15

Wjechałem seville’em na autostradę krótko po dwunastej w południe. Przez pierwszą połowę dwugodzinnej jazdy do La Visty pędziłem, przemierzając przemysłową część Kalifornii. Mijałem stocznie i doki, gigantyczne salony samochodowe, brudne warsztaty i fabryki zatruwające powietrze wyziewami z kominów, do połowy przesłonięte ogromnymi billboardami. Zamknąłem okna, włączyłem klimatyzację i kasetę z Florą Purim.

W Irvine teren przeobraził się nagie w nieskończone obszary zieleni ze spazmatycznie wirującymi zraszaczami, poprzecinane równymi rzędami pomidorów, papryki, truskawek i kukurydzy. Otworzyłem okno i poczułem woń obornika. Po jakimś czasie autostrada zbliżyła się do oceanu i pola ustąpiły bogatym przedmieściom Orange County, których zabudowa stopniowo rzedła aż do drutu kolczastego otaczającego dziko wyglądający zagajnik. Ogrodzone terytorium należało do rządu i podobno znajdowały się tu zakłady testujące broń nuklearną.

Potem utknąłem w korku, ponieważ patrol graniczny przeprowadzał w Oceanside wyrywkową kontrolę w poszukiwaniu nielegalnych imigrantów. Funkcjonariusze w szarych mundurach i kapeluszach à la miś Yoggie zaglądali do każdego pojazdu. Większości szybko pozwalali jechać dalej, lecz kilka poddano dokładnej kontroli. Działali metodycznie, z rytualną dokładnością, choć moim zdaniem zatamowanie fali Latynosów marzących o dostatnim życiu w amerykańskim raju było równie prawdopodobne, jak schwytanie całego deszczu w naparstek.

Kilka kilometrów za blokadą skierowałem się na wschód autostradą stanową, która biegła wśród szpaleru fastfoodowych budek i benzynowych stacji samoobsługowych; potem zjechałem z autostrady i skręciłem w dwupasmówkę.

Droga pięła się ku górom przesłoniętym mgłą. Po dwudziestu minutach od skrzyżowania nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegałem innych pojazdów. Minąłem kamieniołom, gdzie maszyny o wyglądzie modliszek drążyły ziemię, wydobywając na powierzchnię stosy skał i błota, a potem ranczo oraz łąkę z pasącymi się końmi. Dalej nic już nie było.

Z zakurzonych tablic wynikało, że powstają tu „luksusowe osiedla”, jednak poza jedną niedokończoną budową – zbiorowiskiem pozbawionych dachów małych domów wciśniętych w prażony słońcem wąwóz – okolica była kompletnym pustkowiem.

Im wyżej wjeżdżałem, tym bujniejszą roślinność dostrzegałem wokół siebie. Wjazd do La Visty poprzedzały hektary ocienionych eukaliptusami cytrusowych gajów i dwa kilometry gaju awokadowego. Miasteczko leżało w dolinie u stóp gór, otoczone lasem. Łatwo można je było przeoczyć.

Główną ulicę stanowiła Orange Avenue, której sporą część zmieniono w pokryty żwirem plac zastawiony młockarniami, kombajnami, traktorami i innymi maszynami rolniczymi. Z boku znajdował się długi, niski, oszklony ginach; zniszczony drewniany szyld nad jego wejściem oznajmiał: „Sprzedaż, wynajem i naprawa wyposażenia farm oraz narzędzi ręcznych z napędem mechanicznym”.

Uliczki osady były spokojne, poprzecinane ukośnymi liniami parkingowymi. Kilka miejsc zajmowały półciężarówki i wysłużone sedany. Limit prędkości wynosił tu dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę, więc zwolniłem. Przejechałem obok pasmanterii, supermarketu, gabinetu kręgarza leczącego za osiem dolarów „bez wcześniejszych zapisów”, fryzjera oraz pozbawionej okien tawerny o nazwie U Erny.

