Szeryf zadzwonił do kogoś, jednak rozmowy nie słyszałem. Dziesięć minut później na progu pojawił się jakiś mężczyzna w samej koszuli i Houten poszedł się z nim przywitać.
– Dzięki, że przyszedłeś tak szybko, Ezra.
– Nie ma sprawy, szeryfie, zawsze do usług – odpowiedział przybysz cichym, spokojnym głosem.
Na oko miał pod pięćdziesiątkę, był średniego wzrostu, szczupły i nieco przygarbiony w sposób typowy dla naukowców. Modelowy przykład pedanta. Jego małą głowę pokrywały rzadkie, proste szpakowate włosy starannie zaczesane do tyłu. Delikatne uszy niemal nie odstawały od głowy. Rysy twarzy miał regularne, lecz trudno go było określić mianem przystojnego. Biała koszula z krótkimi rękawami prezentowała się nieskazitelnie, mimo panującego gorąca nie było na niej śladu zagnieceń. Spodnie koloru khaki wyglądały na świeżo odebrane z pralni. Gość nosił ośmiokątne okulary bez oprawek, a etui na nie tkwiło w kieszonce na piersi.
Pomyślałem, że chyba nigdy się nie poci. Wstałem. Omiótł mnie taksującym spojrzeniem, ale uczynił to niezwykle taktownie.
– Ezro – odezwał się Houten – oto doktor Delaware, psycholog z Los Angeles. Przejechał taki szmat drogi, żeby zabrać od nas tego typka, o którym ci opowiadałem. Doktorze, to jest Ezra Maimon, najlepszy prawnik w mieście.
Ezra roześmiał się cicho.
– Hm… Szeryf posłużył się swego rodzaju hiperbolą – oświadczył i wyciągnął szczupłą twardą dłoń. – Jestem jedynym prawnikiem w La Viście i zazwyczaj mam pod swoją pieczą wyłącznie drzewa.
– Ezra posiada jedyny w swoim rodzaju sad owocowy tuż za miastem – wyjaśnił Houten. – Twierdzi, że przeszedł już na emeryturę, ale od czasu do czasu udaje nam się go namówić, by zajął się prawem.
– Sprawy spadkowe i ustalanie prawa własności to nic trudnego – zauważył Maimon. – Jeśli jednak trzeba będzie bronić przestępcy, musicie zatrudnić fachowca.
– Jasne. – Szeryf podkręcił wąsa. – Ale to nie jest sprawa kryminalna. Przynajmniej do tej pory. Po prostu mamy mały problem… Mówiłem ci przez telefon.
Maimon skinął głową.
– Podaj mi kilka szczegółów – powiedział.
Słuchał w milczeniu i beznamiętnie. Jedynie raz czy dwa odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Kiedy Houten skończył, prawnik zapatrzył się w sufit, jakby dokonywał w myślach jakichś obliczeń. A potem oznajmił:
– Chciałbym się teraz spotkać z moim klientem.
Spędził w celi pół godziny. Próbowałem zabić czas, czytając magazyn dla patrolujących autostrady policjantów, szybko jednak odkryłem, że pisemko specjalizuje się w fotoreportażach z miejsc śmiertelnych wypadków drogowych.
Zdjęciom doszczętnie rozbitych wraków towarzyszyły szczegółowe opisy obrażeń ofiar. Okropność. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co atrakcyjnego mogły znaleźć w tych zdjęciach osoby będące bardzo często (z racji codziennych obowiązków zawodowych) naocznymi świadkami takiej masakry. Może magazyn uczył dystansu do rzeczywistości. Odłożyłem pismo i obserwowałem W. Bragdona, który czytał o uprawie roślin, jednocześnie dłubiąc przy paznokciach. W końcu rozległ się brzęczyk.
– Idź go wyciągnąć, Walt – polecił Houten.
Bragdon mruknął „tak jest, szefie”, wyszedł i wrócił z Maimonem.
– Sądzę – stwierdził prawnik – że chyba udało nam się osiągnąć kompromis.
– Streść mi waszą rozmowę, Ezro.
W trójkę usiedliśmy wokół jednego z biurek.
