Gdy się rano obudziłem, czułem się jeszcze gorzej. Wziąłem aspirynę, wypiłem herbatę cytrynową, bardzo żałując, że nie ma ze mną Robin, która by się mną odpowiednio zajęła.
Włączyłem niezbyt głośno telewizor i zapadłem w drzemkę. Przez cały dzień na przemian budziłem się i zasypiałem. Pod wieczór poczułem się na tyle dobrze, że zwlokłem się z łóżka i zjadłem galaretkę owocową. Jednak nawet te kilka kroków zmęczyło mnie i wkrótce ponownie zasnąłem.
Śniło mi się, że dryfuję na arktycznej krze lodowej. Usiłowałem znaleźć schronienie przed gwałtownym gradobiciem pod prowizorycznym dachem z cienkiej tektury. Każdy kolejny atak gradu mocniej szatkował karton. Byłem coraz bardziej obnażony i moje przerażenie rosło.
Obudziłem się nagi, drżący z zimna. Gradobicie trwało również na jawie. W ciemnościach na zegarku jarzyły się cyferki 23.26. Niebo za oknem było całkowicie czarne. Grad zmienił się w kule. Seria z karabinu maszynowego zagrzechotała na ścianie mojego domu.
Rzuciłem się na podłogę, położyłem płasko na brzuchu i znieruchomiałem, ciężko oddychając.
Następna salwa. Werbel pocisków, brzęk tłuczonego szkła. Krzyk bólu. Przyprawiający o mdłości głuchy dźwięk, jakby melon pękał pod młotem kowalskim. Warkot zapuszczanego silnika. Pisk opon gwałtownie startującego samochodu.
Potem cisza.
Doczołgałem się do telefonu. Zadzwoniłem na policję. Spytałem o Mila. Miał wolne.
– A więc chcę mówić z Delem Hardym.
Czarny detektyw podniósł słuchawkę. Opowiedziałem mu o koszmarze, który przemienił się w rzeczywistość.
Odparł, że zadzwoni do Mila i natychmiast przyjadą.
Kilka minut później całą dolinę wypełniło zawodzenie syren, przypominających rozszalałe puzony.
Włożyłem szlafrok i wyszedłem na zewnątrz.
Sekwojowe deski na froncie domu były podziurawione jak durszlak. Zniknęła też szyba z jednego okna.
Poczułem zapach benzyny.
Na tarasie stały trzy otwarte kanistry. Wciśnięte w otwory szmaty przypominały wielkie knoty. Mokre ślady stóp prowadziły do krawędzi podestu. Spojrzałem ponad poręczą.
Jakiś mężczyzna leżał w japońskim ogrodzie. Nieruchomo, twarzą w dół.
Zeskoczyłem akurat wtedy, gdy pojawili się dwaj detektywi: czarny i biały. Poszedłem boso do ogrodu, w rozpalonych gorączką stopach czując lodowate zimno. Krzyknąłem. Mężczyzna nie odpowiedział.
To był Richard Moody.
Pół jego twarzy zniknęło; pozostało z niej jedynie coś, co przypominało krwawy ochłap. Albo – mówiąc bardziej precyzyjnie – rybią karmę, ponieważ głowa Moody’ego tkwiła zatopiona w moim stawie i koi muskały ją pyszczkami, wsysając krwawą wodę, rozkoszując się nowym przysmakiem.
Poczułem mdłości. Próbowałem przegonić ryby, machając rękoma, lecz odniosłem wręcz przeciwny skutek, bowiem mój widok kojarzył im się z karmieniem. Rytmicznie otwierały i zamykały pyszczki. Duży czarno-złoty karp wyskoczył z wody, starając się uszczknąć większy kęs. Mógłbym przysiąc, że uśmiechnął się do mnie wąsatymi wargami.
Ktoś nagle stanął u mojego boku. Aż podskoczyłem zaskoczony.
– Spokojnie, Alex.
– Milo!
Wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. Miał jakąś wiatrówkę, pod nią żółtą koszulkę polo firmy HangTen i dżinsy.
Jego włosy były rozczochrane, a zielone oczy błyszczały w księżycowej poświacie.
– Chodź. – Wziął mnie za łokieć. – Wejdźmy na górę. Napijemy się czegoś, a potem opowiesz mi dokładnie, co się zdarzyło.
Kiedy ekipa techniczna zabezpieczała miejsce zbrodni, usiadłem na mojej starej skórzanej sofie i napiłem się whisky Chivas.
Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że nadal jestem chory, przemarznięty i osłabiony. Szkocka spłynęła ciepło i gładko do żołądka. Naprzeciwko mnie siedzieli Milo i Del Hardy. Czarny detektyw jak zwykle prezentował się elegancko, w dopasowanym ciemnym garniturze, brzoskwiniowej koszuli, czarnym krawacie i wypolerowanych półbutach. Na nos włożył okulary i robił notatki.
– Na pierwszy rzut oka – oznajmił Milo – sprawa wygląda tak: Moody zaplanował podpalenie twojego domu, ktoś go śledził, przyłapał na gorącym uczynku i zastrzelił. – Rozmyślał przez moment. – W tej rodzinie mieliśmy do czynienia z trójkątem, prawda? Jak ci się podoba przyjaciel pani Moody w roli egzekutora?
– Niespecjalnie, nie wyglądał mi na faceta zdolnego do zbrodni.
– Jego nazwisko – zażądał Hardy z gotowym ołówkiem.
– Carlton Conley. Pracuje jako stolarz w Aurora Studios. On i Moody byli przyjaciółmi, zanim powstał… trójkąt.
Hardy pisał.
– Czy wprowadził się do żony Moody’ego?
– Tak. Teraz… podobno wraz z nią i dziećmi przebywa na północy, w pobliżu Davis. Za radą prawnika.
– Nazwisko prawnika?
– Malcolm J. Worthy. Beverly Hills.
– Lepiej do niego zadzwońmy – stwierdził Milo. – Jeśli Moody przygotował sobie listę wrogów, prawnik figuruje na samym jej szczycie. Dowiedzmy się o numer w Davis i sprawdźmy, czy coś tam się wydarzyło… Zresztą dawną żonę zmarłego i tak trzeba powiadomić. Niech miejscowi ją poinformują i zwrócą uwagę na jej reakcję. Ciekawe, czy będzie zaskoczona nowiną. Zadzwoń też do sędzi. Czy ktoś jeszcze przychodzi ci do głowy?
– Tak, w sprawę wplątany był jeszcze jeden psycholog. Doktor Lawrence Daschoff. Mieszka w Brentwood, ale gabinet ma w Santa Monica. – Znałem numer gabinetu Larry’ego na pamięć i podałem go policjantom.
– A prawnik Moody’ego? – spytał Del. – Jeśli facet uznał, że adwokat spieprzył jego sprawę, mógł walić na oślep.
– To prawda. Nazywa się Durkin. Na imię ma Emil, Elton czy jakoś tak.
Grymas wspomnienia przemknął przez twarz czarnego detektywa.
– Eldridge – burknął gderliwie. – Ten gnojek reprezentował moją byłą żonę. Doszczętnie mnie ograbił.
– No cóż, w takim razie… – Milo się roześmiał – będziesz miał przyjemność przesłuchania go. Chyba że wolisz pocieszać wdowę.
Hardy mruknął coś pod nosem, zamknął notes i poszedł do kuchni, aby wykonać te telefony.
Jeden z techników stał w progu, czekając na Mila. Mój przyjaciel poklepał mnie po ramieniu i poszedł z nim porozmawiać. Wrócił po paru minutach.
– Zbadali ślady opon – oświadczył. – Szerokie, auto raczej stare, ale wnosząc z kolein, nieźle podrasowane. Mówi ci to coś?
– Moody jeździł furgonetką.
– Już porównali jego koła. Nie pasują.
– Żaden inny samochód nie przychodzi mi do głowy.
– W furgonetce znaleźli jeszcze sześć kanistrów z benzyną, co potwierdza moją wersję o liście kandydatów do odstrzału. Tyle że nie do końca ma to sens. Moody zamierzał użyć trzech kanistrów tutaj. Przypuśćmy, że zaplanował jakiś wysoce przemyślany rytuał i przeznaczył na jedną osobę po trzy kanistry. Biorąc pod uwagę minimum pięć ofiar: ciebie, drugiego psychologa, obu prawników i sędzię, wychodzi nam piętnaście kanistrów. Sześć zostało, czyli że zużył już dziewięć. Nie licząc ciebie, trzeba by uznać, że dokonał wcześniej dwóch prób. Jeśli zaplanował również podpalenie rodzinnego domu, potrzebowałby dwunastu… i musimy pamiętać, że dokonał już trzech prób. Choć liczby się nie zgadzają, mało prawdopodobne, żeby dla ciebie przeznaczył więcej benzyny niż dla kogoś innego. Reasumując, prawdopodobnie nie byłeś na jego liście numerem pierwszym. Dlaczego zatem strzelec śledził go cały czas, obserwował, jak facet podkłada ogień dwa lub trzy razy, ryzykował, że zostanie zauważony i dopiero tutaj… powiedzmy, przy trzecim podejściu… wykonał swoją robotę?
