Zebrałem już sporo informacji o Swope’ach, i to z różnych źródeł, jednak dopiero podczas jazdy zacząłem porządkować swoją wiedzę o tej nieszczęsnej rodzinie w jeden logiczny obraz.
Wszyscy tutaj uważali Garlanda za nieprzewidywalnego, podatnego na emocje, a równocześnie skrytego, wręcz wrogiego wobec innych. Beverly i Raoul określili go jednak jako człowieka zadufanego w sobie i do przesady gadatliwego. Nie wydał im się ani małomówny, ani nietowarzyski.
Emma – według powszechnej opinii – wyglądała na kobietę całkowicie zależną od męża, niemal pozbawioną własnej osobowości. Jedynie Augie Valcroix dostrzegł w niej osobę silną i nawet nie wykluczał możliwości, że właśnie ona była inicjatorką porwania.
Na temat Nony chyba wszyscy mieli identyczne zdanie. Była gwałtowna, prowokacyjnie kobieca i zbuntowana.
A Woody? Słodki mały chłopiec. Jakkolwiek na niego spojrzeć, był niewinną ofiarą. Czy tylko się łudziłem, wierząc, że nadal żyje? Czyżbym po prostu nie chciał zaakceptować oczywistej prawdy?
A Matthias i sekta Dotknięcie? Żywiłem wobec nich intuicyjną niechęć, lecz nie miałem żadnego dowodu na poparcie swoich podejrzeń. Odwiedził ich Valcroix. Czy złożył im rzeczywiście tylko jedną wizytę? Wiele razy widziałem, jak zachowywał się w sposób przywodzący na myśl medytacje sekty. Teraz nie żył. Co łączyło ze sobą te sprawy, jeśli w ogóle istniał jakiś związek?
Uderzył mnie też inny szczegół. Matthias twierdził, że sekta kilka razy nabyła nasiona od Swope’a. A przecież Ezra Maimon zaprzeczył, by Garland Swope je sprzedawał. Podobno za bramą jego posiadłości znajdował się jedynie stary dom i puste pole. Dlaczego więc guru Dotknięcia kłamał?
Wiele pytań, na które nie znałem odpowiedzi.
Miałem do czynienia z łamigłówką, której fragmenty były niewłaściwie poukładane. Niezależnie od tego, jak bardzo się starałem, mój wysiłek nie przynosił efektu.
Przejechałem most nad wyschniętą rzeką i zwolniłem. Błotnista dróżka prowadziła do zardzewiałej żelaznej bramy posiadłości Swope’ów. Brama była niewiele wyższa ode mnie, ale rzeczywiście jej szczyt wieńczył zwój drutu kolczastego. Maimon się nie mylił: na bramie wisiał łańcuch z kłódką.
Podjechałem bardzo blisko do wielkiego eukaliptusa, zaparkowałem seville’a, wyjąłem z bagażnika narzędzia oraz latarkę.
Kłódka wyglądała na zupełnie nową. Prawdopodobnie założył ją Houten. Łańcuch wykonano z pokrytej plastikiem stali. Przez moment opierał się moim szczypcom, potem nagle pękł niczym zbyt długo gotowana kiełbasa. Otworzyłem bramę, prześliznąłem się przez nią, zamknąłem za sobą i jakoś połączyłem przecięte ogniwa, by zamaskować włamanie.
Podjazd był wysypany żwirem i pod moimi nogami wydawał odgłosy przypominające chrupanie płatków śniadaniowych. Latarka oświetliła dwupiętrowy drewniany dom. Na pierwszy rzut oka wydał mi się podobny do siedziby Maimona, z bliska zauważyłem jednak, że budynek osiadł z jednej strony, a drewno w wielu miejscach popękało lub rozszczepiło się. Papa na dachu w wielu miejscach świeciła łysiną i zzieleniała, okna zwisały z zawiasów. Postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodów prowadzących na werandę i poczułem, że zmurszałe deski uginają się pod moim ciężarem.
Zahukała sowa. Usłyszałem szum skrzydeł, podniosłem łom i zamachnąłem się na nadlatującego ptaka. Sowa uciekła w panice. Rozległ się przejmujący pisk, potem zapadła cisza.
Frontowe drzwi były zamknięte na klucz. Rozważyłem różne sposoby sforsowania zamka, lecz natychmiast odsunąłem tego rodzaju myśli, poczułem się bowiem jak zwykły włamywacz. Patrząc na zniszczony, zagrzybiony dom, przypomniałem sobie los jego mieszkańców. Wyrządzanie dalszych szkód wydawało mi się niepotrzebnym aktem wandalizmu. Postanowiłem sprawdzić tylne drzwi.
