22

Wcześniej – podobnie jak większość osób – odrzuciłem podejrzenia Raoula, jakoby Woody’ego Swope’a uprowadzili członkowie sekty Dotknięcie. Teraz nie byłem już tego taki pewien.

W ogrodach Ustronia nie dostrzegłem żadnych odbiegających od normy roślin, zatem Matthias okłamał mnie, mówiąc, że kupował nasiona od Swope’ów. Z pozoru kłamstwo wydawało się mało znaczące i bezcelowe. Wiedziałem jednakże, że ludzie kłamią często po to, by odciągnąć czyjąś uwagę od innych spraw. Może guru wymyślił powód spotkań przedstawicieli jego sekty z małżeństwem Swope’ów, gdyż pragnął ukryć łączący ich głębszy związek?

Rozmyślałem nad tym oszustwem. Rozważałem też szczegóły swojej pierwszej wizyty w Ustroniu, która – z perspektywy czasu – wydała mi się podejrzanie dobrze wyreżyserowana. Uznałem, że Matthias zbyt łatwo przystał na moje odwiedziny w siedzibie sekty, a w trakcie rozmowy był za bardzo uległy i skłonny do współpracy. Jak na tak hermetyczną sektę, Dotknięcie i jego przywódca okazali się wyjątkowo chętni do współpracy, skoro zezwolili całkowicie obcej osobie, czyli mnie, szwendać się po całym terenie.

Czy oznaczało to, że sekta nie ma nic do ukrycia? A może raczej tak dobrze ukryli swój sekret, że jego odkrycie uważali za niemożliwe?

Pomyślałem o Woodym. Może mimo wszystko chłopiec nadal żył? Jednak… jak długo pożyje? Zżerała go choroba i w każdej chwili mogło stać się to najgorsze.

Tak czy owak, jeśli Matthias rzeczywiście ukrył chłopca gdzieś na swoim terenie, szansą na odnalezienie dziecka była tylko mniej oficjalna wizyta.

Pamiętałem drogę, którą Houten jechał do Ustronia. Skręcił w prawo na rozwidleniu tuż za rogatkami La Visty. Ponieważ nie chciałem, by ktokolwiek mnie zobaczył, musiałem wybrać inny szlak. Skupiłem się, przypominając sobie mapę hrabstwa. O ile się nie myliłem, jechałem teraz ścieżką prostopadłą do tamtej drogi. Przyspieszyłem, jadąc ze zgaszonymi światłami, i wkrótce znalazłem się nieopodal bramy dawnego klasztoru.

Ukryłem seville’a pod wysokimi drzewami i ruszyłem do wejścia. Nożyce do cięcia drutu miałem za pasem, latarkę w kieszeni kurtki, łom – w rękawie. Podczas burzy z piorunami nie miałbym szans.

Moja nadzieja na to, że uda mi się wejść ukradkiem, rozwiała się na widok członka sekty patrolującego teren za bramą. Jego biała szata wyraźnie była widoczna w ciemnościach; luźny strój falował, gdy mężczyzna chodził w tę i z powrotem. U pasa miał zawieszoną skórzaną saszetkę.

Zrozumiałem, że zaszedłem już za daleko i nie mogę zawrócić. Nie miałem wyboru. Ostrożnie ruszyłem przed siebie. Po bliższych oględzinach stwierdziłem, że strażnikiem jest braciszek Baron, dawniejszy Barry Graffius. Bardzo mnie to ucieszyło. Nie mam gwałtownego usposobienia i zaczynałem już odczuwać wyrzuty sumienia na myśl, że muszę użyć siły. Jednakże Graffius w pełni zasłużył sobie na lanie.

Podkradłem się. Przez gałęzie krzaków widziałem, jak Baron kontynuuje swoją wędrówkę. W pewnym momencie zatrzymał się, zmuszając mnie do działania. Wydałem z siebie cichy syk. Baron drgnął, odwrócił się, szukając źródła dźwięku. Później podszedł do bramy i wyjrzał za nią, węsząc niczym pies gończy.

Wstrzymałem oddech, a on podjął przerwany spacer. Po chwili zrobił kolejną przerwę, tym razem obliczoną na zidentyfikowanie niepokojącego dźwięku… Znowu syknąłem.

