26

W późne, spokojne niedzielne popołudnie stałem na trawniku naprzeciwko wejścia do Ustronia i czekałem na Matthiasa. Przez ostatnie trzydzieści sześć godzin wiał bez przerwy piekielnie gorący wiatr i mimo zbliżającego się zachodu słońca upał nie słabł. Wszystko mnie swędziało. Spocony, zmęczony, zbyt ciepło ubrany w dżinsy, bawełnianą koszulę i skórzaną kurtkę, szukałem cienia pod starymi dębami otaczającymi fontannę.

Guru wyszedł z głównego budynku otoczony orszakiem swoich wyznawców, zerknął w moim kierunku i kazał im się rozejść. Skierowali się na pobliski wzgórek, usiedli i zaczęli medytować. Matthias szedł do mnie powoli, w zadumie. Patrzył w dół, jakby szukał czegoś w trawie.

Wreszcie stanęliśmy twarzą w twarz. Bez słowa powitania usiadł na ziemi w pozycji kwiatu lotosu i pogładził brodę.

– Nie widzę kieszeni w pana stroju – zauważyłem. – Ani niczego innego, gdzie mógłby pan schować plik banknotów. Mam nadzieję, że fakt ten nie oznacza, iż zamierza pan zlekceważyć moją najzupełniej poważną ofertę.

Patrzył przed siebie, ignorując mnie. Tolerowałem ten stan rzeczy przez chwilę, poczym dałem mu do zrozumienia, że tracę cierpliwość.

– Niech pan skończy z tą błazenadą, Matthias, i przestanie udawać świętego człowieka. Pora pogawędzić o interesach.

Na czole guru usiadła mucha, potem przeszła zwinnie wzdłuż krawędzi głębokiej blizny. Najwyraźniej obecność owada wcale mu nie przeszkadzała.

– Proszę przedstawić swoją sprawę – powiedział w końcu cicho.

– Sądziłem, że wyraziłem się dość jasno przez telefon. Zerwał koniczynę i pokręcił nią w smukłych palcach.

– Rzeczywiście, co nieco mi pan wyjawił. Przyznał się pan do wkroczenia na nasz teren, do napaści na brata Barona i do włamania. Niejasne dla mnie pozostają powody, dla których pan… dla których mielibyśmy prowadzić wspólne interesy.

– A jednak jest pan tutaj.

Uśmiechnął się.

– Szczycę się posiadaniem otwartego umysłu.

– Proszę posłuchać. Mam za sobą kilka męczących, paskudnych dni i straciłem cierpliwość. Powiedziałem już swoje. Chce pan dokładniej rozważyć moją propozycję, proszę bardzo. Poczekam na pańską decyzję. Tylko proszę codziennie dodać do wyznaczonej przeze mnie kwoty odsetki w postaci drobnego tysiączka.

– Niech pan siada – polecił.

Usiadłem naprzeciwko niego po turecku. Ziemia była gorąca niczym gofrownica. Swędzenie na mojej piersi i brzuchu się wzmogło. W oddali kiwali się członkowie sekty.

Matthias zdjął rękę z brody i z roztargnieniem pogładził trawę.

– Przez telefon mówił pan o znacznej kwocie – zauważył.

– Tak. Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Trzy raty po pięćdziesiąt tysięcy. Pierwsza dziś, następne co pół roku.

Bardzo się starał wyglądać na rozbawionego.

– Dlaczegóż, u diabła, miałbym panu zapłacić tyle pieniędzy?

– Ponieważ dla pana taka sumka prawie nic nie znaczy, jeśli nocne orgie, których byłem świadkiem kilka dni temu, należą do waszych typowych rozrywek, a tak właśnie myślę, pan i pańskie zombie zużywacie tygodniowo sporo niezłego towaru.

– Sugeruje pan, że w naszych rytuałach używamy niedozwolonych środków, jak na przykład narkotyki? – spytał szyderczo.