Zastanowiłem się nad jego pytaniem.
– Tylko jedna rzecz przychodzi mi na myśl – podsunąłem. – Ten teren jest dość odosobniony i rośnie tu wiele wysokich drzew, więc snajperowi łatwo było się ukryć.
– Może – odparł sceptycznie. – Przeanalizujemy kąt ustawienia opon. Hm… „Podrasowany zabójca”. Dobrze to brzmi.
Przez chwilę gryzł paznokieć i przypatrywał się mi z poważną miną.
– Masz jakichś wrogów, o których nie wiem, kolego?
Poczułem ucisk w żołądku. To, o czym wcześniej myślałem, zostało teraz wypowiedziane na głos. Milo podejrzewał, że byłem potencjalną ofiarą…
– Tylko facetów ze sprawy La Casa de Los Niños, a ci siedzą za kratkami. Nie słyszałem, żeby któregoś wypuścili.
– Przy obecnym stanie systemu prawno-więziennego nigdy nie można być pewnym, czy ktoś jest w pudle, czy też łazi sobie po ulicy. Sprawdzimy wszystkich. Będzie to również w moim interesie.
Sącząc kawę, pochylił się do przodu.
– Wiem, że przeżyłeś szok, Alex, i nie chcę cię dodatkowo niepokoić, ale musimy teraz o tym porozmawiać. Pamiętam, że kiedy zadzwoniłeś do mnie w sprawie szczura, spytałem cię o rysopis Moody’ego. Powiedziałeś, że byliście prawie tego samego wzrostu, wagi i karnacji.
Pokiwałem tępo głową.
– Przez cały dzień nie ruszałem się z domu, leżałem chory w łóżku. Ktoś, kto przyjechał po zmroku, nie wiedziałby, że jestem w środku. A z daleka łatwo o pomyłkę.
– Sprawa jest nieprzyjemna, jednakże musimy ją rozważyć – oświadczył niemal przepraszająco Milo. – W głębi duszy nie sądzę, aby chodziło o La Casa de Los Niños. A typki, o których otarłeś się w związku ze Swope’ami?
Błyskawicznie przejrzałem w myślach listę osób, które spotkałem w ciągu ostatnich paru dni. Valcroix. Matthias i członkowie sekty Dotknięcie. Houten… Czy el camino szeryfa nie miało szerokich opon? Maimon. Bragdon. Carmichael. Jan Rambo. Beverly i Raoul. Nikt z tej grupki nie wydawał się nawet w najmniejszym stopniu podejrzany i powiedziałem o tym Milowi.
– Z całej paczki najbardziej nie podoba mi się ten kanadyjski dupek – oznajmił.
– Valcroix obraził się na mnie za przesłuchanie. Ale uraza do kogoś nie równa się nienawiści, a ten, kto oddał te strzały, działał z żądzy krwi.
– Mówiłeś, że Kanadyjczyk ostro ćpa. A powszechnie wiadomo, że narkomani miewają czasem ataki paranoi.
Przypomniałem sobie, że Beverly wspomniała o coraz dziwniejszym zachowaniu Valcroix, i powtórzyłem to Milowi.
– Sam widzisz – mruknął. – Kokainowe szaleństwo.
– Istnieje oczywiście taka możliwość, ale wydaje mi się niezwykle mało prawdopodobna. Nie byłem dla niego aż tak ważny. Poza wszystkim zaś Augie zawsze woli się wycofać, niż zadziałać. Typ pacyfisty z festiwalu w Woodstock.
– Dokładnie taka sama była „rodzina” Mansona. Jakiej marki samochodem jeździ Valcroix?
– Nie mam pojęcia.
– Sprawdzimy w wydziale komunikacji, potem zadamy facetowi kilka pytań. Porozmawiamy także z innymi. Mam nadzieję, że sprawa sprowadzi się jednak do Moody’ego. Skoro już o nim mowa, chyba łatwo go było znienawidzić, co?
Wstał i się przeciągnął.
