Następnego ranka pojechałem na wschód Bulwarem Zachodzącego Słońca pod niebem poprzecinanym strzępiastymi chmurami. Wspominałem sny z ubiegłej nocy – nawiedziły mnie te same straszliwe, mroczne omamy, które męczyły mnie przed laty podczas pierwszych miesięcy pracy na onkologii. Musiał wówczas minąć rok, zanim poradziłem sobie z tymi demonami, ale – jak się teraz okazywało – wcale nie przegnałem, ich na dobre; po prostu zaczaiły się w mojej podświadomości, stale gotowe do ataku.
Czułem do Raoula żal, że ponownie wciągnął mnie do tego.
Dzieci nie powinny chorować na raka!
Nikt nie powinien…
Choroby, które ogólnie nazywamy nowotworami, to prawdziwy Armagedon. Komórki rakowe atakują ciało w głodnym obłędzie, poniewierają je, gwałcą, trawią, mordują… Potworne, oszalałe komórki… naszego własnego ciała.
Wsunąłem do samochodowego magnetofonu kasetę z muzyką Lenny’ego Breaua. Miałem nadzieję, że genialny wirtuoz gitary pomoże mi zapomnieć o plastikowych pokoikach, łysych dzieciach i jednym małym chłopcu z czarnymi kędziorkami i czającym się w oczach pytaniem: „Dlaczego właśnie ja?” Niestety, przed oczami ciągle miałem jego twarz i twarze innych chorych dzieci, które wcześniej poznałem. Przesuwały się przez mój mózg, błagając o ratunek…
Byłem w takim stanie umysłu, że nie drażnił mnie nawet widok na wpół nagich prostytutek przy wjeździe do Hollywood.
Ostatnie dwa kilometry Bulwaru pokonałem w ponurym nastroju, zaparkowałem samochód na parkingu dla lekarzy i wszedłem do szpitala z opuszczoną głową, nie reagując na pozdrowienia mijanych ludzi.
Wspiąłem się schodami na czwarte piętro, gdzie znajdował się oddział onkologiczny, i w połowie korytarza usłyszałem awanturę.
Raoul stał plecami do modułu. Z wybałuszonymi oczyma na przemian przeklinał szybko po hiszpańsku i krzyczał po angielsku na troje ludzi.
Beverly Lucas przyciskała torebkę do piersi niczym tarczę. Drżały jej ręce i wpatrywała się w jakiś daleki punkt za plecami ubranego w biały fartuch Melendeza-Lyncha, przygryzając nerwowo wargę.
Na twarzy Ellen Beckwith dostrzegłem zaskoczenie. Widać było, że chętnie przyzna się do każdej zbrodni, której nie popełniła.
Trzecią osobą był tu wysoki kudłaty mężczyzna o twarzy przypominającej pysk ogara i zezowatych oczach łypiących spod obwisłych powiek. Miał biały fartuch zarzucony niedbale na wytarte dżinsy i zbyt jaskrawą koszulę. Pasek z wielką sprzączką w kształcie indiańskiego wodza wbijał się w miękkie brzuszysko. Mężczyzna miał ogromne stopy, a palce nóg tak długie, że łatwo mógłby nimi chwytać różne przedmioty. Widziałem je dokładnie, ponieważ nosił meksykańskie sandały zwane huaraches i nie miał skarpet. Jego twarz była gładko ogolona, blada, otoczona długimi do ramion kudłatymi włosami – jasno-kasztanowymi, upstrzonymi siwizną. Na jego szyi o nieco już obwisłej skórze dostrzegłem naszyjnik z muszelek.
Mężczyzna stał w obojętnej pozie, patrząc beznamiętnie zmrużonymi oczyma.
Raoul zauważył mnie i przerwał kazanie.
– Zniknął.
Wskazał na plastikowe pomieszczenie, gdzie niecałe dwadzieścia cztery godziny temu grałem w warcaby z chorym dzieckiem. Teraz łóżko było puste.
– Sprzątnęli go sprzed nosa tym tak zwanym profesjonalistom! – Pogardliwie machnął ręką.
– Może porozmawiamy o tym gdzie indziej – zaproponowałem.
Czarny nastolatek w sąsiednim module spoglądał przez przezroczystą ścianę z zaciekawieniem i niepokojem.
