Na reklamówce znaleźliśmy numer telefonu, lecz nie było adresu, toteż Milo zadzwonił do obyczajówki. Oprócz lokalizacji otrzymał stamtąd garść danych na temat agencji usługowej Adam i Ewa.
– Znają tę agencję – oświadczył, wjeżdżając na bulwar Pico i kierując się na wschód. – Należy do laleczki zwanej Jan Rambo. Zajmowała się w życiu różnymi sprawami. Jej papcio jest jakąś szychą w San Francisco. Mała Jan to jego duma i radość.
– No i cóż to za agencja? Panienki?
– Tak, ale nie tylko. Obyczajówka podejrzewa, że posłańcom zdarza się przewozić narkotyki, wszystko jednak zależy od zamawiającego usługę. Z pozoru działają całkiem legalnie. Gdy ktoś ma urodziny, zamawia się panienkę, która odstawia przed facetem striptiz. Czasem sytuacja rozwija się w wiadomym kierunku. Tak czy owak, zazwyczaj chodzi o seks.
– Informacje te rzucają nowe światło na Nonę Swope – zauważyłem.
– Może. Wspomniałeś, że jest ładna.
– Wspaniała. Naprawdę piękna.
– Pewnie jest świadoma własnych walorów i postanowiła zrobić z nich odpowiedni użytek. Co cię dziwi, do diabła? W tym mieście powszechnie handluje się ciałem. Gdy przyjeżdża tu dziewczyna z małego miasteczka, może jej się w głowie przewrócić. Codziennie tu takie trafiają.
– Nigdy dotąd nie słyszałem od ciebie takich wytartych frazesów.
Milo wybuchnął śmiechem, a ponieważ uprzytomnił sobie, że jedzie pod słońce, włożył okulary przeciwsłoneczne.
– No to czas zagrać gliniarza. Jak się prezentuję?
– Jesteś przerażający.
Siedziba Jan Rambo mieściła się na dziesiątym piętrze wieżowca przy Wilshire, na zachód od Barrington. Z tablicy informacyjnej w holu wynikało, że znajduje się tu około stu firm. Większość nazw nic nie mówiła o rodzaju wykonywanej działalności. Wszędzie widniały takie ogólnikowe określenia jak „handel”, „systemy”, „środki przekazu” czy „sieć”. Co najmniej jedna trzecia z nich była spółkami z ograniczoną odpowiedzialnością. Jan Rambo przebiła wszystkich, nazywając swoją handlującą młodymi ciałami agencję Nowoczesną Siecią Komunikacji Międzyludzkiej, sp. z o. o. Powagę tej instytucji podkreślały mosiężne litery na tekowych drzwiach i – również mosiężne – logo w postaci pioruna.
Drzwi były zamknięte i Milo zaczął w nie łomotać z taką siłą, że zacząłem się obawiać, czy wytrzymają. Na szczęście w końcu się otworzyły. W progu stanął wysoki dobrze zbudowany Jamajczyk, w wieku około dwudziestu pięciu lat. Puścił pod naszym adresem wiązankę przekleństw, lecz mój towarzysz bez słowa podsunął mu pod nos odznakę i olbrzym umilkł.
– Witaj – odezwał się Milo z uśmiechem.
– Co mogę dla panów zrobić, panowie detektywi? – spytał Jamajczyk, ironiczne akcentując ostatnie słowa.
– Po pierwsze, wpuść nas. – Nie czekając, Milo naparł na drzwi i zaskoczony ochroniarz się cofnął.
Pomieszczenie recepcyjne było niewiele większe od szafy. Ściany pomalowano na żółtawy kolor, a jedyny mebel w pokoju stanowiło plastikowe biurko z chromowanymi okuciami, na którym stała elektryczna maszyna do pisania i telefon, za nim zaś obrotowe krzesło.