– Doktor Melendez-Lynch jest bardzo inteligentnym człowiekiem – zaczął Maimon. – Może trochę za bardzo upartym, lecz… według mojej opinii, bynajmniej nie złośliwym.
– Mnie się ten facet wydaje równie upierdliwy, jak gwóźdź w bucie.
– Jest tylko nieco nadgorliwy w spełnianiu swoich lekarskich obowiązków. Jednakże, jak wszyscy wiemy, Woody Swope jest śmiertelnie chory. Doktor Melendez-Lynch uważa, że jego kuracja może wyleczyć dziecko, mało tego… sądzi, że próbuje ocalić chłopcu życie.
Maimon mówił cicho stanowczym tonem. Mógł wziąć stronę Houtena, ale wolał zachować się jak prawdziwy adwokat. Naprawdę byłem pod wrażeniem.
Twarz szeryfa pociemniała z gniewu.
– Tego dziecka tutaj nie ma. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja.
– Mój klient nie uwierzy, dopóki się osobiście nie przekona.
– Nie ma mowy, aby się zbliżył do Ustronia!
– Zgadzam się z tobą. Lepiej nie kusić losu. Na szczęście doktor Melendez-Lynch zgodził się, żeby przeszukania siedziby Dotknięcia dokonał doktor Delaware. Obiecał zapłacić grzywnę i wyjechać bez dalszych awantur.
Rozwiązanie wydawało się niezwykle proste, a jednak ani szeryfowi, ani mnie nie przyszło ono od głowy. Nic dziwnego. Houtenowi wcale nie zależało na poprawie sytuacji, po prostu chciał się pozbyć niewygodnego aresztanta. Ja zaś w wyniku takiego zachowania się Raoula przestałem myśleć logicznie.
Szeryf przemyślał słowa adwokata.
– Nie mogę zmusić Matthiasa do otwarcia bram jego posesji.
– Oczywiście, że nie. Ma prawo odmówić. A zatem… Jeśli się nie zgodzi na naszą wizytę, zastanowimy się ponownie nad tą sprawą.
Cóż za logika. Byłem pełen podziwu dla tego człowieka. Houten zwrócił się do mnie.
– No więc jak? Zrobi pan to?
– Jasne. Zrobię wszystko, co może pomóc w tej sytuacji.
Szeryf wszedł do swojego biura i wrócił z informacją, że Matthias wyraził zgodę na naszą wizytę. Maimon odbył kolejną rozmowę z Raoulem, a kiedy dał znać, że skończył, Bragdon go wypuścił. Na pożegnanie prawnik powiedział szeryfowi, żeby zadzwonił do niego, jeśli jeszcze będzie potrzebny. Houten nałożył kapelusz i roztargnionym gestem dotknął kabury kolta. Zeszliśmy po schodach i opuściliśmy budynek, udając się w kierunku białego chevroleta el camino z gwiazdą szeryfa na drzwiach. Houten zapalił silnik, który ryknął niczym wyścigówka. Musiał być podrasowany. Przed ratuszem szeryf skręcił w prawo.
Pół kilometra za miastem droga się rozgałęziała. Houten znowu skierował się na prawo. Jechał szybko i gładko, dodając gazu na zakrętach. Droga stopniowo się zwężała, widoczność była coraz gorsza z powodu rzucających cień przydrożnych drzew iglastych. Opony wznosiły tumany kurzu. Nagle na naszej ścieżce pojawił się wielki królik. Zamarł na sekundę, a potem w ostatniej chwili zdołał umknąć na bok.
Szeryf, nie zwalniając, wyciągnął chesterfielda i go zapalił. Przejechał jeszcze trzy kilometry, zaciągając się dymem i oceniając okolicę bystrym policyjnym spojrzeniem. Na szczycie wzgórza nagle skręcił, przejechał trzydzieści metrów i zatrzymał się przed pomalowaną na czarno łukowatą żelazną bramą.
Wjazd do Ustronia nie był oznakowany. Po obu stronach bramy rosły cierniste kopce kaktusów. Pnącze jaskraworóżowej bugenwilli oplatało jeden słupek z niewypalonej cegły, natomiast wokół drugiego rósł wysoki krzew różany usiany szkarłatnym kwieciem. Houten wyłączył silnik i zapadła grobowa cisza. Wszędzie wokół rozciągał się ciemny las.