Ratusz – dwupiętrowy czworobok z różowej cegły – stał pośrodku miasteczka. Betonowy pasaż biegnący wśród wysokich palm daktylowych posadzonych na ładnie utrzymanym trawniku kończył się przy otwartych podwójnych mosiężnych drzwiach. Przed wejściem na spłowiałych od słońca mosiężnych masztach powiewały flagi Stanów Zjednoczonych i Kalifornii.

Zaparkowałem seville’a przed budynkiem, wysiadłem i w suchym upalnym powietrzu ruszyłem do drzwi. Obok wejścia na wysokości oczu dostrzegłem płytę z 1947 roku, poświęconą poległym w II wojnie światowej mieszkańcom La Visty. Wszedłem do holu, w którym stało jedynie kilka dębowych ław z listewkowymi siedzeniami. Rozejrzałem się za recepcjonistką. Ani żywej duszy. W tej samej chwili usłyszałem odgłosy pisania na maszynie i skierowałem się ku nim. W pustym korytarzu dźwięki moich kroków odbijały się echem.

W dusznym pokoju wypełnionym dębowymi szafkami na akta sekretarka pisała na maszynie marki Royal. Zarówno ona sama, jak i maszyna były dość wiekowe. Na jednej z szafek szumiał wentylator, który rozwiewał włosy kobiety.

Odchrząknąłem. Spojrzała na mnie zaskoczona, potem uśmiechnęła się, a ja spytałem, gdzie mogę znaleźć biuro szeryfa. Skierowała mnie do tylnej klatki schodowej prowadzącej na piętro.

Na szczycie schodów znajdowała się sala rozpraw, która wyglądała na nieużywaną od niepamiętnych czasów. Na żółtozielonym tynku wymalowano połyskującą czarną farbą słowo „Szeryf”. Pod nim zauważyłem strzałkę w prawo.

Siedzibę stróża prawa w La Viście stanowił niewielki ciemny pokój z dwoma drewnianymi biurkami, automatyczną centralką telefoniczną i milczącym teleksem. Na jednej ze ścian wisiała mapa hrabstwa. Wnętrze uzupełniały listy poszukiwanych i dobrze zaopatrzona szafka z bronią. Na środku tylnej ściany znajdowały się zaryglowane metalowe drzwi z okratowanym okienkiem.

Siedzący przy jednym z biurek mężczyzna w beżowym mundurze wyglądał zbyt młodo na szeryfa (miał niemowlęco różowe policzki i szczere orzechowe oczy pod brązową grzywką), lecz był jedyną osobą w pokoju. Przyjrzałem się plakietce przypiętej do kieszonki na piersi. „Zastępca szeryfa, W. Bragdon”. Policjant czytał dziennik dla farmerów, a kiedy wszedłem, podniósł wzrok i spojrzał na mnie w sposób typowy dla policjanta: bacznie, podejrzliwie.

– Jestem doktor Delaware, przyjechałem odebrać aresztowanego Melendeza-Lyncha.

W. Bragdon wstał, przypiął kaburę i zniknął za metalowymi drzwiami. Wrócił z mężczyzną po pięćdziesiątce, który przypominał postać z płócien Frederica Remingtona.

Był niski i krzywonogi, ale mocno zbudowany. W oczy rzucały się jego szerokie ramiona i nieco rozkołysany chód. Nosił zaprasowane w ostry kant spodnie uszyte z identycznego materiału co mundur zastępcy oraz zieloną koszulę w kratkę, zapinaną na perłowe guziki. Wielki stetson z szerokim rondem tkwił na szczycie wrzecionowatej głowy. Sądząc po wyszczuplającym kroju koszuli i spodni, szeryf był prawdopodobnie człowiekiem próżnym.

Włosy pod kapeluszem miał ciemnobrązowe i przycięte tuż przy skroniach. Pod wydatnym zakrzywionym niczym dziób nosem miał gęsty, siwy, zakręcony wąs.