Raoul zignorował moją sugestię.
– Odważyli się na to, wyobrażasz sobie?! Szarlatani! Przebrali się za techników od rentgena i go porwali. Oczywiście, gdyby niektórzy z tu obecnych potrafili czytać kartę pacjenta i grafik zabiegów, zauważyliby, że nikt nie zlecał wykonania zdjęć rentgenowskich, a wówczas mogliby zapobiec tej straszliwej zbrodni!
Kierował teraz swoje słowa do korpulentnej pielęgniarki, która wyraźnie była bliska łez. Wysoki mężczyzna otrząsnął się z otępienia i spróbował ją wybawić z opresji.
– Nie możesz oczekiwać od pielęgniarek, że będą się zachowywały jak policjanci – powiedział z ledwie wyczuwalnym francuskim akcentem.
Raoul natarł na niego.
– Hola, mój panie! Zachowaj dla siebie te swoje cholerne uwagi! Gdybyś miał trochę więcej pojęcia o medycynie, uniknęlibyśmy tego wszystkiego! „Jak policjanci”, też coś. Jeśli to słowo oznacza czujność, troskę, zapewnienie bezpieczeństwa i ochronę pacjenta przed porwaniem, niech pielęgniarki staną się policjantami! Niech myślą jak gliniarze, ot co! Nie jesteś w indiańskim rezerwacie, Valcroix! Masz do czynienia z chorobami zagrażającymi życiu i z poczynaniami, które utrudniają nam ich leczenie. Tu trzeba używać mózgu otrzymanego od Boga, wyciągać wnioski, dedukować i podejmować decyzje! Na moim oddziale ludzie muszą ze sobą współpracować. Tu trzeba mieć oczy i uszy otwarte, to nie dworzec autobusowy, gdzie każdy może sobie wchodzić i wychodzić kiedy chce!
Kanadyjczyk zareagował szerokim uśmiechem, po czym ponownie zapadł w trans.
Raoul obrzucił go piorunującym spojrzeniem. Chyba był gotów rzucić się na niego z pięściami. Szczupły Murzynek obserwował tę scenę ze swojego plastikowego pokoiku szeroko otwartymi z przerażenia oczyma. Matka, która odwiedzała dziecko w trzecim module, patrzyła na nich przez chwilę, a potem zaciągnęła zasłonę.
Wziąłem Melendeza-Lyncha pod ramię i zaprowadziłem do dyżurki pielęgniarek. Filipinka akurat wpisywała dane do kart pacjentów. Gdy nas zobaczyła, chwyciła papiery i pospiesznie wyszła.
Raoul wziął z biurka ołówek i złamał go w palcach, po czym rzucił kawałki na podłogę i kopnął je w kąt pokoju.
– Co za drań! Jakim trzeba być arogantem, by dyskutować ze mną w obecności personelu pomocniczego. Rozwiążę kontrakt z nim i pozbędę się go raz na zawsze.
Otarł ręką czoło. Przez chwilę żuł wąsa i szczypał policzki, aż jego smagła cera się zaróżowiła.
– Zabrali go – powiedział. – Tak po prostu zabrali. I już.
– Co mogę w tej sprawie zrobić?
– Wiesz, czego chcę? Chciałbym dorwać tych z Dotknięcia. Udusiłbym ich gołymi rękami…
Podniosłem słuchawkę.
– Mam zadzwonić do ochrony?
– To banda starych pijaków, którzy nie potrafią znaleźć własnych latarek…
– Może na policję? Przecież mamy do czynienia z uprowadzeniem.
– Nie dzwoń! – zawołał szybko. – Nie ruszą palcem, a tylko zrobi się cyrk dla mediów.
Odnalazł kartę choroby Woody’ego i ją przejrzał.
– Radiologia… – mruknął. – Po co miałbym zlecać wykonanie zdjęcia rentgenowskiego chłopcu, na którego kurację rodzina nie wyraziła zgody?! To bezsensowne. Nikt tu już nie myśli. Wszyscy pracują jak roboty!
– Co mogę w tej sprawie zrobić? – ponowiłem pytanie.
– Nie mam pojęcia – przyznał.
Przez chwilę siedzieliśmy w posępnym milczeniu.