– Bez wątpienia usuwacie wszelkie ślady, towar magazynujecie w przemyślnych kryjówkach i nie lękacie się policyjnej rewizji. Jak miało to miejsce podczas mojej pierwszej wizyty w klasztorze. Posiadam jednakże polaroidy z przyjęcia, które zrobiłyby furorę jako geriatryczne porno. Wszystkie te zwiotczałe ciała kotłujące się na matach… Misy koki i słomki do nosa. Że nawet nie wspomnę o kilku wyraźnych zdjęciach przedstawiających skrytkę pod pańską biblioteczką.

– Fotografie pełnoletnich osób dobrowolnie uprawiających seks – wyrecytował, przybierając nagle prawniczy ton. – Na stole misy wypełnione jakąś substancją. Plastikowe torebki. Nie ma pan za wiele. Pańskie rewelacje raczej nie są warte stu pięćdziesięciu tysięcy.

– A ile pan zapłaci, by uniknąć kary za morderstwo? Jego oczy zwęziły się, twarz stała się drapieżna, wilcza.

Matthias próbował traktować mnie z góry, lecz nie bardzo mu się to udawało. Swędzenie stało się prawie nie do zniesienia, lecz zapomniałem o nim w tym momencie.

– Proszę kontynuować – rzucił lodowato.

– Zrobiłem trzy kopie znalezionego u pana tekstu, dodałem do każdej stronę interpretacji i złożyłem dokumenty w trzech bezpiecznych miejscach. Wraz ze zdjęciami i instrukcjami dla prawników, na wypadek mojej przedwczesnej śmierci. Zanim skopiowałem informacje, bardzo uważnie je przeczytałem. Doprawdy fascynująca sprawa!

Wyglądał na całkowicie opanowanego, lecz wiedziałem, że jest zdenerwowany. Zdradziła go prawa ręka: kościste białe palce wbiły się nagle w ziemię i wydarły z niej kępę trawy.

– Aluzje do niczego nas nie doprowadzą – wyszeptał ochryple. – Jeśli ma pan coś do powiedzenia, proszę mówić otwarcie.

