Duży czarno-złoty karp koi pierwszy wypłynął na powierzchnię, inne ryby podążyły za jego przykładem i w ciągu kilku sekund cała czternastka wystawiała z wody wąsate pyski i pożerała kuleczki chleba, gdy tylko je rzucałem. Klęknąłem przy wielkiej wygładzonej skale porośniętej pnącym jałowcem oraz lawendowymi różanecznikami i przytrzymałem trzy kulki w palcach tuż pod powierzchnią wody. Duży samiec dostrzegł przysmak. Zawahał się, lecz łakomstwo zwyciężyło i zbliżył się do mojej ręki. Zatrzymał się kilka centymetrów od niej i popatrzył na mnie.
W promieniach zachodzącego słońca metalicznie błyszczały złote łuski, wyraźnie kontrastujące z aksamitnie czarnymi pasami na rybim grzbiecie. Prawdziwie wspaniały kinki-utsuri.
Nagle duży samiec wystrzelił w górę i wyrwał mi z palców jedzenie. Wziąłem nowe kuleczki. Do karpia przyłączył się czerwono-biały kohaku, potem ohgon o ciele w kolorze platyny, upstrzonym plamkami w odcieniu jasnej poświaty księżycowej. Wkrótce wszystkie skubały moje palce. Ryby miały pyski tak delikatne jak dziecięce buzie.
Staw był prezentem od Robin, która wymyśliła go dla mnie podczas przykrych miesięcy leczenia pogruchotanej szczęki. Zaproponowała jego budowę, gdyż szukała czegoś, co zajmie mnie w okresie wymuszonej bezczynności, a wiedziała o moim zamiłowaniu do orientalnej fauny i flory.
Początkowo uważałem jej projekt za niewykonalny. Mój dom należy do typu dziwacznych budowli charakterystycznych dla południowej Kalifornii, uczepiony pod nieprawdopodobnym kątem stoku góry. Z trzech stron rozciąga się stąd niezwykły widok, ale wokół znajduje się bardzo niewiele wolnej przestrzeni. Nie widziałem miejsca na staw.
Robin jednakże skonsultowała swój pomysł z grupką zaprzyjaźnionych rzemieślników i wybrała odpowiedniego fachowca. Mieszkał w Oxnard i zwano go Zamglonym Cliftonem, mówił bowiem niewyraźnie i stale wyglądał na dziwnie zamroczonego. Przywiózł on betoniarkę, deski na szalunek i w kilka tygodni stworzył piękny, pełen meandrów, naturalnie wyglądający staw, który obudował skałami. Dzięki temu woda nie spływała po pochyłym terenie.
Po zakończeniu budowy miejsce Zamglonego Cliftona zajął jakiś starszy Azjata, który ozdobił dzieło genialnego poprzednika trawą zen, jałowcami, japońskimi klonami, liliami o długich łodygach, różanecznikami i bambusami. Odpowiednio umiejscowione głazy nadawały się do medytacji, a połacie śnieżnobiałego żwiru stwarzały atmosferę spokoju. Nim upłynął tydzień, ogród wyglądał na kilkusetletni.
Coraz częściej stawałem na półpiętrze mojego domu i patrzyłem z góry na staw. Śledziłem wzrokiem wyryte w żwirze przez wiatr formy, obserwowałem karpie – leniwe, przywodzące na myśl klejnoty. Mogłem też w każdej chwili zejść do ogrodu, usiąść nad brzegiem stawu, karmić ryby i przyglądać się kręgom rozchodzącym się po powierzchni wody.
Przesiadywanie nad stawem stało się dla mnie rytuałem: codziennie wieczorem przed zachodem słońca rzucałem karpiom kuleczki jedzenia, co za każdym razem potwierdzało teorię Pawłowa, uczyłem się przeganiać ze swojego umysłu przykre wspomnienia związane ze śmiercią, fałszem i zdradą.