– Są prawdopodobnie w połowie drogi do Tijuany – zauważył nagle. – Zmierzają do jakiejś podejrzanej kliniki, w której szarlatani udają, że czynią cuda. Byłeś kiedyś w takim miejscu? Malowidła krabów na obrzydliwie brudnych ceglanych ścianach. To ma być szpital?! Tylko głupcy szukają tam pomocy!
– Może jeszcze nie wyjechali? Może warto sprawdzić?
– Jak?
– Beverly ma numer telefonu do motelu, w którym się zatrzymali. Dowiemy się, czy się wymeldowali.
– Zabawa w detektywa? Tak, hm… Czemu nie? Zawołaj zatem naszą społecznicę.
– Bądź dla niej miły.
– Dobra, dobra.
Wywołałem Beverly Lucas z narady, którą odbywała z Valcroix i Ellen Beckwith. Ta ostatnia posłała mi takie spojrzenie, jakbym był zadżumiony.
Powiedziałem Beverly, czego od niej chcemy. Pokiwała głową i poszła za mną.
Kiedy znaleźliśmy się w biurze, starała się nie patrzeć na Raoula. W milczeniu wystukała numer, zamieniła kilka zdań z recepcjonistą motelu, po czym odłożyła słuchawkę i powiedziała:
– Facet powiedział, że nie widział ich dzisiaj, ale się nie wymeldowali. Samochód ciągle stoi na parkingu.
– Jeśli chcesz – zaoferowałem się – pojadę do tego motelu i spróbuję się z nimi skontaktować.
Raoul zajrzał do kalendarza.
– Mam zebranie do trzeciej. Odwołam je. Jedźmy.
– Nie musisz mi towarzyszyć, Raoul.
– Absurd! Oczywiście, że muszę. Jestem lekarzem, a to jest sprawa medyczna…
– Tylko z nazwy. Pozwól, że sam ją załatwię.
Uniósł gęste brwi, a w jego oczach o wyglądzie ziarenek kawy pojawiła się prawdziwa furia. Zaczął coś mówić, ale mu przerwałem.
– Posłuchaj. Powinniśmy przynajmniej rozważyć pewną możliwość… – powiedziałem spokojnie. – Może obecna sytuacja jest wynikiem konfliktu między tobą i Swope’ami…
Popatrzył na mnie, jakby chcąc się przekonać, czy dobrze usłyszał, po czym poczerwieniał i uniósł ręce z oburzeniem.
– Jak możesz choćby…
– Nie twierdzę, że tak jest. Uważam tylko, że powinniśmy brać pod uwagę również taką ewentualność. Chcemy przecież wznowić kurację chłopca. Jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwości, mamy większe szanse na sukces.
Był wściekły jak cholera, ale po namyśle przyznał mi rację.
– Zgoda. Mam wystarczająco dużo spraw na głowie, jedź zatem sam.
– Chciałbym zabrać ze sobą Beverly. Ze wszystkich na oddziale miała chyba najlepszy kontakt z członkami tej rodziny.
– Doskonale, doskonale. Weź Beverly. Weź, kogo tylko chcesz.
Poprawił krawat i wygładził nieistniejące zagniecenia na długim białym fartuchu.
– A teraz wybacz mi, przyjacielu – oświadczył, siląc się na serdeczny ton. – Wracam do laboratorium.
Motel Morska Bryza usytuowany był wśród tanich domów mieszkalnych, brzydkich sklepów i garaży samochodowych w zachodniej części bulwaru Pico, tuż przy granicy Los Angeles i Santa Monica. Front dwupiętrowego budynku straszył popękanym tynkiem w kolorze żółtozielonym i naderwaną różową balustradą z kutego żelaza. Około trzydziestu okien wychodziło na asfaltowy dziedziniec i basen do połowy wypełniony zieloną od wodorostów wodą. Jedyną oznaką jakiegokolwiek ruchu powietrza były snujące się nad brudnym chodnikiem opary spalin. Zatrzymaliśmy się obok samochodu kempingowego z tablicami ze stanu Utah.
– Nie wygląda na pięciogwiazdkowy hotel – mruknąłem, wysiadając z seville’a. – I daleko od szpitala.
Beverly zmarszczyła brwi.