– W porządku – odparłem. – Cofnijmy się nieco w czasie. Jakieś dwadzieścia lat z okładem. Na długo, zanim postanowił pan zostać guru. Siedzi pan sobie w biurze na Camden Drive w Beverly Hills, gdy zjawia się szara myszka, drobna kobietka o imieniu Emma. Przyjechała do pana z prowincjonalnego miasteczka La Vista. Płaci panu sto dolarów za poradę prawniczą. Sporo pieniędzy w tamtych czasach. W zamian prosi o dyskrecję. Historia Emmy jest przeraźliwie smutna, chociaż bez wątpienia pan uważa ją za coś w rodzaju trzeciorzędnego melodramatu. Kobieta żyjąca w małżeństwie bez miłości szukała pocieszenia w ramionach innego mężczyzny. Mężczyzny, który pokazał jej inny świat i dostarczył doznań, o istnieniu których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy. Romans był cudowny i stanowił dla Emmy prawdziwą ucieczkę przed przygnębiającą rzeczywistością. Wszystko układało się wspaniale, póki kobieta nie zaszła z kochankiem w ciążę. Przerażona ukrywała ten fakt tak długo, jak się dało, a kiedy brzuch stał się widoczny, oświadczyła mężowi, że dziecko jest jego. Zdradzony małżonek ogromnie się ucieszył, niemal nosił ją na rękach, a kiedy uroczyście otworzył szampana, jego żona niemal umarła z poczucia winy. Zastanawiała się nad aborcją, lecz za bardzo się bała. Modliła się o poronienie, ale płód rozwijał się prawidłowo. Gdy ją pan spytał, czy powiedziała kochankowi o ich wspólnym problemie, Emma zaprzeczyła, wyraźnie przestraszona samą myślą. Jej wybranek był filarem miejscowej społeczności, zastępcą szeryfa, człowiekiem odpowiedzialnym za przestrzeganie prawa… W dodatku był żonaty i jego żona również spodziewała się dziecka. Pańska klientka nie chciała niszczyć szczęścia dwóch rodzin. Poza tym kochanek od jakiegoś czasu zaczął jej unikać, utwierdzając ją w podejrzeniach, że w ich związku od początku szukał jedynie rozkoszy cielesnych. Czy Emma poczuła się opuszczona? Nie. Uważała, że zgrzeszyła i że teraz płaci za swój błąd. Z każdym miesiącem ciąży coraz bardziej też doskwierało jej brzemię sekretu. Żyła w kłamstwie przez osiem i pół miesiąca, aż w końcu nie mogła już dłużej go znieść. Pewnego dnia, gdy mąż wyjechał z miasta, wsiadła w autobus i pojechała na północ, do Beverly Hills. Do pana. Trafiła do pańskiego lśniącego biura zaledwie kilka dni przed porodem. Była zagubiona, spanikowana. Przez wiele bezsennych nocy rozważała swoją sytuację i w końcu podjęła decyzję. Chciała odejść od Garlanda. Pragnęła rozwodu. Miał być szybki, bez żadnych wyjaśnień. Potem zamierzała opuścić miasto, urodzić dziecko w samotności, może w Meksyku… Oddałaby je do adopcji i zaczęła nowe życie z dala od miejsca, w którym grzeszyła. Przeczytała o panu w jakimś kolorowym magazynie, na stronach plotek z Hollywood, i uznała pana za najwłaściwszego człowieka do tej roboty. Wysłuchał jej pan z uwagą i natychmiast pojął, że szybki rozwód jest wykluczony. Sprawa śmierdziała, choć oczywiście panu akurat ten jej aspekt absolutnie nie przeszkadzał. Im paskudniejsze sekrety, tym lepiej można na nich zarobić. Tyle że… Emma Swope nie pasowała do typu klientek, w których pan gustował. Nijaka, bezbarwna i straszliwie małomiasteczkowa. A co najważniejsze, nie pachniała pieniędzmi. Przyjął pan od niej sto dolarów i spławił ją, mówiąc, że lepiej zrobi, kontaktując się z lokalnym prawnikiem. Wyszła od pana z zaczerwienionymi od płaczu oczyma i ciężkim sercem, pan zaś zapisał jej dane, schował raport do szuflady na akta i zapomniał o całej sprawie. Wiele lat później dostał pan postrzał w głowę i postanowił zakończyć karierę prawniczą. Przez lata pracy poznał pan mnóstwo prawdziwych bogaczy, a wśród nich, co normalne w Los Angeles, narkotykowych bossów. Nie wiem, kto pierwszy wpadł na pomysł wysłania pana jako rezydenta megadolarowego interesu kokainowo-heroinowego, ktoś z nich czy pan sam, tak czy owak, zdecydował się pan na tę wyprawę. Nielegalność owej fuchy bardzo pana podnieciła, ponieważ postrzegał pan siebie jako ofiarę, osobę zdradzoną przez system, któremu wiernie pan dotąd służył. Pieniądze i władza również były nie do pogardzenia. Aby przedsięwzięcie się udało, potrzebował pan kryjówki w pobliżu meksykańskiej granicy. Solidnej kryjówki i legalnej przykrywki. Pańscy nowi partnerzy zaproponowali jedną z małych rolniczych osad położonych na południe od San Diego. La Vista. Słyszeli o starym klasztorze na sprzedaż. Teren znajdował się tuż za rogatkami miasta, był odludny i bezpiecznie położony. Przez jakiś czas sami rozważali jego zakup, potrzebowali jednak jakiegoś pretekstu, by powstrzymać tubylców przed węszeniem. Pan spojrzał na mapę i nagle doznał olśnienia. Kulka nie zniszczyła pańskiej doskonałej prawniczej pamięci. Przejrzał pan stare akta… Jak mi idzie do tej pory?

– Proszę kontynuować. – Dłoń miał mokrą i zieloną od miętoszenia trawy.

– Zrobił pan mały wywiad środowiskowy i odkrył, że Emma Swope nigdy nie wynajęła innego prawnika. Jej wizyta u pana okazała się jedyną próbą pokierowania własnym losem, po której kobieta wróciła do swojej codziennej egzystencji. Ponownie podjęła pracę maszynistki i żyła ze swoim sekretem. Urodziła piękną rudowłosą dziewczynkę, która wyrosła na zbuntowaną nastolatkę. Kochanek Emmy również nadal mieszkał w okolicy. Ciągle był stróżem prawa. Został szeryfem. Teraz on rządził w La Viście. Był człowiekiem powszechnie szanowanym i tak wpływowym, że jego zdanie mieszkańcy miasteczka traktowali jak słowa wyroczni. Wiedział pan, że ze swoimi informacjami ma go pan w kieszeni i szeryf na pewno nie odmówi panu pomocy.