Szeryf zgasił papierosa, wysiadł z pikapa i podszedł do wejścia. Na środku żelaznej bramy wisiała wielka kłódka, a kiedy Houten pchnął jedno ze skrzydeł, kłódka zakołysała się i otworzyła.
– Lubią ciszę – wyjaśnił. – Do klasztoru pójdziemy na piechotę.
Po bokach ścieżki znajdowały się gładkie brązowe kamienie i skrupulatnie przycięte krzewy. Ścieżka pięła się dość ostro. Szliśmy raźnym krokiem, tempo narzucał mój towarzysz. Raczej maszerował, niż szedł. W wojskowym stylu machał rękoma. Zaniepokojone kalifornijskie sójki wydawały skrzekliwe głosy. Wielkie włochate trzmiele bzyczały nad płatkami polnych kwiatów. Powietrze pachniało świeżą trawą.
Słońce bezlitośnie prażyło na ścieżce. Gardło miałem wyschnięte i pot spływał mi po plecach. Na szeryfie upał nie robił żadnego wrażenia. Po dziesięciominutowym spacerze znaleźliśmy się na końcu stromej drogi.
– Jesteśmy – oświadczył Houten.
Zatrzymał się, wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go pod osłoną złożonych w miseczkę dłoni. Otarłem czoło i spojrzałem na leżącą poniżej dolinę.
Był to wspaniały widok.
Ustronie – siedziba sekty – ciągle wyglądało jak klasztor dzięki kościołowi i wysokim murom. Za murami znajdowało się wiele mniejszych budynków, które tworzyły labirynt dziedzińców. Na szczycie wieży kościelnej zauważyłem wielki drewniany krucyfiks z miedzianym ornamentem; na tle lazurowego nieba płonął niczym żagiew. Przed frontowymi witrażami znajdowały się drewniane balkony. Dachy i szczyty murów pokrywała czerwona dachówka. Tynk murów miał odcień świeżej wanilii, który w miejscach oświetlonych przez słońce przybierał barwę gołębiej bieli. Ktoś bardzo się zatroszczył o konserwację wymyślnej sztukaterii na ścianach.
Bystry strumyk okrążał ogrodzony teren niczym fosa. Ponad nim wznosił się łukowaty wiadukt, który przechodził w ścieżkę z czerwonej cegły. Przy ścieżce stała kamienna altanka opleciona winoroślą. Ciężkie rubinowe kiście winogron pięknie połyskiwały wśród zielonych liści.
Przed budynkami rozciągał się trawnik ocieniony przez stare dęby karłowate. Powykrzywiane drzewa wyglądały jak czarownice tańczące wokół ogromnej kamiennej urny z fontanną pośrodku. Dalej ciągnęły się pola uprawne. Rozpoznałem kukurydzę, ogórki, gaje cytrusowe i oliwne, pastwiska i winnice, lecz gatunków roślin uprawnych z pewnością było znacznie więcej. Na polach pracowała grupa biało ubranych ludzi. W oddali – niczym osy – brzęczały maszyny rolnicze.
– Sielski obrazek – powiedział Houten, podejmując wędrówkę.
– Piękny. Zupełnie z innej epoki.
Pokiwał głową.
– W dzieciństwie często wspinałem się na okoliczne wzgórza i podglądałem mnichów. Niezależnie od pogody nosili ciężkie brązowe habity. Nigdy nie rozmawiali z miastowymi i w ogóle nie chcieli mieć z nimi do czynienia. Bramy klasztoru zawsze pozostawały zamknięte.
– Pewnie dobrze się tu żyło.
– Niby dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
– Rozległe tereny, swoboda.
– Swoboda? – Na jego twarzy pojawił się pełen goryczy uśmiech. – Uprawa roli to niewolnicza praca.
Zacisnął szczęki i z nagłą złością kopnął przydrożny kamień. Uznałem, że chyba trafiłem w czuły punkt, więc szybko zmieniłem temat.
– Kiedy mnisi się wyprowadzili?
Zanim odpowiedział, zaciągnął się papierosem.