– Dzięki za wszystko, Milo.
Niedbale machnął ręką.
– Jeszcze nic nie zrobiłem, więc nie masz za co dziękować. I prawdopodobnie nie będę w stanie zajmować się sam twoimi problemami. Muszę wyjechać.
– Dokąd?
– Do Waszyngtonu. W sprawie naszego mordercy gwałciciela. Saudyjczycy wynajęli jedną z tych zręcznych firm public relations. Ładują miliony w reklamy, które pokazują ich jako sympatycznych, przyjaznych światu ludzi. Z powodu wyczynów śmierdzącego księcia mogliby stracić na opinii. Mamy więc naciski z góry, żebyśmy wypuścili faceta. Jeśli wyjedzie z miasta, uniknie sądu i wszelkiego rozgłosu. Departament nie chce go wprawdzie zwolnić ze względu na ohydę jego zbrodni, jednak Arabowie się upierają, a politycy pragną symbolicznego gestu dobrej woli. – Pokręcił głową z oburzeniem. – Któregoś dnia przyjechało paru facetów w szarych garniturach z Departamentu Stanu. Wzięli mnie i Dela na lunch. Trzy martini i superżarcie na koszt podatników, potem towarzyska pogawędka o kryzysie paliwowym. Pozwoliłem im gadać, po czym nagle podsunąłem pod nosy stosik zdjęć dziewczyny, którą zabił ten śmierdziel. Typki z dyplomacji mają naprawdę delikatne organizmy. O mało nie zwymiotowali w doskonałe coq au vin. Tego popołudnia dostałem wezwanie do stolicy, żeby przedyskutować tam sprawę Araba.
– Chciałbym cię zobaczyć z tymi biurokratami. Kiedy lecisz?
– Nie wiem. Może jutro albo pojutrze. Po raz pierwszy w całym moim nędznym życiu lecę pierwszą klasą. – Popatrzył na mnie z troską. – Przynajmniej Moody zszedł nam z drogi – mruknął.
– Tak – westchnąłem. – Żałuję, że skończył w taki sposób. – Pomyślałem o jego dzieciach. Zabójstwo ojca z pewnością odbije się negatywnie na ich psychice. Gdyby mordercą okazał się Conley, dramat byłby jeszcze poważniejszy.
Hardy wrócił z kuchni i streścił odbyte rozmowy telefoniczne.
– Hm… mogło być gorzej. Połowa domu Durkina stoi w ogniu. On i jego żona odnieśli poparzenia drugiego stopnia i trochę się nawdychali dymu, ale przeżyją. Worthy miał alarmy przeciwpożarowe, które włączyły się na czas. Mieszka w Palisades w wielkiej posiadłości obsadzonej drzewami. Parę z nich spłonęło.
A zatem Moody zdążył już podłożyć ogień w kilku miejscach. Milo popatrzył na mnie znacząco. Hardy mówił dalej.
– Domy sędzi i Daschoffa pozostały nietknięte, toteż te kanistry w samochodzie były prawdopodobnie przeznaczone dla nich. Wysłałem mundurowych, mają sprawdzić jej biuro i jego gabinet.
Richard Moody zakończył swoje nędzne życie w ogniu zbrodni.
Milo gwizdnął i przedstawił Hardy’emu scenariusz pod tytułem: „Delaware jako ofiara”, co bynajmniej nie poprawiło mi humoru.
Podziękowali za kawę i wstali. Hardy wyszedł, Milo zaś ociągał się jeszcze przez chwilę.
– Możesz tu zostać, jeśli chcesz – powiedział w końcu – ponieważ technicy większość pracy wykonają na zewnątrz. Jeżeli jednak wolisz się gdzieś przenieść, nie ma sprawy.
Moją dolinę wypełniały światła radiowozów, kroki ludzi i przytłumione rozmowy. Na razie byłem bezpieczny, ale przecież policja nie zostanie tu na zawsze.
– Wyprowadzę się na kilka dni.
– Gdybyś chciał się zatrzymać w moim mieszkaniu, oferta jest wciąż aktualna. Rick przez następne dwa dni będzie na dyżurze, więc miałbyś ciszę i spokój.
Zastanowiłem się przez moment.
– Dzięki, ale naprawdę chcę pobyć sam.
Odparł, że całkowicie mnie rozumie, wysączył resztki kawy i podszedł bliżej.
– Widzę ten znajomy błysk w twoich oczach i przyznam, że to mnie martwi, kolego.