Potknąłem się na luźnej desce, z trudem odzyskując równowagę. Zaledwie zrobiłem kilka kroków, kiedy usłyszałem jakiś dźwięk. Jakby rytmiczne kapanie wody.
Skrzynka rozdzielcza znajdowała się w identycznym punkcie ściany jak u Maimona. Była jednakże zardzewiała i musiałem użyć łomu, by ją podważyć i otworzyć. Wypróbowałem trzy przyciski – ale bez efektu. Dopiero czwarty włączył światła.
Dostrzegłem oranżerię. Wszedłem do niej.
Długie solidne drewniane stoły biegły wzdłuż całej szklarni. Żarówki, które włączyłem, były przyćmione, błękitnawe. Rzucały księżycową poświatę na wielkie donice. Pod sufitem dostrzegłem urządzenie służące do otwierania dachu.
Szybko znalazłem źródło kapania. Nad moją głową znajdował się system nawadniający ze staroświeckimi mechanicznymi regulatorami czasowymi.
Maimon mylił się, twierdząc, że za bramą Swope’ów nie znajduje się nic poza pustym polem. W oranżerii było mnóstwo roślin, tyle że nie kwiatów ani nie drzew.
Sad sefardyjskiego prawnika nazwałem rajem. Światek, do którego trafiłem obecnie, jednoznacznie przywodził na myśl piekło.
Garland Swope wyhodował jakieś botaniczne potworności.
Wokół siebie dostrzegłem setki róż, które w żadnym razie nie nadawały się do bukietów. Ich kwiaty były pomarszczone, wyschnięte, śmiertelnie szare. Każdy miał poszarpane krawędzie, był nieregularny i pokryty warstwą czegoś, co wyglądało jak wilgotne futro. Inne chełpiły się kilkucentymetrowymi kolcami, które zmieniały łodygę w śmiercionośną broń. Poczułem cierpki, ciepławy, zjełczały zapach.
Obok róż rosło wiele roślin mięsożernych. Muchołówki, dzbaneczniki i inne, których nie potrafiłem zidentyfikować. Nigdy nie widziałem tak wielkich roślin z tych gatunków. Miały otwarte zielone paszcze, z wici sączył się sok. Na stole leżał zardzewiały kuchenny nóż i kawał wołowiny pociętej w maleńkie kosteczki. Każda cząsteczka upstrzona była setkami larw much. Jedna z mięsolubnych roślin pochyliła paszczę tak nisko, że do jej śmiercionośnej słodkiej wydzieliny przylepiło się kilka białych larw. W pobliżu zauważyłem więcej przysmaków dla mięsożerców – puszkę po kawie pełną po brzegi zasuszonych chrząszczy i much. Nagle wydobył się spomiędzy nich żywy insekt ze szczypcami na głowie i nabrzmiałym brzuchem. Popatrzył na mnie, zabrzęczał i odfrunął. Kiedy wyleciał przez drzwi, podbiegłem do nich i zatrzasnąłem je. Szklana szyba aż zawibrowała.
Przez cały czas słyszałem równomierne odgłosy kapania z rurek nad głową. Aparatura działała bez zastrzeżeń, utrzymując piekiełko Swope’ów przy… życiu.
Było mi słabo i kolana się pode mną uginały, szedłem jednak dalej. Odkryłem hodowlę oleandrów, których liście starto na proszek i zmagazynowano w słojach. Właściciel tej paskudnej krainy wyraźnie testował zabójczy granulat, bowiem wokół leżały wychudzone, martwe polne myszy. Prawdopodobnie bardzo cierpiały przed śmiercią, bo ich łapki zastygły w niemej prośbie o pomoc. Truchłami zwierzątek Garland nawoził muchomory. Każdy rządek trujących grzybów zaopatrzony był w etykietkę. Amanita muscaria. Boletus miniato-olivaceus. Helvella esculenta.
Rośliny w następnej części oranżerii wyglądały świeżo i ładnie, lecz były równie śmiercionośne: szczwół plamisty, czyli cykuta, naparstnica, lulek czarny, wilcza jagoda. Bluszczowata piękność nazywała się sumak jadowity.
Zauważyłem także drzewka owocowe. Kwaskowato pachnące pomarańcze i cytryny, zbyt mocno przycięte i powykrzywiane. Jabłonka obciążona groteskowo zdeformowanymi guzami udającymi owoce. Krzew granatu oślizgły i śluzowato galaretowaty. Śliwki w kolorze cielistym, stanowiące siedlisko całych kolonii kłębiących się robaków. Sterty owoców gnijące na ziemi.