Baron sięgnął pod bluzę i wyjął pistolet. Zrobił krok do przodu i wycelował broń w moim kierunku.

Poczekałem, aż zastygł w miejscu, i ponownie syknąłem. Tym razem zaklął głośno i przycisnął brzuch do żelaznych sztab bramy. Dostrzegłem jego oczy – wytrzeszczone w nerwowej niepewności. Wciąż mierzył z pistoletu.

Kiedy lufa odsunęła się ode mnie, dopadłem bramy, wsunąłem rękę, złapałem za broń i szarpnąłem ku sobie. Pociągnąłem tak mocno, że Baron krzyknął z bólu i wypuścił pistolet. Uderzyłem go pięścią w splot słoneczny, a kiedy jęknął, zastosowałem sztuczkę, której nauczyłem się od Jaroslava. Złapałem przeciwnika za szyję, odszukałem właściwe miejsce i ucisnąłem aortę, odcinając na moment dopływ krwi.

Po chwili Baron zrobił się bezwładny i zemdlał. Ostrożnie opuściłem go na ziemię. Przetoczyłem go na bok i otworzyłem saszetkę. Wyłowiłem z niej torebkę odświeżających cukierków miętowych, woreczek pestek słonecznikowych i kółko z kluczami.

Zabrałem klucze i otworzyłem nimi bramę. Schowałem narzędzia i pistolet, wszedłem do środka, a następnie zamknąłem bramę na klucz.

Zdjęcie ubrania z Barona okazało się trudniejsze, niż sądziłem. Wykorzystałem części jego garderoby do związania mu rąk i nóg. Kiedy skończyłem, ciężko dyszałem z wysiłku. Upewniwszy się, że mój więzień może oddychać przez nos, zakneblowałem mu usta jego własną skarpetą.

Wiedziałem, że wkrótce odzyska przytomność. Ponieważ nie chciałem, by został odkryty, chwyciłem go pod ramiona, zaciągnąłem między sukulenty i położyłem między dwiema sekwojami.

Zebrawszy narzędzia i broń, rozpocząłem wędrówkę do Ustronia.

Blado-bursztynowe światło połyskiwało nad drzwiami świątyni, natomiast krucyfiks ponad dzwonnicą wydawał się płonąć. Teren patrolowało dwóch mężczyzn z sekty. Przed wejściem pojawiali się co dziesięć minut.

Zmarnowałem trochę czasu, przechodząc przez wiadukt, ponieważ – żeby mnie nie zauważyli – często kucałem lub kryłem się za jego kolumnami. W ścianie po prawej stronie głównego budynku znajdowała się półkolista brama. W odpowiedniej chwili podbiegłem do niej. Nie była zamknięta na klucz, więc szybko się przez nią przedostałem.

Znalazłem się na jednym z wielu dziedzińców, które zauważyłem podczas mojej pierwszej wizyty – trawiastym prostokącie obrzeżonym z trzech stron żywopłotem, z czwartej natomiast kościelnym murem. Na drugim końcu trawnika stał kamienny zegar słoneczny.

Okna kościoła zakryto zasłonami, ale z jednego padało trochę światła na trawę. Postanowiłem przez nie zajrzeć, lecz okno znajdowało się zbyt wysoko, a na otynkowanych ścianach nie dostrzegłem występów, na których mógłbym oprzeć stopy.

Szukałem jakiegoś podwyższenia, ale zauważyłem jedynie zegar słoneczny. Był z litego kamienia i wydał mi się zbyt ciężki do podniesienia. W dodatku jego podstawę obrosły korzenie. Kołysząc nim w tył i w przód, zdołałem go jednak jakoś oderwać od ziemi. Z wysiłkiem podtoczyłem go do okna, wspiąłem się na niego i zajrzałem przez szparę w brokatowej zasłonie.

Ogromne zwieńczone kopułą pomieszczenie było jasno oświetlone. Ściany zdobiły biblijne malowidła – tak jaskrawe, że aż trywialne. Pośrodku sali na grubym miękkim materacu siedział po turecku nagi Matthias. Miał białe ciało i był chudy jak fakir. Pod ścianami leżały inne materace. Siedzieli na nich w kucki członkowie sekty, całkowicie ubrani, mężczyźni po lewej, kobiety po prawej stronie.