– Nic mi nie jest.
– Jak do tej pory. I chciałbym, żeby tak zostało.
– Nie masz się o co martwić, Milo. Naprawdę.
– Chodzi o chłopca, tak? Nie zrezygnujesz, póki go nie znajdziesz?
Milczałem.
– Posłuchaj, Alex, jeśli zdarzenia z dzisiejszego wieczoru mają coś wspólnego ze Swope’ami, radzę ci… trzymaj się z dala od tej sprawy. Tak będzie dla ciebie najlepiej. Nie mówię, że dzieciak nie jest ważny, ale pomyśl o sobie.
Delikatnie poklepał mnie po uszkodzonej szczęce.
– Ostatnim razem miałeś szczęście. Nie kuś losu.
Zapakowałem torbę na dwa dni i przez jakiś czas krążyłem po okolicy, aż wybrałem hotel Bel-Air jako dobre miejsce na powrót do zdrowia. I na kryjówkę. Znajdował się w odległości zaledwie kilku minut od mojego domu, był cichy, ogrodzony wysokim otynkowanym murem i subtropikalnym zagajnikiem. Otoczenie – różowe ściany zewnętrzne, zielone wewnętrzne, rozkołysane palmy kokosowe i staw, w którym pływały flamingi – zawsze kojarzyło mi się ze starym, mitycznym Hollywoodem, czyli romantycznością, słodką fantazją i szczęśliwym zakończeniem. A tego wszystkiego wyraźnie mi brakowało.
Skierowałem się na zachód Bulwarem Zachodzącego Słońca, skręciłem na północ przy Stone Canyon Road, przejechałem obok kilku posiadłości za ogromnymi bramami i dotarłem do hotelowego wejścia. Chyba rzadko kto parkował tu o pierwszej czterdzieści nad ranem. Ustawiłem seville’a między lamborghini i maserati.
Recepcjonistą był wyjątkowo małomówny zamyślony Szwed. Nawet nie podniósł na mnie wzroku, gdy gotówką wpłacałem zaliczkę i zameldowałem się jako Carl Jung. Zauważyłem, że zapisał mnie jako Karla Younga.
Chłopak hotelowy zaprowadził mnie do bungalowu, który wychodził na oświetloną sadzawkę z wodą w kolorze akwamaryny. Pokoik był luksusowy i przytulny, wyposażony w duże miękkie łóżko i ciężkie ciemne meble z lat czterdziestych.
Wśliznąłem się pod zimną pościel i przypomniałem sobie swój ostatni pobyt tutaj: w lipcu ubiegłego roku, w dwudzieste ósme urodziny Robin. Poszliśmy na koncert mozartowski do Musie Center, a potem zjedliśmy kolację w Bel-Air.
Jadalnia była wtedy dyskretnie przyciemniona, a nasz stolik stał obok panoramicznego okna. Pomiędzy ostrygami i cielęciną zauważyliśmy dystyngowaną matronę w wieczorowej sukni, która przeszła majestatycznie przez porośnięty palmami dziedziniec.
– Alex – wyszeptała Robin – popatrz… Nie, to niemożliwe…
Nie było jednak mowy o pomyłce. Mieliśmy przed sobą Bette Davis. Co za miła niespodzianka!
Myśl o tamtej wspaniałej nocy pomogła mi zapomnieć o okropnościach dzisiejszego dnia.
Pospałem do jedenastej, zadzwoniłem do recepcji i zamówiłem świeże maliny, omlet, bułeczki razowe i kawę. Jedzenie podano na chińskiej porcelanie, ze srebrnymi sztućcami. Było doskonałe. Odsunąłem od siebie myśli o śmierci i jadłem z apetytem.
Zdrzemnąłem się jeszcze trochę. O czternastej zadzwoniłem do Wydziału Policji Zachodniego Los Angeles. Milo wyleciał już do Waszyngtonu, więc połączyłem się z Delem Hardym, który poinformował mnie, że Conley pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami. Podczas zabójstwa Moody’ego przebywał na plenerach w Saugus, biorąc udział w nocnych zdjęciach do nowego serialu telewizyjnego. Przyjąłem tę nowinę ze spokojem, tak naprawdę bowiem ani przez chwilę nie podejrzewałem go o popełnienie tej wyrachowanej zbrodni. Poza tym byłem niemal całkowicie przekonany, że to mnie chciał dosięgnąć snajper.