Moją uwagę przyciągnęły ręce mężczyzny – niezwykle grube i wielkie. Jedna spoczywała na kolbie kolta kaliber 45, rewolweru o długiej lufie, który tkwił w ręcznie wykonanej kaburze, drugą wyciągnął w moją stronę. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Witam, doktorze – odezwał się głębokim aksamitnym głosem. – Jestem szeryf Raymond Houten. – Jego uścisk był zdecydowany, lecz nie przesadnie mocny. Nie szukał sztucznego potwierdzenia własnej siły, z której świetnie zdawał sobie sprawę. – Proszę wejść dalej.

Za drzwiami z kratą znajdował się trzymetrowej długości korytarz. Po lewej były kolejne zaryglowane metalowe drzwi, po prawej biuro szeryfa – o wysokim suficie, oświetlone słońcem i intensywnie cuchnące tytoniem.

Houten usiadł za wiekowym biurkiem i wskazał mi fotel z podniszczonej skóry. Zdjąwszy kapelusz, rzucił go na stojak stylizowany na łosie rogi.

Wyciągnął paczkę chesterfieldów, zaproponował mi papierosa, a kiedy odmówiłem, zapalił, odchylił się w tył i wyjrzał przez wielkie okno wykuszowe, które wychodziło na Orange Avenue. Jego oczy przez chwilę śledziły przejazd dużej ciężarówki z ładunkiem płodów rolnych. Zanim się odezwał, poczekał, aż huczący pojazd zniknie z pola widzenia.

– Jest pan psychiatrą?

– Psychologiem.

Trzymał papierosa między kciukiem i palcem wskazującym. Zaciągnął się.

– I przyjechał pan do nas raczej jako przyjaciel doktora Lyncha, nie zaś z racji swojego zawodu?

Z jego tonu wywnioskowałem, że bardziej stosowna byłaby ta druga możliwość.

– Zgadza się.

– Zaraz pana do niego zaprowadzę. Chcę jednak najpierw pana przygotować. Doktor wygląda tak, jakby przejechał po nim kombajn. Chcę podkreślić, że to nie nasza wina. Obchodziliśmy się z nim jak z jajkiem.

– Rozumiem. Detektyw Sturgis uprzedził mnie, że doktor Melendez-Lynch wszczął bójkę z członkami sekty Dotknięcie, którzy w obronie własnej trochę go poturbowali.

Szeryf skrzywił się w uśmiechu.

– Można tak to ująć. Z tego, co słyszałem, doktor Lynch jest sławnym człowiekiem – zauważył sceptycznie.

– Tak, jest ekspertem o międzynarodowej sławie w sprawach dziecięcych nowotworów.

Houten rzucił kolejne spojrzenie za okno. Na ścianie za biurkiem zauważyłem wiszący dyplom. Na jednym ze stanowych college’ów szeryf uzyskał licencjat z kryminologii.

– Rak. – Wymówił to słowo bardzo cicho. – Moja żona miała raka. Dziesięć lat temu. Zżerał ją niczym dzikie zwierzę, a potem zabił. Lekarze nic nam nie powiedzieli. Do końca ukrywali się za swoim żargonem.

Jego uśmiech mnie przeraził.

– A jednak – ciągnął – nie przypominam sobie wśród nich nikogo takiego jak doktor Lynch.

– Jest jedyny w swoim rodzaju, szeryfie.

– Chyba ma zbyt wielki temperament. Skąd pochodzi, z Gwatemali?

– Z Kuby.

– Wszystko jedno. Latynoski temperament!

– Niech mi pan wierzy, że takie zachowanie jest dla niego zupełnie nietypowe. Z tego, co wiem, nigdy nie miał kłopotów z prawem.

– Zgadza się, doktorze. Przejrzeliśmy jego akta w komputerze. Oto jeden z powodów, dla których chcę go potraktować łagodnie. Zapłaci grzywnę i go wypuszczę. Jestem wyrozumiały, choć mógłbym go przez jakiś czas przetrzymać. Sporo na niego mam: wkroczenie na teren prywatny, napaść, zniszczenie mienia, stawianie oporu policji. Nawet nie wspomnę o uszkodzeniu bramy, w którą wjechał samochodem. Jednakże sąd okręgowy nie działa aż do zimy, więc musielibyśmy odstawić gagatka do San Diego. To zbyt skomplikowane.

