Z dwóch muskularnych policjantów w cywilu jeden był blondwłosym białym, drugi – czarnym jak węgiel Murzynem, który wyglądał niczym fotograficzny negatyw partnera. Beverly i mnie zadali tylko kilka pytań, natomiast irańskiemu recepcjoniście poświęcili znacznie więcej czasu. Najwyraźniej poczuli do niego instynktowną niechęć, którą w sposób charakterystyczny dla policjantów z Los Angeles maskowali przesadną uprzejmością.
Większa część ich przesłuchania miała oczywiście związek ze Swope’ami. Pytali, kiedy ich ostatnio widział, jakie samochody wjeżdżały i wyjeżdżały z parkingu, kto wezwał policję. Gdyby wierzyć słowom recepcjonisty, motel stanowił oazę niewinności, a on sam nigdy nie miał do czynienia ze złem.
Policjanci odgrodzili taśmą teren wokół domku numer 15. Widok radiowozu na środku parkingu wyraźnie wzbudził popłoch – w wielu oknach zauważyłem poruszające się firanki. Policjanci również to dostrzegli i żartowali, że warto wezwać obyczajówkę.
Dwa kolejne czarnobiałe samochody wjechały na parking. Wysiadło z nich czterech mundurowych, którzy przyłączyli się do pierwszych dwóch. Po chwili dotarła furgonetka techników i nieoznakowany brązowy matador.
Mężczyzna, który wysiadł z matadora, miał około trzydziestu pięciu lat, był duży, mocno zbudowany, ale poruszał się lekko. Na twarzy miał ślady dawnego trądziku. Krzaczaste brwi ocieniały zmęczone oczy o zaskakująco jasnozielonej barwie. Jego czarne włosy zostały przycięte krótko z tyłu i z boków, natomiast były znacznie dłuższe na czubku głowy na przekór wszelkim modom; grzywka opadała na czoło. Podobnie niemodnie prezentowały się jego baczki, sięgające aż do płatków uszu, oraz jego strój: zmięta sportowa, bawełniana, kraciasta marynarka w zbyt intensywnym odcieniu turkusu, granatowa koszula, szarobłękitny pasiasty krawat i jasnoniebieskie spodnie, które wisiały nad cholewami zamszowych kozaczków.
– A ten to kto? – zdziwiła się Beverly.
– To jest właśnie Milo.
– Twój przyjaciel… – Była wyraźnie zakłopotana.
Milo naradził się z mundurowymi, potem wyjął notes i ołówek, przestąpił taśmę zawieszoną przy wejściu do domku numer 15 i wszedł do środka. Został tam przez jakiś czas. Gdy wyszedł, robił notatki.
Dużymi krokami skierował się do recepcji. Spotkaliśmy się przy drzwiach.
– Witaj, Alex. – Jego wielka, miękka dłoń wręcz pochłonęła moją. – Straszny bałagan… tam w środku. Tak naprawdę jeszcze nie wiem, jak nazwać to, co zobaczyłem.
Dostrzegł Beverly, podszedł i się przedstawił.
– Jeśli będzie się pani trzymać tego faceta – wskazał na mnie – z pewnością wpakuje panią w kłopoty.
– Zauważyłam.
– Spieszy się pani? – spytał.
– Nie wracam już do szpitala – odparła. – Na dziś mam zaplanowany tylko jogging o piętnastej trzydzieści.
– Jogging? Stymulację sercowo-naczyniową? Tak, tak, też próbowałem biegać, ale zaczęło mnie kłuć w piersiach, a przed oczyma zatańczyły mi wizje jawnie zapewniające mnie o mojej śmiertelności.
Uśmiechnęła się zakłopotana. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie podejrzewała nawet, jak wspaniale jest czasem mieć Mila obok siebie… z bardzo wielu powodów…
– Proszę się nie martwić, nie zepsujemy pani harmonogramu dnia. Chciałem tylko wiedzieć, czy może pani poczekać do czasu, aż przesłucham pana… – zajrzał do notesu – Fahrizbadeha. To nie powinno potrwać długo.
– Poczekam.
Wyprowadził recepcjonistę na zewnątrz. Poszli razem do piętnastki. Beverly i ja siedzieliśmy w milczeniu.
– Okropne – wydukała w końcu. – Ten pokój. Tyle krwi.
– Siedziała sztywno na krześle i ściskała kolana.
– Może chłopcu nic nie jest – powiedziałem bez większego przekonania.
– Mam nadzieję, że masz rację.
Po chwili Milo wrócił z Irańczykiem, który, nie patrząc na nas, wszedł za ladę, po czym zniknął na zapleczu.
– Bardzo mało spostrzegawczy facet – podsumował Milo.
– Ale sądzę, że był szczery. Mniej więcej. Najwyraźniej ten motelik należy do jego szwagra. On sam studiuje wieczorowo zarządzanie i pracuje tutaj, zamiast się wysypiać. – Popatrzył na Beverly. – Co może pani powiedzieć o tych Swope’ach?
Opowiedziała z grubsza to, co usłyszałem od niej na pododdziale modułów sterylnych.
– Interesujące – zastanowił się, gryząc ołówek. – Więc może o to chodzi. Rodzice w pośpiechu zabrali dziecko z miasta, co wcale nie jest przestępstwem, póki szpital nie poda ich do sądu. Do koncepcji wyjazdu nie pasuje mi tylko samochód. Na pewno by go tu nie zostawili. Mam też drugą hipotezę: członkowie sekty załatwili całą sprawę za przyzwoleniem rodziców. To również nie jest zbrodnia. Jeśli jednak tego pozwolenia nie uzyskali, mamy do czynienia z prymitywnym porwaniem.
– A krew? – spytałem.