Sosnowy stół, który widziałem w środku pomieszczenia podczas swojej pierwszej wizyty, znajdował się teraz za guru. Stał przy nim czarnobrody wielkolud, którego spotkałem w winnicy. Na stole dostrzegłem szereg czerwonych porcelanowych misek. Byłem ciekaw ich zawartości.

Matthias medytował.

Trzódka czekała cierpliwie w milczeniu, aż ich przywódca wróci ze swojego wewnętrznego świata. Na razie oczy miał zamknięte, dłonie mocno ściśnięte. W miarę jak się kołysał i mruczał, penis zaczął mu twardnieć i wznosić się. Pozostali patrzyli na nabrzmiewający organ niczym na świętość. Przy pełnym wzwodzie guru otworzył oczy i wstał.

Gładząc członek, władczo przyjrzał się swoim wyznawcom. Miał bardzo zadowoloną minę.

– Niech się zacznie Dotknięcie! – zagrzmiał niskim metalicznym głosem.

W tym momencie podniosła się jakaś kobieta. Była niską korpulentną blondynką po czterdziestce. Z wdziękiem podeszła do stołu. Czarnobrody wsunął złotą słomkę w jedną z mis. Kobieta schyliła się, włożyła słomkę do nosa i wciągnęła przez nią proszek.

Kokaina musiała być wysokiej jakości, szybko bowiem zadziałała. Kobieta uśmiechnęła się, zachichotała i wykonała kilka tanecznych obrotów.

– Magdalene! – przywołał ją do porządku Matthias. Podeszła do niego, zdjęła ubranie i stanęła naga przed swoim mistrzem. Ciało miała różowe i pulchne, pośladki jasne, upstrzone piegami. Uklękła i wzięła członek mężczyzny do ust. Lizała go i lekko gryzła. Jej piersi podskakiwały przy każdym ruchu. Matthiasowi zadrżały nogi, a z rozkoszy aż zacisnął zęby. Przez kilka minut kobieta kontynuowała „posługę” (podczas gdy inni to obserwowali), aż w końcu przywódca odsunął jej głowę i kazał odejść.

Wstała, przeszła na lewą stronę i stanęła przed mężczyznami z opuszczonymi wzdłuż bioder rękoma. Wyglądała na całkowicie spokojną.

Guru wymówił następne imię.

– Luther.

Niski mężczyzna, łysy i zgarbiony, z gęstą siwą brodą, wstał i się rozebrał. Po komendzie podszedł do stołu i przyjął od wielkoluda rytualny niuch kokainy. Kolejne polecenie przywódcy sprowadziło brodacza i korpulentną blondynkę na środek sali. Kobieta opadła na kolana, przez chwilę intensywnie podniecała mężczyznę, później ułożyła się na plecach, natomiast jej partner legł na niej. Rozpoczęli szaleńczą kopulację.

Następna kobieta poszła po narkotyk, po czym uklęknęła przed guru. Była wysoka, chuda, o latynoskich rysach. Do pary trafił jej się mocno zbudowany rumiany okularnik, który wyglądał na dawnego księgowego. Miał niezwykle mały penis i kanciasta kobieta niemal pochłaniała go w całości, gdy energicznie starała się go pobudzić. Wkrótce tych dwoje przyłączyło się do pierwszej pary w horyzontalnym tańcu na podłodze kościoła.

Trzecią kobietą była Delilah. Jej ciało okazało się nadzwyczaj młodzieńcze, gibkie i jędrne. Matthias zatrzymał ją przy sobie dłużej niż jej dwie poprzedniczki i cztery następne kobiety razem wzięte. Wszystkie służyły mu niczym trutnie królowej pszczół. W końcu zwalniał je i przydzielał im partnerów.

W ciągu dwudziestu minut każda osoba w pomieszczeniu otrzymała porcję kokainy z wielkiej misy. Ludzie wracali po drugą i trzecią dawkę, zawsze na polecenie Matthiasa. Gdy zawartość pierwszej miski się wyczerpała, wielkolud po prostu wsunął słomkę w drugą.