– Doceniam pańską wyrozumiałość i jestem gotów wypisać czek za wyrządzone szkody.

Pokiwał głową, wyjął papierosa i podszedł do telefonu.

– Walt, wypisz grzywnę dla doktora Lyncha. Dołącz kwotę za uszkodzenie bramy… Nie ma potrzeby, doktor Delaware przyjdzie i zapłaci. – Rzucił okiem w moim kierunku. – Przyjmij czek, facet wygląda na uczciwego. Wyjdzie niezła sumka – oświadczył, gdy odwiesił słuchawkę. – Pański przyjaciel narobił nam sporo kłopotów.

– Prawdopodobnie był w szoku, kiedy dowiedział się o morderstwie Swope’ów.

– Wszyscy byliśmy w szoku, doktorze. W tym miasteczku mieszka tysiąc dziewięćset siedem osób, nie licząc imigrantów. Wszyscy się znają. Wczoraj na znak żałoby opuściliśmy flagę do połowy masztu. Choroba małego Woody’ego była prawdziwym ciosem dla nas wszystkich. A teraz coś takiego…

Słońce przesunęło się i zalało swoim blaskiem biuro. Houten spoglądał przez zmrużone oczy. Pod krzaczastymi brwiami pozostały jedynie szparki.

– Doktor Lynch najwyraźniej wbił sobie do głowy, że dzieci przebywają tutaj, w Ustroniu – powiedział to takim tonem, jakby mnie sprawdzał. Nie dałem się sprowokować.

– A pan uważa, że to wykluczone – odparowałem.

– Oczywiście, że tak! Ludzie z Dotknięcia są… no, są jacyś dziwni, ale to nie przestępcy. Kiedy nasi mieszkańcy dowiedzieli się, kto kupił stary klasztor, zrobiła się niezła wrzawa. – Uśmiechnął się sennie. – Farmerzy bywają konserwatywni, więc musiałem ich trochę dokształcić. Tego dnia, gdy sekta przybyła do miasta, nasi ludzie po prostu stali, gapili się i wskazywali ich palcami. Jakby przyjechał cyrk. Od razu poszedłem porozmawiać z panem Matthiasem. Poprosiłem go o wyrozumiałość i poleciłem, żeby popierał lokalne biznesy i od czasu do czasu dał jakiś datek na kościół.

Ta strategia skojarzyła mi się z opisaną przez Setha Fiacre’a.

– Są tutaj już trzy lata i nigdy nie było żadnych problemów. Ludzie przyzwyczaili się do nich. Wpadam czasami do klasztoru, aby nasi mieszkańcy wiedzieli, że za jego bramą nie są odprawiane żadne czary. Przybysze pozostali równie dziwni jak pierwszego dnia, ale to wszystko. Dziwacy, lecz z pewnością nie kryminaliści. Gdyby doszło do przestępstwa, wiedziałbym o tym.

– Nie ma najmniejszej nadziei, że Woody i Nona mogą gdzieś tutaj przebywać?

Zapalił kolejnego papierosa i zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem.

– Te dzieci dorastały tutaj. Bawiły się na naszych łąkach, biegały po błotnistych drogach i nigdy nic się im nie stało.

A wystarczyła jedna wycieczka do dużego miasta i sytuacja diametralnie się zmieniła. Małe miasteczko jest jak rodzina, doktorze. Nie mordujemy się nawzajem ani nie porywamy sobie dzieci.

Doświadczenie i studia powinny były go nauczyć, że rodzina jest kotłem, w którym kipi przemoc. Tak pomyślałem, ale się nie odezwałem.

– Chcę panu powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Proszę mnie dokładnie wysłuchać i przekazać moje słowa doktorowi Lynchowi. – Wstał i stanął przed oknem. – Oto wielki ekran, na którym wyświetla się program pod tytułem La Vista. Czasem mam do czynienia z mydlaną operą, w inne dni z komedią. Raz na jakiś czas jest to przygodowy film akcji. Niezależnie od rodzaju zdarzeń, obserwuję je z uwagą. Każdego dnia.