– Siedem lat temu. Ziemia zmarniała, zamieniła się w ugór. Rosły tu tylko jeżyny i dzikie krzewy. Kilka korporacji rozważało zakupienie tego terenu, na przykład z przeznaczeniem na uzdrowisko dla kierownictwa, jednak wszystkie wycofały się, tłumacząc, że budynki nie są przystosowane do takiego celu: pozbawione ogrzewania, mroczne pokoje zawsze przypominałyby cele, a całość wyglądałaby za bardzo kościelnie. Uznali, że koszt renowacji byłby zbyt wysoki.
– Miejsce to okazało się jednak idealne dla sekty Dotknięcie.
Houten wzruszył ramionami.
– Każdy powinien sobie znaleźć miejsce na tym świecie. Frontowe drzwi – lite drewno z szerokimi okuciami – były zwieńczone u góry łukiem. Weszliśmy do korytarza o białych ścianach i podłodze wyłożonej kostką brukową. Na środku znajdowały się ażurowe schody prowadzące na trzy kondygnacje pod szklaną kopułą. Witrażowe okna rzucały na podłogę kolorowe plamy. Poczułem ostry aromat kadzidła. Powietrze było zimne, niemal lodowate.
Kobieta po sześćdziesiątce siedziała przy drewnianym stoliku przed wielkimi drzwiami bliźniaczo podobnymi do frontowych. Ponad nimi znajdował się drewniany napis: „Sanktuarium”. Włosy kobiety były związane w koński ogon skórzanym paskiem. Miała na sobie workowatą suknię z surowej białej bawełny i sandały. Jej twarz była sympatyczna, choć nieco wyblakła, pozbawiona makijażu i jakichkolwiek ozdób. Mimo zaawansowanego wieku kobieta skojarzyła mi się z dobrze wychowaną uczennicą. Dłonie położyła na kolanach i uśmiechała się dobrotliwie.
– Dzień dobry, szeryfie.
– Witaj, Mario. Chciałbym się zobaczyć z Matthiasem.
Wstała z wdziękiem. Suknia sięgała jej za kolana.
– Czeka na panów.
Poprowadziła nas długim korytarzem ozdobionym jedynie ustawionymi co trzy metry palmami w donicach. Gdy dotarła do drzwi na końcu korytarza, otworzyła je i przytrzymała, dopóki nie weszliśmy.
W pomieszczeniu panował półmrok. Jego trzy ściany zajmowały półki z książkami. Podłogę wyłożono różowymi deskami. Zapach kadzidła był tu jeszcze silniejszy. Spodziewałem się biurka, ale w pokoju znajdowały się tylko trzy drewniane krzesła, tak ustawione, że tworzyły trójkąt równoramienny. U szczytu trójkąta siedział mężczyzna.
Był wysoki, chudy, z ostrymi rysami. Pod tuniką miał spodnie z tej samej surowej bawełny co sukienka Marii. Jego stopy były bose, a para sandałów stała na podłodze przy krześle. Przycięte krótko włosy mężczyzny miały odcień bursztynu, charakterystyczny dla siwiejących osób, które w dzieciństwie były jasnymi blondynami. Broda – o ton ciemniejsza, czyli jeszcze bardziej bursztynowa – sięgała mu aż do piersi, a on od czasu do czasu gładził ją niczym ulubionego zwierzaka.
Jego czoło było wysokie i sklepione, tuż pod linią włosów dostrzegłem bliznę długości kciuka. W głębokich oczodołach tonęły podobne do moich szarobłękitne oczy. Miałem jednak nadzieję, że w moich jest więcej ciepła.
– Proszę, siadajcie – odezwał się guru silnym metalicznym głosem.
– Matthiasie, proszę poznać doktora Delaware. Doktorze, to jest Szlachetny Matthias.
Co za pretensjonalny tytuł! Zerknąłem na szeryfa, szukając ironicznego uśmieszku, ale jego twarz pozostała śmiertelnie poważna.
Przywódca sekty ciągle gładził brodę. Siedział nieruchomo w pozie odpowiedniej do medytacji. Najwyraźniej milczenie go nie krępowało.