– Gdy zobaczyłam adres, próbowałam im to powiedzieć, lecz Garlanda Swope’a nie sposób było przekonać. Odparł, że chce zamieszkać blisko plaży ze względu na zdrowe powietrze. Nawet palnął mi mówkę o tym, że cały szpital powinien być tam przeniesiony, gdyż smog jest szkodliwy dla pacjentów. Mówiłam ci, że ten facet to niesamowite indywiduum.
Recepcję stanowiła szklana kabina z wypaczonymi drzwiami ze sklejki. Za podniszczonym plastikowym kontuarem siedział chudy Irańczyk w okularach. W typowym dla nałogowych palaczy opium odrętwieniu pochylony był nad kodeksem drogowym. Znajdował się tu też obrotowy stojak z grzebieniami i tanimi okularami przeciwsłonecznymi oraz niski stolik zarzucony turystycznymi folderami.
Irańczyk udawał, że nas nie zauważa. Kiedy odchrząknąłem głośno, powoli podniósł wzrok znad książki.
– Tak?
– Który domek zajmuje rodzina Swope’ów?
Przypatrzył się nam badawczo i uznał chyba za niegroźnych, bo odpowiedział:
– Piętnastkę.
I natychmiast powrócił do studiowania znaków drogowych.
Przed domkiem numer 15 stał zakurzony brązowy chevrolet kombi. W samochodzie dostrzegłem jedynie dwie rzeczy – sweter na przednim siedzeniu i puste tekturowe pudełko z tyłu.
– To ich wóz – wyjaśniła Beverly. – Zwykle parkowali go nielegalnie przy frontowym wejściu. Pewnego dnia strażnik zostawił im za wycieraczką kartkę z ostrzeżeniem. Kiedy Emma pobiegła do niego z krzykiem, że ma chore dziecko, dał się przekonać.
Zastukałem do drzwi. Odpowiedzi nie było, więc załomotałem mocniej. Żadnej reakcji. Domek miał jedno brudne okno, ale widok zasłaniały ceratowe zasłonki. Zastukałem jeszcze raz i wsłuchałem się w ciszę. Nic jej nie zakłócało. Wróciliśmy do recepcji.
– Przepraszam pana – odezwałem się grzecznie. – Nie wie pan przypadkiem, czy Swope’owie są u siebie?
Ospale pokręcił głową.
– Można do nich od pana zadzwonić? – spytała go Beverly.
Irańczyk podniósł oczy znad książki.
– Kim jesteście? Czego chcecie? – zapytał opryskliwym tonem.
– Jesteśmy z Zachodniego Szpitala Pediatrycznego. Leczymy tam ich dziecko. Koniecznie musimy z nimi porozmawiać.
– Nic nie wiem. – Wrócił do kodeksu.
– Ma pan centralkę? – nalegała Beverly.
Niemal niedostrzegalnie skinął głową.
– W takim razie proszę do nich zadzwonić. Westchnąwszy teatralnie, wstał i wyszedł drzwiami prowadzącymi na tyły budynku. Zjawił się minutę później.
– Nikogo tam nie ma.
– Ale ich samochód stoi.
– Nie znam się na samochodach gości. Chce pani pokój, proszę bardzo. W przeciwnym razie niech mnie pani zostawi w spokoju.
– Zadzwoń na policję, Beverly – podsunąłem.
Facet nagle tak się ożywił, jakby zażył amfetaminę.
– Po co nam policja? Chcecie narobić mi kłopotów? Dlaczego?
– Nie będzie żadnych kłopotów – zapewniłem go. – Musimy tylko porozmawiać ze Swope’ami.
Bezradnie rozłożył ręce.
– Wyszli na spacer… Widziałem ich. Poszli tam. – Wskazał na wschód.
– Mało prawdopodobne. Mają ze sobą chore dziecko. Odwróciłem się do Beverly. – Widziałem telefon na stacji benzynowej za rogiem. Zgłoś to jako podejrzane zniknięcie.
Ruszyła ku drzwiom.
Irańczyk podniósł ladę i stanął obok nas.
– Czego chcecie? Dlaczego ściągacie na mnie kłopoty?
– Niech pan posłucha – odezwałem się. – Nie obchodzi mnie, co się dzieje w innych domkach. Chcemy jedynie porozmawiać z rodziną zajmującą piętnastkę.