– Rozumiem.

– Byłem przekonany, że mnie pan zrozumie, doktorze. Wziął kapelusz z wieszaka i włożył go.

– Zobaczmy, co słychać u eksperta o międzynarodowej sławie.


Rygiel na metalowych drzwiach hałaśliwie zareagował na klucz Houtena. Za drzwiami znajdowały się trzy cele w jednym rzędzie. Pomyślałem o modułach sterylnych na oddziale Zachodniego Centrum Pediatrycznego. W areszcie było wilgotno i parno. Pozbawiony okien areszt cuchnął odorem ludzkich ciał i samotnością.

– Jest w ostatniej celi – wyjaśnił Houten. Podążyłem za nim, spoglądając na jego wielkie buciory. Raoul siedział na metalowej ławce przymocowanej do ściany i tępo wpatrywał się w podłogę. Cela była klitką dwa metry na dwa, a na jej wyposażenie składało się przymocowane do ściany łóżko z cienkim poplamionym materacem, sedes bez pokrywy i ocynowana umywalka. Sądząc po zapachu, spłuczka nie była w najlepszym stanie.

Houten otworzył kratę kluczem i weszliśmy.

Więzień z trudem uniósł jedną powiekę. W miejscu drugiego oka widniała wielka fioletowa opuchlizna. Pod lewym uchem zauważyłem skorupę zaschniętej krwi. Pęknięta warga Raoula miała kolor surowego steku. W rozpiętej białej koszuli brakowało wielu guzików; dostrzegłem pod nią włochatą pierś z ciemnym siniakiem. Naderwany rękaw wisiał na kilku nitkach. Raoulowi zabrano pasek, krawat i sznurówki. Z oblepionych błotem butów ze skóry aligatora zwisały języki. Ich widok wydał mi się szczególnie żałosny.

– Chcieliśmy doprowadzić go do porządku – oznajmił Houten, widząc moje przerażenie – ale pański przyjaciel zdenerwował się, więc zostawiliśmy go w spokoju.

Raoul wymamrotał coś po hiszpańsku. Szeryf popatrzył na mnie z miną rodzica, który ma do czynienia z rozzłoszczonym dzieckiem.

– Może pan już wyjść, doktorze Lynch – powiedział. – Doktor Delaware odwiezie pana do domu. Może pan na własny koszt odholować samochód do Los Angeles albo zostawić go tutaj do naprawy. Zack Piersall zna się na zagranicznych autach…

– Nigdzie nie jadę – warknął Raoul.

– Doktorze Lynch…

– Nazywam się Melendez-Lynch i nie podoba mi się pańskie ciągłe skracanie mojego nazwiska. Nie wyjadę, póki prawda nie wyjdzie na jaw.

– Doktorze, grożą panu spore kłopoty. Pozwalam panu wyjechać po zapłaceniu grzywny, ponieważ tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Wiem, że znajduje się pan w dużym stresie…

– Proszę nie traktować mnie protekcjonalnie, szeryfie. I niech pan przestanie kryć tych morderczych szarlatanów!

– Raoul… – odezwałem się.

– Nie, Alex, nic nie rozumiesz. Ci ludzie to imbecyle. Drzewo wiedzy mogłoby wykiełkować na ich progu, a oni nawet by tego nie spostrzegli.

Szeryf Houten poruszył szczękami. Najwyraźniej jego cierpliwość powoli się kończyła.

– Chcę, żeby pan opuścił moje miasto – oświadczył cicho.

– Nie wyjadę stąd – upierał się Raoul. Aby zademonstrować swoją desperację, chwycił obiema rękami ławkę.

– Szeryfie – wtrąciłem. – Niech pan wyjdzie. Chcę z nim porozmawiać na osobności.

Houten wzruszył ramionami. Odszedł, a gdy metalowe drzwi zatrzasnęły się za nim, odwróciłem się do Raoula.

– Co się z tobą, u diabła, dzieje?!