– Dzięki za współpracę – ciągnął Houten. – Mam nadzieję, że szybko zdołamy wyjaśnić całe to zamieszanie i uwolnimy was od naszej obecności.
Guru pokiwał brodą.
– Zrobimy wszystko, co może pomóc.
– Doktor Delaware chciałby zadać ci kilka pytań, a potem przejdziemy się wokół budynków.
Matthias nie zareagował. Szeryf odwrócił się do mnie.
– Proszę mówić, to pan ma sprawę.
– Panie Matthias… – zacząłem.
– Wystarczy Matthiasie. Staramy się unikać tytułów.
– Matthiasie, nie jestem tutaj, aby niepokoić ciebie ani twoich…
Przerwał mi machnięciem ręki.
– Jestem w pełni świadom celu twojej wizyty. Pytaj, o co chcesz.
– Dziękuję. Doktor Melendez-Lynch sądzi, że twoja sekta ma coś wspólnego z porwaniem Woody’ego Swope’a ze szpitala i z późniejszym zniknięciem całej rodziny.
– Cywilizacyjne szaleństwo – mruknął guru. – Szaleństwo. – Powtórzył to słowo, jakby sprawdzał, czy będzie się nadawało na mantrę.
– Chętnie wysłucham twojej hipotezy na ten temat.
Matthias zrobił głęboki wdech, zamknął oczy, po czym otworzył je i przemówił.
– Nie mogę ci pomóc. Swope’owie byli bardzo skrytymi ludźmi. Podobnie zresztą jak my. Ledwie ich znaliśmy. Owszem, dochodziło czasem do krótkich spotkań… Na przykład, gdy mijaliśmy się na drodze, wymienialiśmy grzecznościowe uśmiechy. Kilka razy kupiliśmy od nich nasiona. Pierwszego roku latem ich dziewczyna pracowała u nas jako pomywaczka.
– Sezonowa praca?
– Właśnie. Na początku nie byliśmy jeszcze samowystarczalni i zatrudnialiśmy do pomocy kilkanaście młodych osób spośród lokalnej społeczności. Dziewczyna, o ile sobie dobrze przypominam, usługiwała w kuchni. Sprzątała, zmywała naczynia, szorowała garnki, przygotowywała piec do użytku.
– Jakim była pracownikiem?
Uśmiech pojawił się na jego twarzy z brodą przypominającą watę cukrową.
– Jesteśmy raczej ascetami, jak na współczesne standardy. Większości młodych ludzi nie pociągałoby takie życie.
– Nona była… to znaczy jest – wtrącił szeryf – dziewczyną bardzo żywą.
Podtekst tych słów był dla mnie jasny – zdaniem Houtena Nona sprawiała problemy. Przypomniałem sobie opowieść Carmichaela o wieczorze kawalerskim. Tak spontaniczna dziewczyna mogła nieźle namieszać w środowisku, które preferowało dyscyplinę i purytanizm, choćby tylko pozorny. Podejrzewałem, że prowokowała mężczyzn, choć oczywiście żaden z nich otwarcie tego nie przyzna.
– Co jeszcze mógłby pan mi o nich powiedzieć? Każdy drobiazg może pomóc.
Zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem, tak intensywnym, że odwróciłem oczy.
– Obawiam się, że nic.
Houten poruszył się niespokojnie na krześle. Zapewne miał wielką ochotę zapalić. Jego ręka powędrowała do paczki papierosów, lecz się zatrzymała.
– Chcę zaczerpnąć świeżego powietrza – oświadczył nagle i wyszedł.
Matthias nie zareagował, jakby nie zauważył jego zniknięcia.
– Zatem… nie znałeś dobrze tej rodziny – podjąłem. – A jednak dwoje spośród twoich ludzi odwiedziło rodziców chłopca w szpitalu. Nie podważamy tego, co powiedziałeś, lecz prosiłbym o szczegółowe wyjaśnienie tej wizyty.
Westchnął.
– Mieliśmy do załatwienia pewną sprawę w Los Angeles. Do wykonania zadania wyznaczyłem Barona i Delilah. Uznaliśmy, że dobrze by było złożyć Swope’om wizytę, więc zawieźli im świeże owoce z naszego sadu.