Ostatnie pozory spokoju zniknęły z pociągłej zarośniętej twarzy. Guru dotknął brody i usmarował ją na zielono, potem polizał trawę pod dolną wargą i splunął.

– Banalni ludzie ze swoimi śmierdzącymi, małymi intrygami – odburknął. – Łudzą się przez całe życie, że ich egzystencja ma jakikolwiek sens.

– Wysłał mu pan kopię listu, który u pana znalazłem, po czym zaprosił szeryfa na rozmowę do Beverly Hills. Bez wątpienia obawiał się pan, że Houten pana zignoruje albo każe iść do diabła. Co takiego mogłoby mu grozić? Niewielki, jak na standardy naszego miasta, skandal? Wczesna emerytura?

A jednak facet zjawił się w pańskim biurze już następnego dnia, prawda?

Matthias roześmiał się głośno. Nie był to przyjemny dźwięk.

– Jasne, już o świcie – odrzekł, kiwając głową. – Przyjechał w tym swoim śmiesznym stroju kowboja. Starał się wyglądać jak macho, ale trząsł się jak osika. Kretyn.

Guru sekty Dotknięcie rozkoszował się wspomnieniem z okrutnym błyskiem w oku.

– Natychmiast pan sobie uświadomił – kontynuowałem – że trafił pan w czuły punkt. Szczegółów domyślił się pan wprawdzie dopiero następnego lata, gdy Nona Swope zaczęła dla was pracować, ale nie musiał pan znać do końca powodów czyjegoś strachu, by na nim zarobić.

– Houten to kmiotek. – Matthias wydął pogardliwie wargi. – Frajer, na którego wystarczył byle blef.

– Tamto lato – przerwałem mu – było zapewne bardzo interesujące. Świeżo stworzona przez pana wspólnota społeczna o mało się nie rozpadła. I to przez kogo? Przez szesnastolatkę.

– To była mała nimfomanka – powiedział drwiąco. – Lubowała się w starszych facetach. Ciągnęła za nimi jak pies gończy. Odkąd się pojawiła, stale słyszałem plotki, a pewnego dnia nakryłem ją w spiżami z pewnym sześćdziesięciolatkiem. Wyciągnąłem ją za uszy i zadzwoniłem do Houtena. Przyjechał. Patrzyli na siebie w taki sposób, że od razu odkryłem, dlaczego moje intencje go zdenerwowały. Facet nieświadomie pieprzył własną córkę. Tamtego dnia zrozumiałem, że mam go w kieszeni. Na zawsze! Od tamtej pory był całkowicie na moje usługi.

– Bez wątpienia bardzo się przydawał.

– Nadzwyczaj. – Uśmiechnął się. – Przed wyborami, kiedy bardziej kontrolowano granicę, szeryf Houten pojechał z nami do Meksyku i pomógł przewieźć ładunek. Nie ma to jak policyjna eskorta.

– Tak, to cholernie dobry układ – przyznałem. – Z pewnością warto go pielęgnować.

Zmieniłem pozycję. Stopa mi zdrętwiała i przez chwilę potrząsałem nią, aby przywrócić krążenie krwi.

– Wszystko, co do tej pory od pana usłyszałem, to czyste domysły – stwierdził chłodno. – Żadnych konkretów, za które warto zapłacić choć dolara.