W ten sam sposób wsłuchałem się teraz w szum wodospadu i starałem się odsunąć od siebie obraz poniżonego przeze mnie Richarda Moody’ego.
Niebo ściemniało i ryby – zazwyczaj barwne niczym pawie – najpierw poszarzały, a później wtopiły się w czerń wody. Siedziałem w ciemnościach, nieco spięty, mimo woli zadowolony z pognębienia wroga.
Pierwszy raz telefon zadzwonił w środku kolacji i zignorowałem go. Kiedy dwadzieścia minut później zadzwonił znowu, podniosłem słuchawkę.
– Doktor Delaware? Mówi Kathy z centrali telefonicznej. Zarejestrowałam pilny telefon do pana. Dzwoniłam przed kilkoma minutami, ale nikt nie odbierał.
– Kto to był, Kathy?
– Pan Moody. Prosił o telefon. Twierdził, że sprawa jest bardzo ważna.
– Cholera!
– Czy coś się stało?
– Nic, nic, Kathy. Proszę podać mi numer.
Gdy już mi go podyktowała, spytałem ją, czy głos Moody’ego nie brzmiał jakoś dziwnie.
– Ten pan był rzeczywiście trochę zdenerwowany. Żeby zapisać wiadomość, musiałam go poprosić, aby mówił wolniej.
– Dobrze. Dzięki za informację.
– Był jeszcze jeden telefon. Po południu. Przekazać panu?
– Tak, tak, oczywiście. Kto dzwonił?
– Doktor… Proszę mnie poprawić, jeśli nie przeczytam właściwie jego nazwiska. Doktor Melendrez… nie, nie Melendez-Lynch. Pisze się z myślnikiem.
Z nazwiskiem tym wiązały się różne moje wspomnienia…
– Podał swój numer – wyrecytowała kilka liczb, które utworzyły numer biura Raoula Melendeza-Lyncha w Zachodnim Szpitalu Pediatrycznym. – Powiedział, że będzie pod nim do dwudziestej trzeciej.
Nie miałem co do tego wątpliwości. Raoul był największym znanym mi pracoholikiem wśród lekarzy. Jego volvo widywałem na parkingu niezależnie od tego, jak wcześnie przyjeżdżałem do szpitala albo jak późno go opuszczałem.
– Czy to wszystko?
– Tak, doktorze. Życzę przyjemnego wieczoru i dzięki za ciasteczka. Razem z koleżanką spałaszowałyśmy je w godzinę.
– Cieszę się, że wam smakowały. – Wspomniane przez nią pudełko ciastek ważyło prawie dwa i pół kilograma! – Niezłe do pojadania w pracy, prawda?
– Zgadza się. – Zachichotała.
Zanim zdecydowałem się zadzwonić do Moody’ego, wypiłem coorsa. Nie miałem ochoty wysłuchiwać tyrad szaleńca, ale pomyślałem, że może przez telefon będzie spokojniejszy, bardziej otwarty na propozycję kuracji. Choć było to raczej mało prawdopodobne, nadal pozostałem optymistycznym terapeutą, który wierzył w rzeczy nierealne. Pod wpływem wspomnienia popołudniowego starcia z nieszczęśnikiem na parkingu poczułem się jak palant, chociaż wiedziałem, że nie mogłem uniknąć bijatyki.
Przemyślałem sobie całą sprawę i w końcu zadzwoniłem do Moody’ego, ponieważ uznałem, że jestem to winien jego dzieciom.
Numer, który dostałem, należał do niespokojnej okolicy, Sun Valley, telefon zaś odebrał nocny portier motelu Bedabye. Jeśli Moody chciał wpaść w jeszcze większą depresję, znalazł sobie idealne miejsce.
– Z panem Moodym poproszę.
– Chwileczkę.
Przez chwilę słyszałem brzęki i trzaski.
– Tak.
– Panie Moody, mówi doktor Delaware.