Ścianę za biurkiem ozdobiono plakatem z fotografią kalifornijskiej pary surferów pozujących na Adama i Ewę. Podpis pod obrazkiem brzmiał: „Wyślij specjalną wiadomość do wyjątkowej osoby”. Ewa wsuwała Adamowi w ucho język i chociaż miała znudzoną minę, jego listek figowy radośnie się wybrzuszał.
Po lewej stronie od biurka znajdowały się zamknięte drzwi. Jamajczyk stanął przed nimi z założonymi na piersi rękami, rozstawionymi stopami i nachmurzoną miną.
– Chcemy rozmawiać z Jan Rambo.
– Macie nakaz?
– Rany! – mruknął Milo wyraźnie zdegustowany. – W tym wszawym mieście wszystkim się zdaje, że grają w filmie. Macie nakaz? – powtórzył, przedrzeźniając intonację ochroniarza. – Świetnie się, koleś, nadajesz do filmów kategorii B.
Daj spokój, zastukaj do drzwi i powiedz swojej szefowej, że przyszliśmy.
Jamajczyk pozostał niewzruszony.
– Nie ma nakazu, nie ma wejścia.
– Patrzcie go, jaki stanowczy.
Mój towarzysz wsunął ręce do kieszeni, zgarbił się i ruszył do przodu, aż znalazł się oko w oko z olbrzymem. Odniosłem wrażenie, że za chwilę – niczym Eskimosi – zaczną się pocierać nosami.
– Po co te nerwy? – zapytał Milo. – Wiem, że pani Rambo jest osobą bardzo zajętą i czystą jak świeżo spadły śnieg. Gdyby było inaczej, przyszlibyśmy tutaj szukać dowodów. Wtedy rzeczywiście potrzebowalibyśmy nakazu. A my pragniemy tylko uciąć sobie z nią krótką pogawędkę. Ponieważ nie przestudiowałeś dokładnie podręcznika dla domorosłych prawników, chętnie cię powiadomię, że do zwyczajnej rozmowy nie są potrzebne żadne nakazy. Bo widzisz – ciągnął Milo – masz wybór. Możesz nam ułatwić tę rozmowę lub nadal ją utrudniać. W tym drugim przypadku zadam ci trochę bólu, może spowoduję jakąś kontuzję… No i aresztuję cię za utrudnianie śledztwa. Po aresztowaniu założę ci kajdanki tak małe, że dostaniesz od nich gangreny. Później wyznaczę sadystę do rewizji osobistej i wpakuję cię do celi wraz z kilkoma rasistami reprezentującymi Bractwo Aryjskie.
Jamajczyk zastanawiał się przez chwilę. Cofnął się przed Milem, który dyszał mu prosto w twarz.
– Zobaczę, czy pani jest wolna – wymamrotał.
Uchylił drzwi i wśliznął się do środka.
Wrócił po chwili i ruchem głowy wskazał nam otwarte drzwi.
Weszliśmy za nim do przedpokoju. Ochroniarz na moment zatrzymał się przed wejściem i wystukał kod na cyfrowym panelu. Gdy rozległo się brzęczenie, otworzył jedne z drzwi.
Przy półkolistym metalowym biurku z marmurowym blatem siedziała ciemnowłosa kobieta. Podłogę pomieszczenia wielkości sali balowej pokrywała sprężysta szara wykładzina. Za plecami właścicielki firmy znajdowała się ściana z lekko przyciemnionego szkła z widokiem na góry Santa Monica i San Fernando Valley. Biuro wyraźnie stanowiło dzieło jakiegoś dekoratora wnętrz z zachodniego Hollywood – stały tu nowoczesne fiołkowo-różowe skórzane fotele, pleksiglasowa ława z wystarczająco ostrymi krawędziami, by krajać chleb, kredens w stylu art deco z drewna różanego oraz skórzana sofa podobna do tej, którą widziałem niedawno w katalogu Sotheby’s. Ten jeden sprzęt kosztował zapewne więcej, niż Milo zarabiał przez rok. Dalej znajdowała się część biurowa: stół konferencyjny z drewna różanego, rząd czarnych szafek z aktami, dwa komputery i narożnik zastawiony sprzętem fotograficznym.