Wyciągnął pęk kluczy z kieszeni.
– Chodźcie, udowodnię wam, że ich tam nie ma. Ale potem odejdziecie, tak?
– W porządku.
Miał na sobie workowate spodnie, które trzepotały, gdy szedł przez asfalt. Mamrotał coś przy tym i pobrzękiwał kluczami.
Przekręcił klucz. Drzwi zaskrzypiały, gdy je otwierał. Weszliśmy do środka. Na widok pokoju recepcjonista zbladł, a Beverly wyszeptała: „O mój Boże”. Mnie też ogarnęło przerażenie.
Pokój był mały, mroczny i kompletnie zdemolowany.
Ktoś powyciągał rzeczy rodziny Swope’ów z trzech kartonowych walizek, które leżały zgniecione na jednym z dwóch pojedynczych łóżek. Ubrania i przedmioty osobistego użytku walały się po całym pomieszczeniu: szampon, odżywka i płyny czyszczące wyciekły z pękniętych butelek, znacząc lepkie szlaki na wytartym dywanie. Części kobiecej bielizny wisiały na statywie plastikowej lampy ściennej. Książki i gazety podarto i porozrzucano niczym konfetti. Wszędzie znajdowały się puszki i pudełka po jedzeniu, ich zawartość tworzyła na podłodze zakrzepłe kopce. Pokój śmierdział zgnilizną i stęchłym powietrzem.
Dywanik obok łóżka też był brudny. Widniała na nim ciemnobrązowa nieregularna plama szeroka na piętnaście centymetrów.
– Och, nie, tylko nie to – jęknęła Beverly.
Złapałem ją w ostatniej chwili, żeby nie upadła.
Nie trzeba szpitalnego doświadczenia, żeby rozpoznać plamę zaschniętej krwi.
Irańczyk zbladł. Bezgłośnie poruszał szczękami.
– Chodźmy. – Chwyciłem go za ramię i wyprowadziłem. – Teraz koniecznie trzeba powiadomić policję.
Znajomy funkcjonariusz policji może się czasami okazać niezwykle przydatny. Szczególnie jeśli jest to akurat twój najlepszy przyjaciel. Zgłaszając zbrodnię, masz wówczas pewność, że nie uzna cię za podejrzanego. Dałem sobie spokój z numerem 911 i zadzwoniłem pod wewnętrzny numer Mila. Był akurat na zebraniu, ale tak długo naciskałem, aż go wywołali.
– Detektyw Sturgis.
– Witaj Milo, mówi Alex.
– Cześć, stary. Wyrwałeś mnie z fascynującego wykładu. Najwyraźniej zachodnia strona naszego pięknego miasta zmieniła się ostatnio w wielką wytwórnię syntetycznych narkotyków. Właściwie nie rozumiem, co mam wspólnego z tą sprawą, ale jak tu przekonać przełożonych. No dobra, o co chodzi?
Opowiedziałem mu o motelowym pokoju i Milo natychmiast zmienił ton.
– Zostań tam i nie pozwól nikomu niczego ruszać. Wysyłam ludzi. Pewnie pojedzie cała ekipa. Może się zrobić zbiegowisko, więc zadbaj o swoją towarzyszkę. Niech się nie wystraszy. Ucieknę jakoś z tego zebrania i przyjadę jak najszybciej. W razie kłopotów powołaj się na mnie. Mam nadzieję, że nie zaczną się wówczas jeszcze bardziej nad tobą znęcać.
Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do Beverly. Popatrzyła na mnie otępiałym wzrokiem w sposób typowy dla podróżników, którym przytrafiło się coś złego w obcym kraju. Otoczyłem ją ramieniem i posadziłem obok recepcjonisty, który mamrotał coś do siebie po persku.
Po drugiej stronie kontuaru stał ekspres do kawy. Podszedłem do niego i napełniłem trzy kubki. Irańczyk przyjął kawę z wdzięcznością, chwycił kubek w obie dłonie i pił, głośno przełykając. Beverly postawiła swój kubek na stole i dalej trwała w bezruchu. Ja sączyłem kawę. Mogliśmy tylko czekać.
Pięć minut później dostrzegliśmy pierwsze błyskające światła radiowozów.