– Tylko nie praw mi kazań, Alex. – Wstał i potrząsnął mi przed twarzą pięścią.

Instynktownie cofnąłem się o krok. Popatrzył na swoją podniesioną rękę, opuścił ją i wymamrotał przeprosiny. Chwilę później uspokoił się i ponownie usiadł.

– Do jasnej cholery, co cię opętało?! Chciałeś w pojedynkę dokonać szarży? – spytałem go gniewnie.

– Wiem, że tam są – wydyszał. – Za tą bramą. Potrafię ich wyczuć!

– Przerobiłeś volvo w nacierający czołg z powodu przeczuć? Pamiętam, że kiedyś nazywałeś intuicję „jedną z form typowego dla kretynów bełkotu”.

– Ta sprawa jest zupełnie inna. Przecież nie pozwolili mi wejść. Jawny dowód, że coś ukrywają. Potrzebujesz lepszego?! – Uderzył pięścią w dłoń. – W jakiś sposób dostanę się do środka i będę tak długo szukał, aż znajdę dzieci. Jeśli trzeba będzie, rozwalę Ustronie w drzazgi!

– Zachowujesz się jak szaleniec. Co takiego odkryłeś w Swope’ach, że zmieniłeś się w kowboja?

Zakrył twarz rękoma.

Usiadłem obok niego i objąłem go ramieniem. Był mokry od potu.

– Wyjdźmy stąd – powiedziałem.

– Alex… – odezwał się chrapliwie, a ja poczułem jego kwaśny oddech. – Onkologia to specjalizacja dla ludzi, którzy potrafią przegrywać z honorem. Nie jest to równoznaczne z zaakceptowaniem niepowodzenia, ale należy znosić je z godnością, tak jak czynią to pacjenci. Wiedziałeś, że byłem najlepszy w swojej grupie na medycynie?

– Nie jestem zaskoczony.

– Mogłem wybrać sobie dowolną specjalizację i miejsce pracy. Wybrałem onkologię, gdzie codziennie musimy sobie radzić z niepowodzeniem.

Wstał, podszedł do kraty, przesunął rękoma w górę i w dół po chropowatych, pordzewiałych prętach.

– Z niepowodzeniem – powtórzył. – Za to zwycięstwa są niezwykle radosne. To tak, jakby się dawało nowe życie. Czy coś może dać większą iluzję wszechmocy?

– Czeka cię jeszcze mnóstwo zwycięstw – zapewniłem go. – Zresztą sam o tym wiesz najlepiej. Pamiętasz mowę, którą wygłaszałeś przed potencjalnymi sponsorami? Pokaz ze zdjęciami tych wszystkich wyleczonych dzieci? Może trzeba poświęcić to jedno…

Obrócił się i spojrzał mi w oczy.

– Póki będę o niego walczył, ten chłopiec będzie dla mnie żył. Uwierzę w jego śmierć dopiero wówczas, gdy zobaczę jego zwłoki.

Próbowałem coś powiedzieć, ale mi przerwał.

– Nie zająłem się tą dziedziną medycyny z powodu jakichś rodzinnych nieszczęść… Moja ukochana kuzynka nie zmarła na białaczkę, dziadek nie skonał na raka. Zostałem onkologiem, ponieważ medycyna jest nauką i sztuką walki ze śmiercią! A rak to śmierć. Ten truizm wciągnął mnie od pierwszego razu, gdy jako student medycyny oglądałem potworne, prymitywne, złośliwe… tak, złośliwe komórki pod mikroskopem. Już wtedy wiedziałem, że będę się tym zajmował przez całe życie.

Krople potu zebrały się na jego wysokim śniadym czole. Oczy o wyglądzie ziarenek kawy błyszczały i wędrowały po celi.

– Nie poddam się – oświadczył wyzywająco. – Widzisz, mój przyjacielu, tylko pokonanie śmierci pozwala choćby w przelocie dostrzec nieśmiertelność.

