! – napisał – Annona zakwitła. Brakuje jej może intelektualnej głębi, ale jakaż fizyczna perfekcja! Towar pierwszej jakości…”

Był szczerze zafascynowany transformacjami jej ciała i opisywał je w terminach botanicznych. Obserwował rozwój córki i powoli w jego szalonym umyśle skrystalizował się ohydny pomysł.

Swope miał umysł analityczny niczym doktor Mengele. Zaplanował uwiedzenie z precyzją eksperymentu naukowego.

Pierwszym krokiem miała być dehumanizacja ofiary. Aby usprawiedliwić gwałt, przeklasyfikował dziewczynę – najpierw przestał myśleć o niej jak o córce, potem jak o człowieku. Stała się po prostu egzemplarzem nowego egzotycznego gatunku. Annona zingiber. Annona ruda. Słupek do zapylenia.

Następnie szalony mózg Swope’a doprowadził do semantycznego wypaczenia samego gwałtu. Codziennych wycieczek do lasu za oranżerią mężczyzna nie nazywał kazirodztwem, ale tylko nowym, intrygującym projektem. Dopełnieniem badań nad chowem wsobnym.

Codziennie czekał podniecony na powrót Nony ze szkoły, potem brał ją za rękę i prowadził w ciemność. W odpowiednim miejscu rozkładał koc na ziemi zasypanej miękkimi sosnowymi igłami i wszelkimi sposobami usiłował przełamać niechęć dziewczynki. Przez całe pół roku zmuszał córkę do stymulacji oralnej swojego penisa, po tym okresie zgwałcił ją, wchodząc tylko częściowo w jej młode ciało, nasieniem zaś obdarzył ziemię.

Wieczory poświęcał na rejestrację danych. Wspinał się na strych i – nie szczędząc szczegółów – opisywał w notesie każdy stosunek. Był równie dokładny jak podczas wcześniejszych eksperymentów.

Z dzienników wynikało, że drobiazgowo informował żonę o postępie badań. Początkowo słabo protestowała, potem przestała i biernie pozwalała mężowi na wszystko. Spełniała każdy jego rozkaz.

Zapłodnienie dziewczynki nie było przypadkowe. Przeciwnie, stanowiło ostateczny cel Swope’a, skalkulowany i przemyślany. Był cierpliwy i metodyczny, toteż poczekał, aż córka nieco podrośnie (czyli ukończy czternaście lat) i dopiero wówczas uczynił ją ciężarną. Chciał zoptymalizować zdrowie płodu. Wykreślał nawet cykl menstruacyjny córki, aby ustalić dzień owulacji. Powstrzymywał się od obcowania z nią przez wiele dni, dzięki czemu zamierzał zwiększyć ilość spermy.

Dokonał pierwszej próby. Przyjemność sprawiło mu przerwanie błony dziewiczej dziewczynki, później ucieszył się z jej rosnącego brzucha. W swoim mniemaniu stworzył nową odmianę!

Powiedziałem jej, co wiem, ubierając historię w łagodne słowa. Miałem nadzieję, że Nona dostrzeże moje współczucie i osiągniemy porozumienie. Słuchała mnie jednak z obojętnym wyrazem twarzy i tak długo popijała southern comfort, aż opadły jej powieki.

– On pastwił się nad tobą, Nono. Wykorzystał cię, a gdy przestał potrzebować, odrzucił.

Ledwie dostrzegalnie kiwnęła głową.

– Musiałaś być bardzo przerażona. W tak młodym wieku w ciąży… A potem wysłał cię daleko stąd, byś urodziła w sekrecie dziecko.

– Banda lesbijek – wybełkotała.

– Zakon Madronas? Nalała sobie kolejny kubek.

– Tak, kurwa. Byłam u Las Pieprzonas Madronas. W domu dla pieprzonych złych małych dziewczynek. W pieprzonym Meksyku. – Na chwilę opadła jej głowa, lecz otrząsnęła się i sięgnęła po butelkę. – Wielkie, tłuste, pieprzone, oschłe lesby zarządzały tym miejscem. Wiecznie wrzeszczały, dokuczały nam i pomiatały nami. Nazywały nas zwykłymi śmieciami. Dziwkami.

Maimon dobrze zapamiętał poranek, kiedy opuszczała miasto. Opisał mi ją, jak czekała z walizką na środku drogi. Przestraszona mała dziewczynka, której odebrano wszelką radość życia. I wygnano z miasta, by odpokutowała za grzechy kogoś innego.

Maimon zauważył też, że wróciła odmieniona. Cichsza, przybita, jakby pokonana. I zepsuta.

Odezwała się, bełkocząc pijacko:

– Bardzo mnie bolało, gdy rodziłam mojego synka. Krzyczałam, a zakonnice zatykały mi usta. Wydawało mi się, że zaraz się rozpadnę. Kiedy poród się skończył, nawet nie pozwolili mi potrzymać Woody’ego. Natychmiast zabrali go ode mnie. To było moje dziecko, a oni mi je odebrali! Zebrałam siły, usiadłam i spojrzałam na niego. Myślałam, że serce mi pęknie. Chłopczyk miał rude włoski, dokładnie takie same jak ja. – Pokręciła głową, przybita wspomnieniem. – Sądziłam, że po powrocie do domu pozwolą mi go zatrzymać. Ale ojciec się nie zgodził. Powiedział, że jestem niczym, zerem… Tylko naczyniem. Naczynie! Eleganckie określenie dla cipy. Takiej, co to nadaje się jedynie do pieprzenia. Powiedział mi, że nie jestem prawdziwą mamą. Moja matka już sobie zagarnęła moje dziecko. Ja byłam wyłącznie naczyniem. Gówniarę wykorzystano i wyrzucono na śmietnik. Teraz dorośli mieli przejąć kontrolę.