O szesnastej poszedłem popływać, bardziej dla zażycia ruchu niż dla przyjemności, potem wróciłem do swojego pokoju i zadzwoniłem po wieczorną gazetę i grolscha. Chyba pokonałem przeziębienie. Z butelką piwa w dłoni zatonąłem w fotelu, pogrążając się w lekturze.
Informacja o śmierci Augusta Valcroix zajmowała pięciocentymetrowy kwadracik na dwudziestej ósmej stronie. Moją uwagę natychmiast przyciągnął tytuł: „Lekarz traci życie w wypadku samochodowym”. Z krótkiej notki dowiedziałem się jedynie, że samochód Kanadyjczyka „zagraniczny kompakt” uderzył w coś niedaleko portu Wilmington. Lekarz zginął na miejscu. Krewnych w Montrealu już powiadomiono.
Wilmington znajdowało się w połowie drogi między Los Angeles i San Diego, jeśli wybierze się trasę nadbrzeżną. Droga biegła wzdłuż magazynów i stoczni. Zastanowiłem się, co Valcroix robił w takim miejscu. Kiedyś odwiedził już La Vistę. Czyżby przed wypadkiem wracał właśnie stamtąd?
Przypomniałem sobie, jak przechwalał się przed Beverly. Twierdził, że ma coś bardzo istotnego w związku ze sprawą Swope’ów. Zaczęły mnie dręczyć następne pytania. Czy zginął, ponieważ miał refleks osłabiony zażywaniem narkotyków? A może spróbował zagrać swoją atutową kartą i z tego powodu stracił życie? Czyżby znał morderców Swope’ów? A może wiedział coś o miejscu pobytu ich dzieci?
Rozmyślałem bez końca, aż rozbolała mnie głowa. Szukałem rozwiązania po omacku – niczym ślepiec w labiryncie.
Aż w pewnym momencie zupełnie nieoczekiwanie zdałem sobie sprawę z tego, co przegapiłem. Wcześniej ledwie krążyłem wokół zagadki. Gdybym przyjrzał się całej tej sprawie w odpowiedni, analityczny sposób, jak przystało na psychologa… na pewno już dawno odkryłbym brakujące ogniwo.
Znałem się doskonale na sztuce psychoterapii, potrafiłem drążyć przeszłość, aby dzięki niej rozwikłać teraźniejszość. Praca psychologa przypomina w pewnym sensie strategię detektywa, to znaczy… psycholog musi potajemnie wkraść się w sferę podświadomości, by wśród wielu ślepych uliczek znaleźć tę jedną właściwą. A zaczyna od tego, że skrupulatnie i szczegółowo analizuje całą historię.
Zginęły już cztery osoby. Żadna z nich nie zmarła z przyczyn naturalnych. Ich śmierć wydawała mi się dotąd zupełnie niezrozumiała, ponieważ nie skupiłem się na wcześniejszych wydarzeniach… nie przemyślałem historii.
Należało pilnie naprawić ten błąd. Czekało mnie coś więcej niż tylko akademickie ćwiczenie. Chodziło bowiem o ludzkie życie.
Czy dzieci Swope’ów jeszcze żyją? Chwilowo wystarczało mi, że są na to jakieś szanse. Po raz setny pomyślałem o chłopcu w plastikowym pomieszczeniu. Bezradny, zdany na kurację… Prawdopodobnie można go było wyleczyć, choć na razie jego ciało pozostawało siedliskiem straszliwej choroby. Nosił w sobie bombę zegarową… Musiałem go odnaleźć, w przeciwnym razie umrze w strasznych cierpieniach.
Mimo rozdrażnienia z powodu własnej bezsilności postanowiłem porzucić przesadny altruizm i skupić się na przetrwaniu. Milo usilnie nakłaniał mnie do ostrożności, pomyślałem jednak, że właśnie pozostanie w jednym miejscu może się dla mnie okazać najbardziej niebezpieczne.
Ktoś polował na mnie i w końcu dowie się, że ustrzelił zamiast mnie kogoś innego. Wtedy wróci po swoją ofiarę, czyli po mnie. A wcześniej zapewne dobrze się przygotuje, by tym razem nie zepsuć sprawy. Nie ma mowy, nie będę bezczynnie czekał na mordercę niczym skazaniec na egzekucję.
Czekała mnie ciężka praca. Musiałem przeprowadzić pewne badania. I dokonać swego rodzaju ekshumacji.
Kompas wskazywał południe.