– Ach tak – uśmiechnąłem się prowokacyjnie – zapewne do celów leczniczych.
– Nie. Do zjedzenia dla przyjemności.
– Zatem była to wizyta towarzyska.
– W pewnym sensie.
– To znaczy?
– Nie jesteśmy towarzyscy. Nie tracimy czasu na próżne pogawędki. Szpitalne odwiedziny to akt dobrej woli ze strony moich ludzi, nie zaś część jakiegoś nikczemnego spisku czy potajemnego planu. Nikt nie próbował się wtrącać w sposób leczenia dziecka. Poprosiłem Barona i Delilah, aby przyłączyli się do nas na chwilę, toteż będziesz miał okazję uzyskać informacje bezpośrednio od nich.
– Doceniam to.
Na samym środku blizny na jego czole pulsowała żyła. Patrzył na mnie z roztargnioną miną, która coś mi przypomniała. Owo skojarzenie nasunęło mi kolejne pytanie.
– Woody’ego leczył doktor August Valcroix. Powiedział, że był u was. Pamiętasz?
Guru zakręcił na palcu koniuszek brody.
– Kilka razy do roku organizujemy seminaria na temat naturalnego ogrodnictwa i medytacji. Nie pragniemy nikogo nawracać. Chcemy raczej oświecać. Być może twój znajomy uczestniczył w którymś z nich. Nie pamiętam go.
Podałem mu rysopis Valcroix, co jednak w niczym mu nie pomogło.
– W takim razie to wszystko. Doceniam twoją pomoc.
Siedział bez ruchu. W skąpym świetle pokoju jego źrenice mocno się rozszerzyły. Widać było jedynie cienki pasek bladej tęczówki. Prawdziwie hipnotyzujące oczy – podstawowy warunek charyzmy.
– Jeśli masz jeszcze jakieś pytania, zadaj je.
– Nie mam już pytań dotyczących Swope’ów, ale chciałbym usłyszeć nieco więcej szczegółów dotyczących waszej filozofii.
Skinął głową.
– Jesteśmy uchodźcami z poprzedniego życia. Wybraliśmy nowy żywot, który kładzie nacisk na duchowe oczyszczenie i pracowitość. Unikamy zatrutego środowiska i staramy się osiągnąć samowystarczalność. Wierzymy, że przez korzystną zmianę samych siebie pomnażamy pozytywną energię we wszechświecie.
Typowe bzdury. Niczym credo New Age.
– Nie jesteśmy zabójcami – dodał.
Zanim zdołałem coś powiedzieć, do pokoju weszła zapowiedziana para.
Matthias wstał i wyszedł, nawet nie kiwnąwszy głową, ani swoim nowo przybyłym wyznawcom, ani mnie. Mężczyzna i kobieta zajęli dwa puste miejsca. Wszystko odbyło się automatycznie – jakby ci ludzie byli częściami zamiennymi w jakiejś gładko funkcjonującej machinie.
Siedzieli z rękoma na kolanach – niczym dwoje przykładnych uczniów – z nieobecnym uśmiechem osób „odrodzonych” lub po lobotomii.
Ich widok nie poprawił mi nastroju, szczególnie że rozpoznałem oboje.
Średniego wzrostu, szczupły mężczyzna, który nazywał siebie Baronem, miał – podobnie jak Matthias – krótko przycięte włosy i zaniedbaną brodę, ale w jego przypadku efekt był zdecydowanie mniej korzystny. Jego włosy były jasno-kasztanowe i rzadkie, pod kędziorkami baczków prześwitywała skóra, policzki natomiast pokrywał miękki puch, toteż twarz na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie brudnej.
Na studiach znałem go jako Barry’ego Graffiusa. Choć starszy ode mnie (teraz miał pewnie nieco po czterdziestce), był jedynie o rok wyżej; późno zaczął. Zdecydował się zostać: psychologiem dopiero wówczas, gdy sprawdził już niemal wszystkie inne możliwości.