Jamajczyk stanął plecami do drzwi. Starał się przybrać beznamiętnie marsową minę, ale wypieki widać było nawet pod śniadą skórą.
– Możesz iść, Leon – odezwała się kobieta ochrypłym głosem.
Ochroniarz się zawahał. Jan Rambo zmierzyła go twardym spojrzeniem i osiłek pospiesznie wyszedł.
Pozostała za biurkiem, nie prosząc nas, byśmy usiedli. Milo jednak i tak to zrobił. Wyciągnął przed siebie długie nogi i ziewnął. Usiadłem obok niego.
– Leon mi powiedział, że byliście bardzo nieuprzejmi – oświadczyła kobieta.
Miała około czterdziestki, była korpulentna, z małymi mętnymi oczkami i krótkimi grubymi rękami. Bębniła palcami o marmurowy blat. Ubrana była w czarną garsonkę oraz jedwabną białą bluzkę marszczoną na piersiach, która niezbyt pasowała do reszty stroju.
– Istotnie – odparł Milo. – Naprawdę mi przykro, pani Rambo. Mam nadzieję, że nie uraziliśmy jego godności własnej.
Kobieta roześmiała się niskim nosowym głosem.
– Leon zachowuje się czasem jak primadonna. Trzymam go dla dekoracji. – Wyciągnęła z pudełka bardzo długiego czarnego shermana i go zapaliła. Zaciągnęła się, wypuściła chmurę dymu i obserwowała, jak wznosi się pod sufit. Kiedy dym rozproszył się całkowicie, kontynuowała: – Od razu udzielę panom odpowiedzi na trzy główne pytania. Po pierwsze: moje pracownice są posłańcami, nie kurwami. Po drugie: to, co moi ludzie robią w swoim wolnym czasie, pozostaje ich osobistą sprawą. Po trzecie: tak, to jest mój ojciec i rozmawiamy przez telefon mniej więcej raz w miesiącu.
– Nie jestem z obyczajówki – zauważył obojętnie Milo. – I nic mnie nie obchodzi, czy pani dziewuszki odstawiają niewinne, czy bardziej pieprzne pokazy przed napalonymi starymi dziadami. Może tylko ich kuszą, a może nie.
– Ależ pan jest tolerancyjny – mruknęła ironicznie.
– Jestem znany z tolerancji. Żyj i pozwól żyć innym.
– W takim razie, czego pan chce?
Podał jej swoją wizytówkę.
– Wydział zabójstw? – Uniosła brwi i dodała obojętnym tonem: – Kogo zamordowano?
– Może nikogo, ale parę osób zniknęło bez śladu. Pewna rodzina spod meksykańskiej granicy. Dziewczyna pracowała dla pani. Nona Swope.
Kobieta zaciągnęła się głęboko i papieros intensywnie się zajarzył.
– Ach, Nona. Rudowłosa piękność. Jest podejrzaną czy ofiarą?
– Proszę powiedzieć, co pani o niej wie – rzekł Milo i wyjął notes.
Jan Rambo otworzyła szufladę biurka, wzięła z niej klucz, po czym wstała, poprawiła spódnicę i podeszła do szafki z aktami. Była to kobieta bardzo niska – miała najwyżej sto pięćdziesiąt pięć, sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu.
– Pewnie dla własnego dobra powinnam z wami współpracować, zgadza się? – Włożyła klucz do zamka szafki, przekręciła i wysunęła wielką szufladę. – Jeśli nie dam wam tych informacji, będę musiała dzwonić po prawnika?
– Tak brzmiałby scenariusz Leona.
Stwierdzenie Mila ją rozbawiło.