– Spokojnie, to tylko preludium. Porozmawiajmy teraz o doktorze Auguście Valcroix. Niedopasowany do współczesności hipis z lat sześćdziesiątych. Nie jestem pewny, jak się spotkaliście, ale prawdopodobnie nasz drogi lekarz handlował prochami w Kanadzie i już tam poznał niektórych spośród pańskich wspólników. Tak czy owak, został jednym z waszych dilerów i rozprowadzał narkotyki między innymi w szpitalu. Czy istnieje lepsza przykrywka niż prawdziwy tytuł doktora medycyny? Podejrzewam, że otrzymywał od was towar na dwa sposoby. Czasami przyjeżdżał tutaj pod pozorem uczestnictwa w seminarium i zabierał paczuszki osobiście. Innym razem pan mu je wysyłał. Właśnie z nim spotkali się Graffius i Delilah podczas swojej wizyty w Los Angeles owego dnia, gdy odwiedzili Swope’ów. Kontrolna wizyta po narkotykowym transferze. I oczywiście, wbrew podejrzeniom Raoula Melendeza-Lyncha, wcale nie zachęcali Swope’ów do zakończenia leczenia Woody’ego, a tym bardziej nie mieli nic wspólnego z uprowadzeniem dziecka. Następna sprawa. Valcroix, choć narkoman i flejtuch, potrafił swoich pacjentów i ich rodziny skłonić do zwierzeń. Wykorzystywał ten talent do uwodzenia kobiet, a czasem takie informacje przydawały się podczas kuracji. Nawiązał dobre stosunki z Emmą Swope… Jako jedyny nie nazwał jej nijaką, bezwolną. Mało tego, wydała mu się wręcz silną osobowością. Ponieważ wiedział o niej coś, czego nikt inny nawet się nie domyślał. Wykrycie raka u dziecka często staje się przyczyną rozbicia rodziny. Niekiedy zachowanie rodziców zmienia się wprost nie do poznania… Widziałem takie transformacje wiele razy. W przypadku Swope’ów stres był znacznie silniejszy. Z Garlanda uczynił pompatycznego błazna, Emma natomiast z każdym dniem coraz głębiej pogrążała się w myślach o przeszłości. Bez wątpienia Valcroix namówił ją na szczerą rozmowę w chwili szczególnej słabości. Choroba synka zwielokrotniła jej poczucie winy, a lekarz wydał jej się miły i przepełniony współczuciem, więc otworzyła się przed nim i wylała swoje żale. Ktoś inny uznałby opowieść Emmy za podobną do wielu innych smutnych historii i zachowałby ją dla siebie, jednak dla Valcroix zdobyte informacje miały daleko idące implikacje. Prawdopodobnie od dawna przyglądał się Houtenowi i zastanawiał, dlaczego szeryf tak chętnie wykonuje pańskie polecenia. Teraz już wiedział. Miał w nosie moralność, a tajemnica lekarska nic dla niego nie znaczyła. Kiedy jego zawodowa przyszłość stanęła pod znakiem zapytania, przyjechał tu, na południe, podzielił się z panem swoją wiedzą i zażądał większego procentu od zysków. Udał pan zgodę na nowy układ, po czym podał mu narkotyki. Kiedy Valcroix zasnął, kazał pan jednemu ze swoich wyznawców wywieźć go w kierunku Los Angeles. Drugi człowiek jechał za nimi. W dokach Wilmington wspólnie upozorowali śmiertelny wypadek. Upewnili się, że Kanadyjczyk nie żyje, i odjechali. Technika jest dość prosta, trzeba tylko deską zablokować pedał gazu…

– Coś w tym rodzaju. – Matthias się uśmiechnął. – Użyliśmy gałęzi drzewa. Jabłonki. Materiału całkowicie naturalnego. Valcroix uderzył w ścianę przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Barry powiedział, że facet przypominał omlet pomidorowy. – Polizał wąs i posłał mi twarde znaczące spojrzenie. – To była zachłanna chciwa świnia.

– Nie dam się zastraszyć – zapewniłem go. – Sto pięćdziesiąt tysięcy. Ani centa mniej.

Guru westchnął.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy to spora sumka, ale jakoś bym ją przebolał – oświadczył. – Kto mnie jednakże zapewni, że nie wróci pan po więcej? Sprawdziłem pana, Delaware. Był pan kiedyś niezłym specjalistą w swojej dziedzinie i świetnie pan zarabiał. Teraz pracuje pan jedynie dorywczo, lecz lubi pan wystawne życie. Ten fakt mocno mnie martwi. Nie ma nic gorszego niż wielka przepaść między „chcieć” i „mieć”. Nowy samochód, kilka luksusowych wypadów wakacyjnych, drogie mieszkanko w Mammoth i nagle pieniądze się kończą. Minie trochę czasu, a pojawi się pan ponownie z kolejnymi żądaniami. Jestem co do tego przekonany.