Opuściła głowę na stół i zakwiliła niczym bezbronne kocię.

Pogłaskałem ją po karku i wygłosiłem kilka pocieszających formułek. Nawet w tym stanie zareagowała odruchowo na męski dotyk – podniosła ku mnie piękną twarz, błysnęła uwodzicielskim uśmiechem i pochyliła się do przodu, ukazując sporą część piersi w dekolcie koszulki.

Pokręciłem głową, a wtedy Nona odwróciła się zawstydzona.

Miałem dla niej tak wiele współczucia, że ta empatia wręcz sprawiała mi fizyczny ból. Znałem wiele słów o działaniu terapeutycznym, uznałem jednak, że nadeszła pora, by namówić dziewczynę do współpracy. Leżący w pokoiku obok chłopiec potrzebował natychmiastowej pomocy. Przygotowałem się na zabranie go z przyczepy wbrew woli młodej matki, nie chciałem jednakże być sprawcą kolejnego porwania. Dla dobra ich obojga.

– To nie ty zabrałaś Woody’ego ze szpitala, prawda? Tak bardzo go kochasz, że na pewno nie naraziłabyś go na niebezpieczeństwo.

– Oczywiście, że nie ja – odparła ze łzami w oczach. – Oni to zrobili. Ponieważ nie chcieli, żebym była dla niego mamą. Przez tyle lat pozwalałam sobą pomiatać. Traktowali mnie jak śmiecia. Schodziłam im z drogi, podczas gdy oni wychowywali go po swojemu. Nie zdradziłam mu prawdy, bo bałam się, że zwariuje, że nie poradzi sobie z tym. Przez to milczenie każdego dnia umierałam od nowa. – Podniosła smukłą dłoń i przyłożyła do serca, drugą chwyciła kubek, który osuszyła jednym haustem. – Kiedy zachorował, poczułam się tak, jakby wypruwano ze mnie wnętrzności. Postanowiłam odzyskać prawo do swojego dziecka. Długo się nad tym zastanawiałam, gdy przesiadywałam z Woodym w plastikowym pomieszczeniu i obserwowałam, jak śpi. Moje maleństwo. W końcu się zdecydowałam. Pewnej nocy w motelu oświadczyłam, że mam dość ich kłamstw. Że od tej pory sama się będę opiekować moim dzieckiem… Oni, a zwłaszcza on… śmiał się ze mnie. Drwił ze mnie i mówił, że do niczego się nie nadaję. Że jestem tylko pieprzonym naczyniem! Że powinnam zniknąć, gdyż tak będzie najlepiej dla nas wszystkich. Tym razem jednak nie dałam się pokonać. Wygarnęłam im wszystko. Wołałam, że są źli. Że są grzesznikami. Że ten rak… ta choroba… jest karą za ich czyny. Powiedziałam, że to właśnie oni do niczego się nie nadają. I że zamierzam wszystkim powiedzieć prawdę. Lekarzom, pielęgniarkom. Kiedy ludzie się dowiedzą, wyrzucą ich ze szpitala i oddadzą dziecko mnie, prawowitej matce.

Jej dłonie otaczające kubek zadrżały gwałtownie. Podszedłem, stanąłem za nią i przytrzymałem jej ręce w swoich.

– Miałam do tego prawo! – krzyknęła, gwałtownie odwróciwszy ku mnie głowę. Błagała mnie wzrokiem o potwierdzenie. Przytaknąłem, a wtedy osunęła się na moją pierś.

Podczas szpitalnej wizyty Barona i Delilah Emma Swope narzekała, że kuracja przeciwnowotworowa podzieliła jej rodzinę. Członkowie sekty zinterpretowali jej słowa po swojemu. Myśleli, że kobieta niepokoi się z powodu fizycznej rozłąki wymuszonej przez moduł sterylny. Teraz wiedziałem, że matka Nony martwiła się o daleko poważniejszą sprawę – trapiła ją groźba całkowitego zerwania wszelkich rodzinnych więzi, równie nieodwracalnego jak odcięcie głowy przez gilotynę.

Być może Emma Swope uzmysłowiła sobie wówczas, że sytuacja nieuchronnie wymyka się spod kontroli. A jednak wraz z mężem zdecydowali się na desperackie posunięcie – aby opóźnić zdemaskowanie potwornego sekretu, zdecydowali się porwać dziecko i zniknąć…

– Wykradli go za moimi plecami – kontynuowała dziewczyna. Ściskała mi dłonie, wbijając w nie zielone paznokcie. Jej ciałem ponownie wstrząsał gniew. Cienka warstewka potu okalała piękne pełne usta. – Jak pieprzeni złodzieje!

Ona przebrała się za technika z pracowni rentgenowskiej. Włożyła maskę i kitel, które skradli z kosza w pralni. Zwieźli Woody’ego do piwnicy służbową windą i wyszli z nim bocznym wyjściem. Złodzieje! Gdy wróciłam do motelu, zastałam tam całą trójkę. Mój synek leżał w łóżku… taki mały, bezradny. Starzy pakowali się i cieszyli, bo tak łatwo im poszło. Matki nikt nie rozpoznał za maską, ponieważ nikt nie spojrzał jej w oczy. Śmiali się, że udało im się oszukać szpital. A on stale gadał o smogu i brudzie Los Angeles. Próbował w ten sposób usprawiedliwić swój paskudny czyn.

Kiedy przerwała, uznałem, że powinienem przejść do działania. Nie mogłem już dłużej czekać. Musiałem umiejętnie przekonać Nonę, żeby wraz z synkiem dobrowolnie pojechała ze mną do szpitala.

Zanim jednakże zdążyłem cokolwiek powiedzieć, drzwi przyczepy otworzyły się z hukiem.

Загрузка...