– Leon to dobry ochroniarz. W porządku – dodała, wyjmując teczkę – pokażę wam akta Nony. Nie mam nic do ukrycia, a ta dziewczyna niewiele dla mnie znaczy.
Ponownie usiadła za biurkiem i podała mojemu towarzyszowi teczkę. Milo otworzył ją, ja zaś zajrzałem mu przez ramię. Pierwszą stronę stanowił formularz podania o pracę wypełniony chwiejnym pismem.
Pełne nazwisko Nony brzmiało Annona Blossom Swope. Dziewczyna wpisała dokładną datę urodzenia, z której wynikało, że niedawno skończyła dwadzieścia lat, oraz podała wymiary pasujące do mojego wspomnienia jej figury. Pod miejscem zamieszkania widniał adres: Bulwar Zachodzącego Słońca, Zachodnie Pediatryczne Centrum Medyczne; bez numeru telefonu.
Fotki z teczki – formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów – wykonano w biurze. Rozpoznałem skórzane meble. Nona prezentowała się w różnych pozycjach, bardzo kuszących zresztą. Fotografie były czarnobiałe, toteż nie oddawały dobrze jej karnacji, niemniej jednak dziewczyna miała w sobie coś, co wpadało w oko.
Przerzuciliśmy je szybko. Nona w bikini; cienki paseczek nad biodrami na modłę brazylijską. Nona w dżinsach i króciutkim podkoszulku; ponieważ nie miała stanika, jej sutki sterczały pod materiałem. Nona w prowokującej pozycji na sofie. Kocica w przezroczystym negliżu; jej ciemne oczy wyraźnie zachęcały: Przeleć mnie.
Milo gwizdnął cicho. Poczułem mimowolne podniecenie.
– Niezła laska, co? – spytała Jan Rambo. – Mnóstwo ich przeszło przez te drzwi, ale Nona przebiła wszystkie na głowę. Nazywałam ją „małą stokrotką”, ponieważ miała w sobie sporo dziewczęcej naiwności. Mimo to dobrze wiedziała, czego chce.
– Kiedy wykonano te fotki? – spytał Milo.
– W dniu, w którym przyszła do mnie po raz pierwszy. Jakiś tydzień temu. Skoro tylko ją ujrzałam, natychmiast zawołałam fotografa. Pstryknął zdjęcia i wywołał jeszcze tego samego dnia. Uznałam Nonę za dobrą inwestycję.
– Co właściwie miała tu robić? – spytał.
– Wykonywać pracę posłańca. Mamy kilka podstawowych numerów, które prezentują nasze pary: doktor i pielęgniarka, profesor i studentka, Adam i Ewa, niewolnik i jego pani albo odwrotnie. Niby nic nowego, ale przeciętni klienci wybierają je najchętniej. Facet wybiera układ, my wysyłamy parkę. „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, panie Joe Smith. A oto prezencik od kumpli z wtorkowego pokera”. Potem odbywa się pokaz. Wszystko jest całkowicie legalne. Moje aniołki żartują sobie z klientem, ale bynajmniej nie naruszają prawa.
– Ile kosztuje ten podarek od kumpli?
– Dwieście dolarów. Sześćdziesiąt dzieli między siebie parka dostawców, po trzydzieści na łebka. Plus napiwki.
Dokonałem w pamięci szybkich obliczeń. Pracując na pół etatu, Nona mogła zarobić dziennie sto dolców lub więcej. Duże pieniądze dla wiejskiej dziewczyny.
– Co się dzieje, jeśli klient chce dopłacić i zobaczyć coś więcej? – spytałem.
Popatrzyła na mnie ostro.
– Wiedziałam, że o to zapytacie. Powiedziałam już, że moi pracownicy w swoim wolnym czasie mogą robić, co im się żywnie podoba. A ich wolny czas rozpoczyna się tuż po zakończeniu skeczu. Lubi pan jazz?
– Bardzo – odparłem.