– Nie jestem zachłanny, Matthias. Gdyby mnie pan dokładniej sprawdził, dowiedziałby się pan, że poczyniłem kilka korzystnych inwestycji, które nadal przynoszą mi niezły dochód. Mam trzydzieści pięć lat i nie narzekam na brak funduszy, niech mi pan wierzy. Żyję sobie wygodnie bez pańskiej forsy i mogłoby to trwać w nieskończoność. Podoba mi się wszakże pomysł oskubania takiego jak pan speca od pomnażania gotówki. Traktuję ten interes jako jednorazowy fuks. Gdy ostatnia pięćdziesiątka znajdzie się w moich rękach, nigdy więcej już mnie pan nie zobaczy.

Zamyślił się.

– Może dwie setki w kokainie?

– Nie ma mowy. Nigdy nie tykam tego paskudztwa. Musi być gotówka.

Wydął wargi i zmarszczył brwi.

– Ależ z pana nieustępliwy drań, doktorku. Ma pan instynkt zabójcy. Podziwiam ludzi z takim charakterem. Przyznam, że Barry mylił się co do pana. Mówił, że jest pan uczciwy, szczery i chorobliwie zadufany w sobie. W rzeczywistości niezły z pana szakal.

– Graffius zawsze był kiepskim psychologiem. Nigdy nie rozumiał ludzi.

– Tak jak i pan. – Wstał nagle i dał znak zgromadzonym na wzgórzu członkom sekty. Podnieśli się powoli i majestatycznie ruszyli ku nam. Tyraliera odzianych w biel żołnierzy.

Zerwałem się na równe nogi.

– Popełnia pan błąd, Matthews. Przedsięwziąłem środki ostrożności na taką ewentualność. Jeśli nie wrócę do Los Angeles przed ósmą, akta zostaną ujawnione.

– Dupek z pana – warknął. – Kiedy byłem prawnikiem, zjadałem takich frajerów na śniadanie. Przeżuwałem ich i wypluwałem. Najłatwiej było sterroryzować wszelkiej maści psychiatrów i psychologów. Podczas pewnego procesu jeden z nich w trakcie zeznań posikał się przeze mnie w gacie ze strachu. A miał tytuł profesora. Pańska dziecinna próba szantażu jest żałosna. W kilka minut poznam miejsca złożenia kopii dokumentów. Barry ma ochotę osobiście pokierować przesłuchaniem. Uważam ten pomysł za wspaniały, jego pragnienie zemsty wydaje mi się niezwykle silne. To paskudny, mały gnojek, który świetnie się nadaje do tej roboty. Rozmowa z nim może się okazać dla pana bardzo, bardzo przykra, Delaware. A kiedy już wyciągniemy z pana odpowiednie informacje, załatwimy pana. Następny nieszczęśliwy wypadek.

Członkowie sekty zbliżyli się do nas. Wyglądali jak bezlitosne automaty.

– Niech pan ich odwoła, Matthews. W ten sposób jeszcze bardziej się pan pogrąża.

Mężczyźni i kobiety otoczyli nas kręgiem. Mieli obojętne twarze. Zaciśnięte drapieżnie usta. Puste oczy. Puste umysły…

Ich przywódca odwrócił się do mnie plecami.

– A jeśli istnieją inne kopie? Takie, o których panu nie powiedziałem?

– Żegnaj, doktorku – rzucił mi pogardliwie.

Jego wyznawcy rozstąpili się, aby go przepuścić, a potem natychmiast zwarli szeregi. Dostrzegłem Graffiusa. Drżał z niecierpliwości. Strumyczek śliny ściekał na jego dolną wargę. Kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnął się nienawistnie.

– Bierzcie go – rozkazał.

Czarnobrody wielkolud zrobił krok do przodu i złapał mnie za ramię. Inny osiłek o szeroko rozstawionych zębach chwycił za drugie. Na dany przez Barona znak pociągnęli mnie ku głównemu budynkowi. Za nimi podążyli inni, zawodzący pieśń pogrzebową bez słów.