– Witam, doktorze. Och, nie wiem, co we mnie wstąpiło… Chciałem pana bardzo serdecznie przeprosić za moje zachowanie. Mam nadzieję, że nie zrobiłem panu krzywdy.
– Nie, nie, nic mi nie jest. A jak pan się czuje?
– Ach, doskonale, po prostu doskonale. Mam wielkie plany, na pewno niedługo się pozbieram. Już wszystko pojmuję. Widzę sens tego, co mówiliście państwo na mój temat…
– To dobrze. Cieszę się, że pan rozumie.
– Och, tak, tak. Pojmuję już to wszystko, chociaż przemyślenie zabrało mi trochę czasu. Gdy za pierwszym razem użyłem pilarki tarczowej, majster powiedział mi… A byłem wówczas zaledwie dzieciakiem i dopiero uczyłem się fachu… Więc powiedział: „Richardzie, nie spiesz się, myśl, co robisz, skoncentruj się… W przeciwnym razie maszyna utnie ci rękę”. Pokazał mi lewą dłoń z kikutem zamiast kciuka i dodał: „Richardzie, niech nauka przyjdzie ci mniej boleśnie niż mnie”. – Roześmiał się ochryple i odchrząknął. – Czasami myślę, że uczę się z trudem, wie pan? Na przykład źle potraktowałem Darlene. Trzeba jej było wysłuchać, zanim się zadała z tą szumowiną.
Gdy wspomniał o Conleyu, podniósł głos, więc spróbowałem zmienić temat.
– Ważne, że rozumie pan swoje błędy. Jest pan jeszcze młodym człowiekiem, Richardzie. Ma pan przed sobą przyszłość.
– No, nie wiem. Podobno człowiek ma tyle lat, na ile się czuje, a ja się czuję na dziewięćdziesiąt.
– Najgorszy jest okres przed wyrokiem. Teraz będzie lepiej.
– Prawnik mówił mi to samo… Niestety, nie czuję tego. Czuję się paskudnie, wie pan, gówno pierwsza klasa.
Umilkł, ja zaś nic na to nie odrzekłem.
– Tak czy owak, dziękuję, że mnie pan wysłuchał. Może pan teraz porozmawiać z sędzią i powiedzieć jej, że jestem zdrowy i mogę widywać swoje dzieci, na przykład zabierać je raz w tygodniu na ryby.
Cóż za optymizm!
– Richardzie, cieszę się, że panuje pan nad sytuacją, ale nie jest pan jeszcze gotów do opieki nad dziećmi.
– Dlaczego?!
– Potrzebuje pan kogoś, kto pomoże panu zapanować nad swoimi nastrojami. Istnieją skuteczne leki. I będzie pan mógł stale rozmawiać z lekarzem o swoich kłopotach, tak jak teraz ze mną.
– Doprawdy? – Prychnął drwiąco. – Jeśli trafię na podobne panu dupki, przeklętych gnojków goniących tylko za forsą, gadanie z nimi na nic mi się nie zda! Mówię panu, że poradzę sobie sam ze swoimi problemami, i niech mi pan nie wciska kitu! Kim pan niby jest, żeby mi rozkazywać, kiedy mam widywać własne dzieci?!
– Nasza rozmowa donikąd nie prowadzi…
– Sto procent racji, durny konowale. Niech pan mnie posłucha i radzę się skupić, bo nie będę dwa razy powtarzał. Jeśli zabronicie mi spotkań z moimi dziećmi, tak jak mi się to należy… niektórzy z was gorzko tego pożałują…
Słuchałem chwilę różnych epitetów pod moim adresem, po czym odłożyłem słuchawkę. Miałem dość.
Odkryłem, że jego słowa dotknęły mnie do żywego.