Krążyłem po tej wstrętnej, odpychającej fabryce koszmarów. Potem nagle moje oko przyciągnęło coś innego.
Tuż przy zewnętrznej ścianie oranżerii w ręcznie malowanej glinianej donicy rosło pojedyncze drzewo. Dobrze ukształtowane, zdrowe i normalne. A ponieważ donica stała na podwyższeniu ponad zabłoconą podłogą oranżerii, wyglądało jak obiekt kultu.
Cudowne, piękne drzewo o eliptycznych liściach i owocach przypominających zielone szyszki sosnowe.
Kiedy wyszedłem na zewnątrz, odetchnąłem z ulgą świeżym powietrzem. Za oranżerią ciągnął się ugór, kończący się przy ciemnej ścianie lasu. Dobre miejsce na kryjówkę. Szedłem wśród sekwoi i jodeł, oświetlając sobie teren latarką. Leśne podłoże było miękkie jak gąbka. Przede mną czmychały małe zwierzęta. Po dwudziestu minutach poszukiwań nie odkryłem ani śladu ludzkiej obecności.
Wróciłem do domu i wyłączyłem oświetlenie oranżerii. Kłódka na tylnych drzwiach przymocowana była do lichej sztaby, która ustąpiła po jednym solidnym uderzeniu łomem.
Wszedłem do pogrążonego w ciemnościach domu przez pomieszczenie gospodarcze, które prowadziło do wielkiej zimnej kuchni. Elektryczność na pewno już odcięto, a oranżeria musiała być zasilana z osobnego generatora. Widziałem cokolwiek wyłącznie dzięki światłu latarki.
Pokoje na dole były skąpo umeblowane, ściany w wielu miejscach straszyły liszajami pleśni, nie zauważyłem też żadnych obrazów ani fotografii. Podłogę salonu pokrywał owalny dywanik, tuż za nim stała sofa i dwa aluminiowe składane krzesła. Jadalnię zamieniono w magazyn starych gazet i wiązek drewna opałowego. Za zasłony służyły kapy z łóżka.
Na górze znajdowały się trzy sypialnie z chybotliwymi szafkami i żelaznymi łóżkami. Pokój Woody’ego wyglądał dość przytulnie: przy łóżku stało pudełko z zabawkami, na ścianach wisiały obrazki z bohaterami komiksów, a nad zagłówkiem wielki plakat klubu San Diego Padres.
Toaletka Nony była gęsto zastawiona perfumami w kryształowych flakonikach z rozpylaczami, buteleczkami odżywek i balsamów. Wśród ubrań w szafie najwięcej było dżinsów i kusych podkoszulków. Znajdowało się też tutaj krótkie królicze futerko w stylu dziwki z hollywoodzkich ulic i dwie falbaniaste suknie wyjściowe: czerwona i biała. Szuflady wypełniały stosy pończoch i bielizny pachnącej perfumowanymi saszetkami. Jednakże – podobnie jak pomieszczenia na dole – pokój Nony był kompletnie pozbawiony jakichkolwiek cech indywidualnych, zupełnie nijaki. Żadnych pamiętników, dzienników, listów miłosnych czy pamiątek. W dolnej szufladzie komody znalazłem zmięty kawałek liniowanej kartki z notesu. Była pożółkła ze starości i pokryta – niczym wyznaczona przez nauczyciela kara – setkami wersji tego samego zdania: „Pieprzyć Madronas”.
Sypialnia Garlanda i Emmy wychodziła na oranżerię. Czy małżonkowie po przebudzeniu spoglądali w kierunku piekielnego światka zmutowanych roślin? Czy podniecała ich myśl o własnych „dokonaniach”?
W pokoju stały dwa pojedyncze łóżka oddzielone od siebie nocną szafką. Resztę podłogi zajmowały kartonowe pudła. Niektóre były wypełnione butami, inne ręcznikami i bielizną, w kilku natomiast znalazłem jedynie kolejne kartony. Otworzyłem szafę. Garderoba rodziców była skromniejsza niż ich córki, workowata, sprzed kilku dziesięcioleci, zazwyczaj w odcieniach szarych lub brązowych.
U góry szafy dostrzegłem drzwi na zawiasach. Za zbutwiałym długim płaszczem odkryłem stołek. Wszedłem nań i mocno pchnąłem drzwi. Otworzyły się z pneumatycznym sykiem, a z otworu automatycznie wysunęła się drabinka. Wypróbowałem ją, uznałem, że wytrzyma mój ciężar, i wspiąłem się.
Strych zajmował całą powierzchnię domu, co najmniej dwieście metrów kwadratowych. Zamieniono go w bibliotekę.