Pochodził z bardzo majętnej rodziny, doskonale znanej w przemysłowym światku naszego miasta, i należał do tego typu bogatych dzieciaków, które nie potrafią znaleźć sensu własnej egzystencji i pogrążają się w bezładnej szamotaninie; brakuje im ambicji i bodźców do zmiany stylu życia, ponieważ nigdy im niczego nie brakowało. Ludzie twierdzili, że Barry’ego zniszczyły pieniądze, lecz być może mówili tak z zawiści. Faktem jest, że Graffius był najbardziej niełubianą osobą na wydziale.
Zawsze starałem się być wyrozumiały dla innych, jednak Barrym jednoznacznie pogardzałem. Był krzykliwym, kłótliwym natrętem. Starał się na każdym seminarium zrobić wrażenie na wykładowcach, toteż zarzucał wszystkich niemającymi nic wspólnego z tematem cytatami i statystykami. Obrażał innych studentów, tyranizował potulnych, grał adwokata diabła z nieodmiennie złośliwą satysfakcją.
I chwalił się swoim bogactwem.
Większość z nas musiała się bardzo starać, aby związać koniec z końcem. Stypendia nie wystarczały na studenckie życie, więc dorabialiśmy, gdzie się dało. Graffius zaś ostentacyjnie zjawiał się na zajęciach w ręcznie szytych strojach ze skóry, skarżył się na rachunki za naprawę swojego luksusowego auta i lamentował z powodu wysokich podatków. Bez przerwy rzucał też nazwiskami znanych ludzi i opowiadał o wystawnych hollywoodzkich przyjęciach, mamiąc nam oczy mirażem czarownego świata, który pozostawał poza naszym zasięgiem.
Słyszałem, że po ukończeniu studiów zaczął praktykować na Bedford Drive – reprezentacyjnej ulicy bogaczy z Beverly Hills. Podobno zamierzał zbić dzięki koneksjom majątek i zostać „terapeutą gwiazd”.
Nietrudno było zgadnąć, gdzie spotkał Normana Matthewsa.
Graffius również mnie rozpoznał. Zorientowałem się natychmiast, bo gwałtownie zamrugał wodnistymi brązowymi oczyma. Kiedy tak na siebie patrzyliśmy, zauważyłem u niego narastający strach. Strach przed zdemaskowaniem.
Jego poprzednia tożsamość nie była oczywiście sekretem. Teraz jednak wyraźnie nie chciał mieć do czynienia z ludźmi z przeszłości. Osobom, które uważają, że rozpoczęły nowe życie, przeszłość kojarzy się często z ekshumacją własnych gnijących zwłok.
Nie nawiązałem do czasów studenckich, byłem jednak ciekaw, czy Graffius wspomni Matthiasowi o znajomości ze mną.
Jego towarzyszka była starsza, niezwykle ładna mimo nietwarzowej fryzury – końskiego ogona – i braku makijażu, czyli najwyraźniej typowego image’u dla kobiet z Dotknięcia. Delilah miała oblicze madonny, cerę w kolorze kości słoniowej, kruczoczarne włosy przetkane siwizną i drapieżne cygańskie oczy. Beverly Lucas nazwała ją „gorącym towarem sprzed trzech dekad”, lecz uznałem to określenie za niesprawiedliwe, po kobiecemu zawistne. Może gdyby znała prawdziwy wiek tej kobiety, potraktowałaby ją mniej krytycznie.
Delilah rzeczywiście wyglądała na dobrze utrzymaną pięćdziesięciolatkę, wiedziałem jednak, że ma przynajmniej sześćdziesiąt pięć lat.
Nie nakręciła żadnego filmu od 1951 roku, czyli od czasu moich narodzin.
Desiree Layne, królowa niskobudżetowego czarnego kina. Będąc w college’u, obejrzałem wiele jej filmów, szczególnie pamiętam te z tygodnia egzaminów końcowych: Upiorną pannę młodą, Cień na moim progu, Dzikie miejsce, Tajemniczego wielbiciela.
W poprzedniej „epoce”, to znaczy przed moją przedwczesną emeryturą, byłem zapracowanym samotnym facetem, który rzadko dysponował wolnym czasem. Jedną z nielicznych przyjemności, na jakie sobie wówczas pozwalałem, było oglądanie w niedzielne popołudnie, wylegując się w łóżku, jakiegoś filmu Desiree Layne i popijanie whisky Chivas.