Graffius podbiegł i uderzył mnie z pogardą w twarz. Rechocząc radośnie, opowiedział mi o przyjęciu, które zaplanowali na moją cześć.

– Mam nowy, dopiero testowany halucynogen, przy którym LSD wydaje się aspiryną dla dzieci. Wstrzelę ci go prosto w żyłę z dodatkiem metedryny. Poczujesz się jak w piekle i z każdą kolejną minutą będziesz się zapadał w nie głębiej.

Zamierzał ciągnąć dalej tę przemowę rodem z tandetnego kryminału, gdy nagle rozległ się terkot pistoletów maszynowych, wdzierający się w ciszę niczym symfonia gigantycznych ropuch, a po chwili pojedyncze głośne eksplozje.

– Co za cholera?! – zawołał Graffius.

Procesja się zatrzymała.

Od tego momentu wszystkie zdarzenia rozegrały się tak szybko jak na przyspieszonym filmie.

Na niebie pojawiły się wirujące oślepiające światła przeszywające mrok. Nad naszymi głowami krążyły dwa helikoptery. Z jednego z nich zahuczał wzmocniony przez megafon głos:

– Mówi agent Siegel z Federalnego Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami. Macie uwolnić doktora Delaware’a i położyć się twarzą do ziemi.

Powtórzono to trzykrotnie.

Graffius zaczął coś krzyczeć, natomiast inni członkowie sekty stali niczym wryci w ziemię. Gapili się w niebo zaskoczeni. Przypominali ludzi pierwotnych, którym objawił się nowy bóg.

Helikoptery zaczęły opadać coraz niżej. Drzewa gięły się od podmuchu wirników.

Agent Siegel raz za razem powtarzał polecenie, jednak ludzie z sekty nie zastosowali się do niego – raczej z powodu szoku niż świadomego nieposłuszeństwa.

Jeden z helikopterów wycelował intensywny snop oślepiającego światła w grupę. Kiedy mężczyźni i kobiety osłaniali oczy, komandosi rozpoczęli natarcie.

Dziesiątki uzbrojonych mężczyzn w kuloodpornych kamizelkach i hełmach wyrosło jak spod ziemi.

Jedna grupa wyłoniła się niespodziewanie spod wiaduktu. Kilka sekund później zza głównego budynku wynurzyła się druga – komandosi prowadzili stadko zakutych w kajdanki wyznawców Matthiasa. Trzecia grupa przybyła od strony pól i rozpoczęła szturm na kościół.

Usiłowałem się uwolnić, lecz czarnobrody i ten drugi trzymali mnie w katatonicznym uścisku. Graffius wskazywał na mnie i mamrotał coś bez sensu niczym małpa na amfetaminie. Podbiegł, wygrażając mi pięścią. Kopnąłem go i trafiłem w kolano. Wrzasnął i przez chwilę skakał przede mną na jednej nodze w tańcu błagającego o deszcz Indianina. Ci, którzy mnie trzymali, popatrzyli po sobie, niepewni, jak zareagować. Kilka sekund później decyzja i tak nie należała już do nich.

Byliśmy otoczeni. Komandosi z wiaduktu uformowali koncentryczny pierścień wokół kręgu członków sekty. Zauważyłem teraz, że są wśród nich funkcjonariusze Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami, agenci FBI, przedstawiciele policji stanowej, szeryfowie hrabstwa i przynajmniej jeden detektyw z policji Los Angeles, którego rozpoznałem.

Latynoski oficer z wąsikiem à la Zapata beznamiętnie rozkazał wszystkim położyć się na ziemi. Tym razem posłuchali natychmiast. Dwa wielkoludy uwolniły moje ręce, jakby ktoś odłączył ich od zasilania. Odsunąłem się i obserwowałem akcję.

Komandosi kazali członkom sekty rozłożyć nogi i zrewidowali ich; po dwóch żołnierzy na każdego pojmanego. Po obszukaniu zakładali im kajdanki, wyprowadzali z grupy jednego po drugim, niczym paciorki zdejmowane ze sznurka, odczytywali im ich prawa i pod bronią odstawiali do czekających nieopodal furgonetek.