Sklejkowe półki na książki zajmowały wszystkie cztery ściany, z takich samych płyt zbito biurko, przed którym stało metalowe składane krzesło. Podłoga zasypana była trocinami. Szukałem innego wejścia na strych, ale niczego takiego nie było. Maleńkie okna, wielkości lufcika, zabito listewkami. Pomyślałem więc, że wszystkie półki biblioteki zbudowano tutaj; wsuwano deski przez drzwi w suficie i zbijano na strychu.
Przesunąłem latarką po tomach, które zapełniały półki. Z wyjątkiem roczników „Reader’s Digest” sprzed trzydziestu lat i gablotki zapchanej egzemplarzami „National Geographic” znalazłem tu jedynie publikacje dotyczące biologii, ogrodnictwa i dziedzin pokrewnych. Setki broszurek Stacji Rolniczej Uniwersytetu Kalifornijskiego (filia w Riverside) oraz biuletynów informacyjnych rządu federalnego. Sterty katalogów wysyłkowych oferujących nasiona. Komplet tomów wielkiej, oprawionej w skórę Encyklopedii owoców, wydanej w Anglii w 1879 roku i ręcznie ilustrowanej kolorowymi litografiami. Dziesiątki rozpraw uniwersyteckich na temat patologii roślin, biologii gleby, leśnictwa, inżynierii genetycznej. Przewodnik turysty pieszego po parkach Kalifornii z indeksem drzew. Dzieła Johna Audubona, który opisał ptaki Ameryki Północnej. Kopie patentów przyznawanych wynalazcom narzędzi rolniczych.
Cztery półki stojącej najbliżej biurka biblioteczki były dokładnie zapełnione niebieskimi segregatorami oznaczonymi etykietkami z liczbami rzymskimi. Wyjąłem pierwszy.
Na okładce przeczytałem: „Rok 1965”. Wewnątrz znajdowały się osiemdziesiąt trzy kartki z odręcznie pisanym tekstem. Litery trudno było odszyfrować: ścieśnione, pochylone, o nierównej intensywności koloru. Trzymałem latarkę w jednej ręce, drugą zaś przewracałem strony i w końcu uświadomiłem sobie, co mam przed sobą.
Rozdział pierwszy stanowił streszczenie planu Garlanda Swope’a, jak zostać królem czerymoi. Dosłownie użył tego określenia, mało tego… nagryzmolił nawet miniaturowe korony na marginesach książki. Sporo miejsca poświęcił właściwościom owocu i jego wartości odżywczej. Fragment ten kończył się listą przymiotników, których zamierzał używać w rozmowach z potencjalnymi kupcami czerymoi. Soczysta. Pikantna. Smakowita. Odświeżająca. Niebiańska. Nadnaturalna. Owoc z innego świata.
Reszta pierwszego tomu i dziewięć następnych składało się na opisy w tym samym stylu. Przez dziesięć lat Swope napisał osiemset dwadzieścia siedem stron tekstu pochwalnego na temat czerymoi. Rejestrował w nim proces dojrzewania każdego drzewka ze swojego młodego gaju i planował, jak kontrolować rynek „Bogactwo? Sława? Co jest najważniejsze?”
W jedną z książek wszył projekt broszurki reklamowej, stanowiącej wielki pean ku czci czerymoi, zilustrowanej kolorowymi fotografiami. Na jednym ze zdjęć Swope stał z koszem egzotycznych owoców. Jako młody człowiek przypominał Clarka Gable’a, był wysoki, silny, miał ciemne falujące włosy i niewielki wąsik. Podpis głosił, że jest światowej sławy ogrodnikiem, odkrywcą rzadkich roślin, dążącym do rozwiązania problemu głodu na świecie.
Czytałem dalej. Przed moimi oczyma pojawiły się szczegółowe opisy eksperymentów związanych z krzyżowaniem odmian czerymoi i innych przedstawicieli gatunku annonaccae. Swope starannie rejestrował wszelkie ich właściwości klimatyczne i biochemiczne. W końcu zrezygnował z tych badań, pisząc: „Żadna hybryda nie zbliża się do doskonałości, którą jest annona cherimoya”.
Optymizm Swope’a znacznie osłabł w tomie dziesiątym, gdzie znalazłem między innymi wycinki prasowe informujące o niezwykłym przymrozku, który zdziesiątkował czerymojowy sad. Przejrzałem wycięte z gazet San Diego opisy szkód, jakie rozmaitym uprawom poczyniły lodowate wiatry, a także przewidywania dotyczące zwyżek cen żywności. W dzienniku La Visty „Clarion” wydrukowano żałobny w wymowie artykuł na temat tragedii Swope’ów. Następne dwadzieścia stron wypełniały chaotyczne, niecenzuralne bazgroły ołówkiem. Swope pisał z taką siłą, że miejscami poprzecinał papier.