Na miękkich matach wiła się masa ciał. Orgia była w pewnym sensie całkowicie aseksualna, zdecydowanie brakowało jej spontaniczności, wydawała się bezmyślnie rytualna, skodyfikowana, wyreżyserowana i zależna od kaprysów jednego megalomana. Na kiwnięcie głowy swojego guru członkowie sekty kładli się na ziemi i kopulowali. Na zmarszczenie jego brwi wszyscy podnosili się i jęczeli. Nie mogłem się powstrzymać przed natrętnym wspomnieniem – przypomniały mi się larwy myszkujące na ślepo w mięsie na stole oranżerii Garlanda Swope’a.

Wśród wyznawców podniósł się ryk. Matthias miał wytrysk. Kobiety natychmiast podbiegły i zaczęły zlizywać jego spermę. Przywódca leżał zaspokojony na plecach, lecz pod wpływem kobiecych zabiegów jego członek ponownie stwardniał. Pomyślałem, że teraz orgia rozpocznie się od nowa.

Widziałem wystarczająco dużo. Zeskoczyłem z zegara słonecznego i ruszyłem cicho do bramy. Z prawej strony zbliżało się dwóch wartowników. Obaj mieli rude brody, groźne miny i maszerowali równomiernym, defiladowym krokiem. Cofnąłem się w cień i poczekałem, aż przejdą. Gdy w końcu skręcili za rogiem, przebiegłem dziedziniec i popędziłem do wzmocnionych stalowymi sztabami drzwi. Pociągnąłem je, uchyliłem trochę i zajrzałem do środka. Wejście nie było strzeżone. Zza drzwi sanktuarium dotarły do mnie dźwięki stłumionych szeptów i rytmicznego uderzania ciała o ciało.

Po lewej stronie miałem ślepy korytarzyk z biurem Matthiasa, pobiegłem więc na prawo, z pośpiechu potykając się o doniczkę z palmą. Korytarz był pusty, jasny. Poczułem się bezbronny, wystawiony na niebezpieczeństwo niczym ćma na lodówce. Jeśli mnie odkryją, zginę; widziałem przecież kokainową melinę. Nie miałem pojęcia, ile czasu jeszcze potrwa orgia ani kiedy wartownicy mają zmianę. Musiałem się śpieszyć.

Przetrząsnąłem pralnię, kuchnię, bibliotekę wspólnoty, poszukując ukrytych tuneli, fałszywych ścian, sekretnych schodów. Bez skutku.

Za pomocą uniwersalnego klucza, który znalazłem na kółku przy Graffiusie, przeprowadzałem rewizje wszystkich pomieszczeń. W pewnym momencie, gdy dostrzegłem ruch pod pościelą na jednym z łóżek, przez chwilę pomyślałem, że moje poszukiwania dobiegły końca. Niestety okazało się, że był to dorosły mężczyzna, owłosiony, tłusty, o plamiastej twarzy, z czerwonym nosem i otwartymi ustami. Jeden z członków sekty był przeziębiony i został sobie pospać. Mężczyzna poruszył się pod wpływem światła mojej latarki, pierdnął i przewrócił się na drugi bok. Wyszedłem cicho.

Następny pokój należał do Delilah. Aktorka zatrzymała niektóre ze starych recenzji i wycinków prasowych na dnie szuflady wypełnionej gładką bawełnianą bielizną. Poza tym jej sypialnia była równie nijaka jak pomieszczenia innych przedstawicieli Dotknięcia.

Chodziłem od pokoju do pokoju. Sprawdziłem jeszcze wiele pomieszczeń, zanim doszedłem do tego, które zapamiętałem jako pokój Matthiasa.

Do zamka nie pasował żaden z wiszących na kółku kluczy. Użyłem łomu. Zasuwa nie poddawała się i musiałem wyłamać drzwi.

Pomyślałem, że ktoś przechodzący obok mógłby zauważyć poczynione przeze mnie szkody. Szybko wśliznąłem się do środka, spięty, zdenerwowany.

Pomieszczenie różniło się od innych jedynie małą biblioteczką.

Niski sufit. Ściany i podłoga z kamienia. Twarde wąskie łóżko przykryte zwykłym szarym kocem.