Poza Graffiusem, który kopał i krzyczał, mężczyźni i kobiety z sekty Dotknięcie nie stawiali oporu. Odrętwiali ze strachu i kompletnie zdezorientowani, biernie poddawali się policyjnej procedurze i, powłócząc nogami, szli w beznadziejnej procesji oświetlanej reflektorami przez krążące w górze helikoptery.

Ciężkie drzwi głównego budynku otworzyły się i wyszła z nich kolejna grupka w towarzystwie komandosów. Ostatni pojawił się Matthias w otoczeniu agentów. Guru kroczył na sztywnych nogach i coś perorował. Patrząc z oddali, odnosiłem wrażenie, że wygłasza końcową mowę obrończą, lecz jego słowa całkowicie zagłuszał hałas helikopterów. I tak zresztą nikt go zapewne nie słuchał.

Gdy wokół mnie trochę się uspokoiło, znowu uświadomiłem sobie, jak mi gorąco. Zdjąłem kurtkę, odrzuciłem ją na bok i zacząłem rozpinać koszulę. Podeszli do mnie Milo wraz z mężczyzną, którego szczupła twarz o wyostrzonych rysach nosiła ślady kilkugodzinnego ciemnego zarostu. Towarzysz mojego przyjaciela miał na sobie szary garnitur, białą koszulę i ciemny krawat pod operacyjną kurtką z odblaskowym nadrukiem i maszerował wojskowym krokiem. Nazywał się Severing Fleming i kierował całą akcją z ramienia Urzędu do Walki z Handlem Narkotykami.

– Doskonała robota, Alex. – Milo poklepał mnie po plecach.

– Pomogę panu, doktorze – powiedział agent Fleming i zabrał się do odrywania od mojej piersi taśmy z mikrofonem marki Nagra. – Mam nadzieję, że nie cierpiał pan zbytnio.

– Swędziało jak cholera.

– Pewnie ma pan wrażliwą skórę.

– Tak, to w ogóle bardzo wrażliwy facet, Sev.

Fleming się uśmiechnął.

– No to wszystko w porządku – powiedział Fleming, chowając mikrofon do pokrowca. – Odsłuch w furgonetce był doskonały, mamy nagranie. Przysłuchiwała mu się wraz z nami prawniczka z Departamentu Sprawiedliwości. Jest zdania, że zdobyte informacje zupełnie wystarczą. Jeszcze raz dzięki, doktorze. Do zobaczenia, Milo.

Uścisnął nam dłonie, niedbale zasalutował i odszedł, tuląc mikrofon niczym noworodka.

– No cóż – zauważył Milo. – Nieustannie ujawniasz nowe talenty. Hollywood niedługo zacznie walić do twoich drzwi.

– Zgadza się – odparłem, pocierając pierś. – Zadzwoń do mojego agenta i zorganizuj spotkanie w Polo Lounge.

Roześmiał się i zdjął policyjną kurtkę.

– Czuję się w niej jak facet z reklamy opon Michelina.

– Chciałbyś być taki ładny.

Ruszyliśmy razem ku wiaduktowi. Niebo zdążyło już ściemnieć i ucichnąć. Za bramą z warkotem ruszały radiowozy. Weszliśmy na most i przeszliśmy po zimnych kamieniach. Milo sięgnął w górę, zerwał winogrono z pnącza porastającego kamienną altankę.

– Odwaliłeś kawał doskonałej roboty, Alex – stwierdził. – W końcu capnęli go za narkotyki. Najważniejsze jednak, żeby beknął za morderstwo. Gdy dodam do tego rozwiązanie sprawy pana Lepkie Gacie, muszę stwierdzić, że mamy za sobą niezły tydzień.

– Świetnie – oświadczyłem znużonym tonem.

– Wszystko w porządku, stary?

– Nic mi nie będzie, nie martw się.

– Wciąż myślisz o chłopcu, prawda?

Zatrzymałem się i spojrzałem mu w oczy.

– Musisz od razu wracać do Los Angeles? – spytałem.

Objął mnie, uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.

– Powrót oznacza zanurzenie się w papierkowej robocie. A raporty nie zając, nie uciekną.

Загрузка...