W żaden sposób nie mogłem do niego dotrzeć. Całkowicie zawładnęła nim donkiszoteria i wariacka wizja świata. Obsesyjnie i ostentacyjnie nie przyjmował do wiadomości wielce prawdopodobnego scenariusza: że Woody i Nona nie żyją, a ich ciała zakopano w jakiejś kupie gnoju pod miastem.

– Zostaw tę sprawę policji, Raoul. Mój przyjaciel detektyw obiecał przyjechać jak najszybciej. Wszystko sprawdzimy.

– Policja – warknął. – Po gliniarzach nie można spodziewać się niczego dobrego. Sami biurokraci i karierowicze. Mierne umysły z klapkami na oczach. Podobni do tego głupiego kowboja. A dlaczego nie ma ich tutaj w tej chwili… Przecież dla tego małego chłopca każdy dzień jest decydujący. Ale policjanci w ogóle się tym nie przejmują! Dla nich nasz Woody Swope jest tylko kolejną ofiarą w statystyce. Nie dla mnie jednak!

Najwyraźniej zapomniał, gdzie się znajduje. Nie zdawał sobie sprawy z własnego okropnego wyglądu.

Zawsze sądziłem, że nadwrażliwość przeważnie bywa zabójcza, a zbyt wielka intuicja zdecydowanie szkodliwa. Najlepiej radzą sobie w życiu (są na ten temat całe tomy rozpraw) osoby, które nie przejmują się rzeczywistością. Wzruszają ramionami i idą dalej.

Raoul wydawał mi się człowiekiem, który będzie szedł przed siebie tak długo, dopóki nie padnie.

Może był równie szalony jak Richard Moody, ale na szczęście natura obdarzyła go wspaniałym intelektem, dzięki czemu potrafił odpowiednio wykorzystać nadmiar energii. Dla dobra społecznego.

Cóż, zbyt wiele niepowodzeń spadło ostatnio na niego. Odrzucenie kuracji przez Swope’ów uznał za odrzucenie jego samego. Czuł się strasznie, a parę dni później spotkał go kolejny cios – rodzice uprowadzili jego małego pacjenta i do dotychczasowych negatywnych emocji doszło upokorzenie i utrata kontroli nad sytuacją. Niestety nie był to koniec jego nieszczęść – pojawiło się widmo śmierci, co stanowiło ostateczną zniewagę.

Te wszystkie wydarzenia razem wzięte doprowadziły go niemal do obłędu.

Nie mogłem go zostawić w takim stanie, lecz równocześnie nie miałem pojęcia, jak mu pomóc.

Zanim któryś z nas zdążył się odezwać, milczenie przerwał odgłos zbliżających się kroków, a po chwili do celi zajrzał Houten z kluczami w ręku.

– Jesteście gotowi, panowie?

– Nie udało mi się go przekonać, szeryfie – powiedziałem.

Ta wiadomość pogłębiła zmarszczki smutku wokół jego oczu.

– Woli pan posiedzieć u nas, doktorze Melendez-Lynch?

– Tak, poczekam, aż znajdziecie mojego pacjenta.

– Pańskiego pacjenta nie ma na naszym terenie.

– Nie wierzę w to.

Szeryf zacisnął usta i z rezygnacją pokręcił głową.

– Niech pan już idzie, doktorze Delaware.

Wsunął klucz do zamka, przytrzymał ledwie uchyloną kratę, bacznie obserwując Raoula.

– Do widzenia, Alex – powiedział Raoul z miną męczennika.

Houten odezwał się do niego ostrym tonem:

– Drogi panie, jeśli dotąd sądził pan, że w więzieniu jest zabawnie, teraz zmieni pan zdanie. Obiecuję. Tymczasem załatwię panu adwokata.

– Zdecydowanie odmawiam.

– Załatwię go panu tak czy owak, doktorze. Wszystko, co się potem panu przydarzy, będzie przynajmniej zgodne z prawem.

Odwrócił się na pięcie i ciężkim krokiem odszedł.

Kiedy opuszczałem areszt, po raz ostatni spojrzałem na siedzącego za kratkami Raoula. Czułem się jak zdrajca.

Загрузка...