Potem pojawiły się informacje związane z nowym eksperymentem.
Odwracając kolejne stronice, odkryłem fascynację Garlanda Swope’a. Dotyczyła deformacji, poronień, śmiertelności. Pojawiły się notatki na temat mutacji i nie do końca przemyślane hipotezy dotyczące jej ekologicznej wartości. W połowie tomu jedenastego Swope znalazł odpowiedź na swoje pytania: „Mutacje przeciwnych sobie gatunków w pełni świadczą o nienawiści Stwórcy do całego świata”.
To, co Swope pisał, stawało się coraz mniej spójne. Czasami litery były tak ściśnięte, że aż nieczytelne, lecz większość tekstu zrozumiałem. Miałem przed sobą podsumowanie wyników eksperymentów z truciznami, przeprowadzonych na myszach, gołębiach i wróblach, dane na temat selekcji zdeformowanych owoców w celu podtrzymania genetycznej mutacji, opisy wybierania egzemplarzy wadliwych z normalnej hodowli i pielęgnowania ich. Garland Swope dokładnie opisał cały powolny, wymagający cierpliwości i metodyczności proces, który doprowadził do koszmaru, którego byłem świadkiem w oranżerii.
Nagle zauważyłem, że w zwichrowanym umyśle Swope’a dokonał się następny zwrot. W pierwszym rozdziale tomu dwunastego porzucił chorobliwe obsesje i wrócił do pracy nad annonaceae, skupiając się na gatunku, o którym Maimon nie wspomniał: annona zingiber. Przeprowadził serię eksperymentów związanych z zapylaniem i starannie je odnotował, wymieniając datę i dokładną porę każdego z nich. Wkrótce jednak prawdopodobnie przerwał owe badania, w segregatorze pojawiły się bowiem relacje z pracy nad trującymi muchomorami, naparstnicami i diffenbachiami. Swope położył nacisk na neurotoksyczne właściwości tych ostatnich i nawet dodał przypis z ich pospolitą nazwą „otępiająca trzcina”, która jakoby pochodzi od trującego soku roślin powodującego paraliż strun głosowych.
Te ciągłe zmiany zainteresowań Swope’a z mutacji na nowe annonaceae i z powrotem zajmowały także środek trzynastego tomu i tom piętnasty.
W tomie czternastym notatki ponownie przybrały optymistyczny ton. Swope cieszył się, że stworzył „nową odmianę”. Później – równie nagle, jak się pojawiła – annona zingiber zniknęła. Swope odrzucił ją, ponieważ uznał, że „choć wykazuje niezły potencjał ogrodniczy, brakuje jej dalszej użyteczności”. Poczułem się zmęczony, więc tylko pobieżnie przejrzałem kolejne sto stron tego szaleństwa i odłożyłem segregatory.
Biblioteka zawierała oczywiście również wiele książek na temat rzadkich owoców. Wśród woluminów dostrzegłem wiele unikatowych, azjatyckich wydań. Przewertowałem wszystkie, lecz nie zdołałem znaleźć najmniejszej nawet wzmianki o annonaceae zingiber. Zaintrygowany, przez chwilę przeszukiwałem pozostałe półki, aż zdjąłem stosowne dzieło – grube, zniszczone tomisko zatytułowane: Taksonomia botaniczna.
Odpowiedź znajdowała się na końcu książki. Minęło kilka minut, zanim pojąłem pełne znaczenie przeczytanych właśnie słów, aż odkryłem niewypowiedziany, lecz boleśnie logiczny wniosek.
Niemal zesztywniałem z napięcia, pot spływał mi po plecach, serce łomotało, oddech był coraz szybszy. To pomieszczenie to prawdziwe siedlisko zła. Musiałem z niego natychmiast wyjść!
Pospiesznie zebrałem niebieskie segregatory i umieściłem w kartonowym pudle, które wraz z moimi narzędziami zniosłem po drabinie do sypialni. Później szaleńczo, chwiejąc się na nogach, zbiegłem na oślep po schodach. Kilkoma krokami przemierzyłem lodowaty salon.
Trochę szamotałem się z zamkiem przy frontowych drzwiach, zanim wreszcie zdołałem je otworzyć. Stałem na zbutwiałym ganku, póki nie odzyskałem oddechu.
Powitała mnie cisza, potworna w swym milczeniu. Nigdy nie czułem się tak przeraźliwie samotny.
Uciekłem, nie odwracając się za siebie.