– Ja również. Milesa, Coltraine’a czy Birda. Wie pan, skąd bierze się ich wielkość? Ponieważ wspaniałe potrafią improwizować. Z tego też względu nigdy nikogo nie zniechęcam do improwizacji.
Wyjęła kolejnego papierosa i zapaliła go od poprzedniego, który tlił się jeszcze jej w ustach.
– Tylko na tym polegała praca Nony? Tak? – drążył temat Milo. – Na odgrywaniu skeczy?
– Mogła dokonać znacznie więcej. Miałam wobec niej wielkie plany. Filmy, rozkładówki do magazynów. – Skrzywiła się w uśmiechu. – Dziewczyna była chętna do współpracy. Zdejmowała ciuszki bez mrugnięcia okiem. Ciekawe, że tak wychowuje się teraz panny na przygranicznym zadupiu. – Przesunęła papierosa w krótkich pękatych palcach. – Tak, miałam wobec niej plany, lecz Nona popracowała tydzień, potem odwróciła się na pięcie i odeszła. Trzasnęła drzwiami i już jej nie było!
– Dokąd mogła się udać?
– Nie mam pojęcia. Moja agencja nie jest rodziną zastępczą. To biznes. Nie gram tu roli mamusi. Ładne dziewczyny i chłopcy przychodzą i odchodzą… W naszym mieście mnóstwo jest takich, którzy sądzą, że dzięki swojemu ciału zdobędą prawdziwe bogactwo. Niektórzy uczą się szybciej niż inni. Wysoki poziom, to wysokie zarobki. A jednak – przyznała – ta mała ruda miała w sobie coś.
– Czy ktoś może coś wiedzieć o jej miejscu pobytu?
– Nikt mi nie przychodzi na myśl. Raczej trzymała się z dala od pozostałych.
– A faceci, z którymi dostarczała wiadomości?
– Facet. Jeden. Przecież przepracowała u mnie zaledwie tydzień. W tej chwili nie przypominam sobie jego nazwiska, a nie zamierzam dla was przekopywać akt. I tak dostaliście ode mnie niezły prezent. – Wskazała na akta. – Możecie je zatrzymać.
– Niech pani spróbuje sobie przypomnieć – naciskał Milo. – Chyba nie będzie to takie trudne. Ile dziewcząt ma pani w swojej stajni?
– Byłby pan zaskoczony – odparła, gładząc marmurowy blat biurka. – Nasze spotkanie uważam za zakończone.
– Proszę posłuchać – upierał się Milo. – Okazała nam pani bardzo niewielką pomoc, więc proszę nie udawać Świętego Mikołaja. Na zewnątrz jest strasznie gorąco, a pani ma u siebie klimatyzację i fantastyczny widoczek. Po co się pocić na posterunku, czekając… kto wie, jak długo… na adwokata? – Uśmiechnął się. – Może jednak poda nam pani nazwisko interesującego nas młodzieńca?
Mętne oczka zwęziły się do szparek i twarz kobiety przypominała teraz ryj wieprza. Jan Rambo nacisnęła guzik i w progu zjawił się olbrzym Leon.
– Który chłopak pracował z tą małą rudą Swope?
– Doug – odparł bez wahania ochroniarz.
– Nazwisko – warknęła.
– Carmichael. Douglas Carmichael.
Zwróciła się do nas.
– W porządku?
– Akta. – Milo ostentacyjnie wyciągnął rękę.
– Wyjmij je – poleciła Jamajczykowi. – Niech sobie na nie popatrzą.
Mój przyjaciel odebrał od wielkoluda teczkę i ruszyliśmy do drzwi.
– Hej, poczekajcie! – zaprotestowała kobieta. – To mój człowiek. Nadal tu pracuje. Nie możecie zabrać jego akt!
– Zrobię ksero i odeślemy pani oryginał.
Miała ochotę protestować, lecz przerwała w połowie zdania. Gdy wyszliśmy z gabinetu, usłyszałem, jak krzyczy na Leona.