W cichej kuchni słyszałem wyraźnie bicie mojego oszalałego serca, żołądek zaś zalały mi mdłości. Zastanowiłem się, czy nie zatraciłem swoich umiejętności – niezbędnej każdemu terapeucie zdolności do dystansu wobec ludzi chorych i cierpiących, odporności na emocjonalne gradobicie…
Zajrzałem do notesu. Raoul Melendez-Lynch. Prawdopodobnie chciał mnie poprosić o wykład dla stażystów na temat psychologicznych aspektów chronicznych chorób albo behawioralnych metod panowania nad bólem. Zwykły akademicki wykład, podczas którego mógłbym się ukryć za slajdami, kasetami wideo i ponownie odgrywać profesora.
W tej chwili owa perspektywa wydała mi się szczególnie atrakcyjna. Wykręciłem numer.
Telefon odebrała młoda kobieta. Głos miała nieco zdyszany.
– Laboratorium onkologiczne.
– Poproszę z doktorem Melendezem-Lynchem.
– Nie ma go w tej chwili.
– Mówi doktor Delaware. Oddzwaniam na jego prośbę.
– Przebywa chyba gdzieś na terenie szpitala – odparła roztargnionym głosem.
– Mogłaby mnie pani połączyć z centralą?
– Nie jestem pewna, jak to zrobić… Nie jestem jego sekretarką, doktorze… Delray. Przerwałam w samym środku eksperymentu i naprawdę muszę do niego wrócić. Rozumie pan?
– W porządku.
Rozłączyłem się, wykręciłem numer centrali i poprosiłem, by odszukano doktora Melendeza-Lyncha. Telefonistka wróciła po pięciu minutach i oznajmiła mi, że w pokoju doktora telefon nie odpowiada. Zostawiłem nazwisko i swój numer. Rozłączając się, pomyślałem, jak niewiele zmieniła się ta instytucja w ostatnich latach. No i sam Raoul. Praca z nim była stymulująca, lecz równocześnie frustrująca. Próba zmuszenia go do czegoś równała się rzeźbieniu w kremie do golenia.
Wszedłem do biblioteki, wziąłem nowy thriller i usiadłem z nim w wygodnym skórzanym fotelu. Ledwie stwierdziłem, że akcja książki jest sztuczna, a dialogi zbyt ostre, zadzwonił telefon.
– Słucham.
– Witaj, Alex! – usłyszałem głos Raoula. – Dzięki, że oddzwoniłeś – jak zwykle mówił tak szybko, że z trudem go rozumiałem.
– Próbowałem cię złapać w laboratorium, lecz dziewczyna, która odebrała telefon, nie była zbyt pomocna.
– Dziewczyna? Ach, tak, to pewnie Helen. Moja nowa doktorantka. Błyskotliwa młoda dama po Yale. Wspólnie usiłujemy zrozumieć proces metastazy. Helen współpracowała w New Haven z Brewerem nad budową syntetycznych ścian komórkowych, dlatego też analizujemy inwazyjność różnych form guza na odpowiednich modelach.
– Ciekawe.
– To naprawdę pasjonująca praca – zrobił krótką pauzę, po czym spytał: – A co u ciebie, stary przyjacielu? Jak się miewasz?
– Świetnie, a ty?
Zachichotał.
– Jest dwudziesta pierwsza czterdzieści trzy, a ja jeszcze nie skończyłem papierkowej roboty z kartami pacjentów. Wysnuj z tego wnioski na temat mojego samopoczucia.
– Och, daj spokój, kochasz tę robotę.
– Tak, rzeczywiście ją kocham. Jak mnie nazwałeś przed laty? Klasycznym przedstawicielem osobowości typu A?
– A plus.
– Zapewne umrę na zawał z przepracowania, ale za nic nie porzucę papierkowej roboty!