Skromne mieszkanko człowieka, który porzucił rozkosze cielesne dla przyjemności duchowych.

Ascetyczne… I przeraźliwie fałszywe.

Matthiasa z pewnością nie można było nazwać człowiekiem uduchowionym. To określenie zupełnie do niego nie pasowało. Zaledwie kilka minut temu obserwowałem, jak bezcześcił kościół, otumaniony koką, zimny niczym Lucyfer. Nagle wydało mi się, że książki z jego półek gapią się na mnie kpiąco. Mądre cenne książki poświęcone religii, filozofii, etyce, moralności.

Dzięki książkom już raz dziś odkryłem niezwykłe sekrety. Być może powtórnie ułatwią mi odkrycie tajemnic.

Z wściekłością opróżniałem półki. Badałem każdy tom, otwierałem, potrząsałem, szukałem fałszywych grzbietów i notatek na marginesach, sprawdzałem grubość stronic.

Nie znalazłem niczego. Książki wyglądały jak nowe, okładki miały sztywne, stronice świeże, niepoplamione.

Ani jedna nie została przeczytana.

Pusta biblioteczka zachwiała się i przesunęła na podstawie. Chwyciłem ją, zanim upadła. I wtedy coś zauważyłem.

Część podłogi pod nią była wyraźnie jaśniejsza od reszty. Uklęknąłem, oświetliłem latarką i obmacałem krawędzie. Wycięte w kamieniu. Pchnąłem. Prostokąt lekko się poruszył.

Musiałem nieco poeksperymentować, aby znaleźć właściwy punkt oparcia. Stanąłem na jednym rogu prostokąta i płyta uniosła się na tyle, że zdołałem wsunąć łom w szparę. Odsunąłem płytę na bok.

Otwór miał około pięćdziesięciu centymetrów długości, trzydzieści szerokości, metr dwadzieścia głębokości i był obetonowany. Zbyt mały, by zmieścić tam ciało. Jednakże… wystarczająco obszerny na tajny schowek.

Znalazłem w nim mnóstwo obciążających sektę dowodów. Podwójne plastikowe torebki wypełnione proszkami w odcieniach wanilii (śnieżna kokaina) i jasnej czekolady; tę drugą substancję rozpoznałem jako meksykańską heroinę. Metalowa kasa ogniotrwała pełna lepkiej, ciemnej substancji – czyste opium. Wiele kilogramów haszyszu w owiniętych folią kostkach.

A na samym dnie schowka leżała szara teczka.

Otworzyłem ją, przeczytałem to, co zawierała, i wsunąłem sobie pod koszulę. Wyłączyłem latarkę, otworzyłem drzwi, wyjrzałem na korytarz. Usłyszałem głosy. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi. Popędziłem do nich, najszybciej jak mogłem, i wybiegłem na zewnątrz. Od gwałtownego wysiłku czułem kłucie w piersiach.

Członkowie sekty opuszczali sanktuarium. Większość nadal była naga. Niedostrzeżony przez nikogo pobiegłem do fontanny i ukryłem się pod dębami. Matthias wyszedł otoczony przez kobiety. Jedna wycierała mu czoło. Druga, Maria – starsza kobieta o dobrotliwej twarzy, którą spotkaliśmy przy wejściu w dzień mojej pierwszej wizyty – masowała mu szyję i pieściła jego penis. Guru, wyraźnie nie zwracając uwagi na te posługi, poprowadził ludzi na trawnik i kazał im tam usiąść. Dzieliło mnie od nich najwyżej dziesięć metrów.

Przywódca sekty spojrzał na gwiazdy. Potem zamknął oczy i zaczął coś nucić. Pozostali szybko się do niego przyłączyli. Były to dźwięki bez żadnej melodii, iście pogańskie wycie. Kiedy osiągnęli crescendo, pędem ruszyłem do wiaduktu i przebiegłem go, kierując się wprost do bramy.

Graffius leżał kilka metrów od miejsca, gdzie go położyłem. Zapewne od długiego czasu wił się niczym robak, starając się uwolnić z więzów. Kiedy stwierdziłem, że oddycha swobodnie, opuściłem to miejsce.

Загрузка...