Główny aktor się nie liczył, ważne były zbliżenia tych pięknych, złowrogich oczu i przypominających halki zwiewnych sukien. Jej głos ochrypły z namiętności…
Teraz, gdy siedziała nieruchomo niczym pomnik, bynajmniej nie kojarzyła się z namiętnością. Ubrana w biel, nieobecnie uśmiechnięta… prezentowała się tak cholernie niewinnie!
Ta siedziba sekty zaczynała mnie przerażać. Czułem się tu jak w gabinecie figur woskowych…
– Szlachetny Matthias powiedział nam, że masz do nas kilka pytań – zagaił Baron.
– Tak. Chciałbym usłyszeć szczegóły dotyczące waszej wizyty u Swope’ów. Jeśli poznamy wszystkie fakty, może łatwiej nam będzie znaleźć dzieci.
Zgodnie pokiwali głowami.
Milczałem, biorąc ich na przetrzymanie. W końcu popatrzyli po sobie i pierwsza odezwała się Delilah:
– Chcieliśmy jedynie pocieszyć tych biednych ludzi. Szlachetny Matthias polecił nam dostarczyć im owoce: pomarańcze, grejpfruty, brzoskwinie, śliwki… Najlepsze, jakie zdołaliśmy znaleźć. Owinęliśmy je w kolorowy papier i włożyliśmy do koszyka.
Przestała mówić i uśmiechnęła się, jakby jej opowieść wszystko wyjaśniła.
– Czy Swope’owie dobrze was przyjęli?
Jej oczy się rozszerzyły.
– Och, tak. Pani Swope zjadła śliwkę odmiany Santa Rosa… Od razu, na miejscu. Powiedziała, że jest pyszna.
Podczas szczebiotu Delilah rysy Barona stwardniały.
– Chcesz wiedzieć – wtrącił, gdy na moment umilkła – czy próbowaliśmy odwieść ich od leczenia chłopca, prawda?
Siedział nieruchomo, lecz w jego głosie wyczuwało się agresję.
– Matthias zapewnił mnie, że nie. Czy temat kuracji szpitalnej w ogóle się pojawił?
– Tak – odparł. – Matka skarżyła się na plastikowe pomieszczenie, mówiła, że czuje się odcięta od syna, że jej rodzina się rozpada…
– Wyjaśniła, co ma na myśli?
– Nie. Uznałem, że chodziło jej o fizyczną rozłąkę… Że cierpiała, ponieważ personel nie pozwalał jej dotknąć syna bez rękawiczek. A w pomieszczeniu wraz z dzieckiem mogła przebywać tylko jedna osoba.
Delilah skinęła głową na potwierdzenie.
– To takie sterylnie, lodowate miejsce – dodała. – Zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym. – Dla podkreślenia swoich słów lekko wzruszyła ramieniem. Tak, tak, kiedyś przecież była aktorką…
– Swope’owie czuli się jak przedmioty… Lekarze traktowali ich niczym powietrze – dorzucił Baron. – Szczególnie ten Kubańczyk.
– Biedny człowiek – zauważyła Delilah. – Widziałam go, jak szedł tamtego ranka, i nie mogłam się powstrzymać przed współczuciem dla niego. Mężczyzna z taką nadwagą, czerwony jak burak… Chyba ma wysokie ciśnienie krwi.
– Czy Swope’owie skarżyli się na Raoula Melendeza-Lyncha?
Baron zacisnął usta.
– Mówili tylko, że odnosi się do nich oschle i zbywa ich półsłówkami – odrzekł.
– Czy wspomnieli o doktorze Valcroix?
Aktorka pokręciła przecząco głową.
– Nie rozmawialiśmy zbyt wiele – wtrącił Baron. – Nasza wizyta była bardzo krótka.
– Nie mogłam się doczekać, kiedy stamtąd wyjdę – przypomniała sobie Delilah. – Wszystko tam było takie… sztuczne.
– Zostawiliśmy owoce i pojechaliśmy z powrotem do domu. – Tym stanowczym stwierdzeniem Graffius zakończył naszą rozmowę.
– To bardzo przykra sprawa – westchnęła Delilah.