Tylko częściowo był to żart. Ojciec Raoula, dziekan Akademii Medycznej w Hawanie jeszcze przed rządami Castro, upadł na korcie tenisowym i zmarł w wieku czterdziestu ośmiu lat. Mój przyjaciel miał teraz o pięć lat mniej, a odziedziczył po ojcu zarówno skłonność do szalonego trybu życia, jak i niektóre kiepskie geny. Kiedyś starałem się go namówić do spokojniejszego życia, lecz szybko się poddałem. Jeśli cztery nieudane małżeństwa nie wyleczyły go z pracoholizmu, cóż… nikt mu nie pomoże.
– Niechybnie dostaniesz Nagrodę Nobla – oświadczyłem.
– I cała pójdzie na alimenty! – Najwyraźniej uznał swoje stwierdzenie za niesamowicie zabawne, długo bowiem rechotał. Wreszcie się uspokoił. – Chcę cię prosić o przysługę, Alex powiedział. – Pewna rodzina sprawia mi kłopoty… Rodzice nie chcą się zgodzić na kurację syna… Pomyślałem, że mógłbyś z nimi porozmawiać.
– Pochlebiasz mi, ale co się stało z twoim personelem?
– Mój personel narobił tylko bałaganu – odparł szczerze wkurzony. – Alex, wiesz, ile mam dla ciebie szacunku…
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego porzuciłeś tak wspaniale zapowiadającą się karierę, ale to twoja sprawa. Ludzie, których przysyła mi opieka społeczna, to zwyczajni amatorzy. Tak, drogi przyjacielu, zwykli amatorzy. Romantyczni idealiści, którzy sądzą, że zbawią moich pacjentów i świat. Większość psychologów nie chce mieć z nami nic wspólnego. Boorstin na przykład cierpi na chorobliwy lęk przed śmiercią i przeraża go samo słowo „rak”.
– Brak efektów, prawda?
– Tak, przez ostatnie pięć lat niestety nic się nie zmieniło, a jeśli już, to raczej na gorsze. Powoli zaczynam rozglądać się za inną pracą. W ubiegłym tygodniu zaoferowano mi niezłe stanowisko. Szpital w Miami. Szef personelu medycznego. Więcej pieniędzy i tytuł profesorski.
– Rozważyłeś to?
– Na razie nie. Sądzę, że nie miałbym tam możliwości prowadzenia badań. Podejrzewam nawet, że chcą mnie zatrudnić z powodu mojej znajomości hiszpańskiego, a nie dlatego, że jestem takim geniuszem. Tak czy owak, zastanów się nad udzieleniem pomocy swojemu staremu wydziałowi. Oficjalnie nadal figurujesz w naszych aktach jako konsultant.
– Szczerze mówiąc, od dłuższego czasu nie przyjmuję żadnych spraw terapeutycznych.
– Tak, tak, zdaję sobie z tego sprawę – mruknął niecierpliwie – tyle że tu nie chodzi o terapię. Nazwałbym ten przypadek raczej krótkoterminową współpracą doradczą. Nie myśl, że biorę cię na litość, lecz chodzi o życie pewnego małego chorego chłopca.
– Właściwie… co miałeś na myśli, mówiąc, że rodzice nie chcą się zgodzić na kurację?
– Sprawa jest zbyt skomplikowana na rozmowę telefoniczną. Nie chcę być niegrzeczny, ale muszę wracać do laboratorium i sprawdzić, jak sobie radzi Helen. Badamy właśnie in vitro nowotwór wątroby, który zaczyna się rozprzestrzeniać na tkankę płucną. Wymaga to dokładności, skupienia, ustawicznej czujności. Pomówmy o sprawie chłopca jutro… O dziewiątej w moim biurze, dobrze? Zamówię śniadanie i sporządzimy odpowiednią umowę. Oczywiście zapłacimy za twój czas.
– W porządku, przyjadę.
– Doskonale. – Bez zbędnych słów się rozłączył.
Zakończywszy rozmowę z Melendezem-Lynchem, odłożyłem słuchawkę, rozejrzałem się po pomieszczeniu i westchnąłem ciężko, zastanawiając się nad wielością rodzajów szaleństwa.