– No tak, krew. Technicy określili grupę. 0Rh+. Mówi wam to coś?
– O ile dobrze pamiętam dane z karty chorobowej – odparła Beverly – Woody i rodzice mają grupę zero. Nie jestem pewna czynnika Rh.
– Tej krwi nie było dużo. Na pewno nie tyle, ile traci człowiek zastrzelony lub zadźgany… – Dostrzegł wyraz jej twarzy i urwał.
– Milo – wtrąciłem – chłopiec choruje na raka. Nie jest jednak w stanie terminalnym… w każdym razie nie był wczoraj. Niestety trudno przewidzieć rozwój jego choroby. Może się rozwinąć i zaatakować główne naczynia krwionośne albo przekształcić się w białaczkę. Jeśli doszło do którejś z tych dwóch sytuacji, chłopiec mógł mieć nagły krwotok.
– Jezu! – jęknął mój przyjaciel. – Biedny malec.
– Co zamierzacie zrobić? – spytała Beverly.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby ich odnaleźć, ale, szczerze mówiąc, nie będzie to łatwe. Mogli do tej pory dotrzeć niemal w każde miejsce na świecie.
– Może roześle pan chociaż rysopisy? – nalegała.
– Już to zrobiliśmy. Natychmiast po telefonie Alexa skontaktowałem się z władzami w La Viście. Rządzi tam niepodzielnie jeden człowiek, szeryf Houten. Twierdzi, że nie widział ostatnio nikogo z rodziny Swope’ów, ale obiecał bacznie się rozglądać. Całkiem dokładnie opisał mi ich wszystkich, a ja telefonicznie przekazałem rysopisy komu trzeba. Dostała je drogówka, policja w Los Angeles, San Diego i wszystkie ważniejsze komisariaty pomiędzy tymi miastami. Nie wiemy jednakże, jakim pojazdem się przemieszczają, nie znamy numerów rejestracyjnych, co utrudnia poszukiwania. Ma pani jeszcze jakieś sugestie?
W jego pytaniu nie było złośliwości ani sarkazmu. Szczerze prosił o pomoc w trudnej sprawie. Beverly nieco się speszyła.
– Nie bardzo – przyznała. – Niczego nie potrafię wymyślić. Po prostu mam nadzieję, że znajdziecie małego.
– Ja również… Mogę ci mówić po imieniu?
– Och, jasne.
– Widzisz, Beverly, na razie nie wymyśliłem żadnej genialnej teorii w tej sprawie, ale obiecuję, że będę nad tym intensywnie pracował. Jeśli coś ci przyjdzie do głowy, zadzwoń do mnie. – Wręczył jej wizytówkę. – Cokolwiek ci przemknie przez myśl, dobrze? A teraz może któryś z moich ludzi odwiezie cię do domu?
– Alex mógłby…
Milo uśmiechnął się szeroko.
– Muszę przez kilka minut pogawędzić z Alexem. Lepiej załatwię ci transport. – Podszedł do sześciu policjantów, wybrał z grupy najprzystojniejszego: szczupłego wysokiego mężczyznę, który miał czarne kręcone włosy i białe lśniące zęby. Przyprowadził go do nas, do recepcji.
– Pani Lucas. A to jest funkcjonariusz Fierro.
– Dokąd pojedziemy, proszę pani? – Policjant kurtuazyjnie uchylił czapki.
Beverly podała mu adres w Westwood. Bez słowa poprowadził ją do radiowozu.
Ledwie wsiadła, Milo poszperał w kieszeni koszuli i zawołał:
– Hej, Brian, zaczekaj.
Fierro się odwrócił. Milo skierował się w stronę samochodu. A ja poszedłem za nim.
– Czy ten przedmiot kojarzy ci się z czymś, Beverly? – Wręczył jej płaskie reklamowe pudełko z zapałkami.
Obejrzała je dokładnie.
– „Adam i Ewa. Posłańcy. Usługi”. Tak, jedna z pielęgniarek mówiła mi, że Nona Swope załatwiła sobie pracę jako posłaniec. Zdziwiłam się. Po co podejmuje pracę, skoro przybyła tutaj wraz z rodziną jedynie na krótki czas? – Przyjrzała się jeszcze uważniej pudełeczku. – Co to za agencja? Czyżby Nona dorabiała jako prostytutka?
– Obawiam się, że jest to możliwe.
– Od razu wiedziałam, że to szalona dziewczyna – odrzekła z gniewem i oddała reklamówkę Milowi. – Masz jeszcze jakieś pytania?
– Nie, chwilowo nie.
– W takim razie chciałabym pojechać do domu.
Milo dał znak policjantowi. Fierro siadł za kierownicę i uruchomił silnik.
– Nerwowa kobitka – ocenił Milo po odjeździe radiowozu.
– Kiedyś była słodką dziewczyną – odpowiedziałem. – Ale wieloletnia praca na oddziale onkologicznym bardzo człowieka zmienia.
Mój przyjaciel zmarszczył brwi.
– Niezły bałagan w tym domku – oświadczył.
– Paskudnie to wygląda, nieprawdaż?
– Chcesz, żebym spekulował? Pokój przetrząsnął ktoś naprawdę rozwścieczony. Może któreś z rodziców, osoba przygnębiona i rozżalona ciężką chorobą swojego dziecka, a równocześnie przerażona i zdezorientowana własnym czynem. W końcu potajemnie wywieźli dziecko ze szpitala… Pracowałeś już z ludźmi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Widziałeś, by ktoś dostał takiego szału?
Cofnąłem się myślami o kilka lat.
– Tak, ciężkiej chorobie zawsze towarzyszy gniew – odparłem. – Większość ludzi wyżywa się głównie słownie, urządzając potworne awantury lekarzom. Niektórzy jednak rzeczywiście dostają szału. Pamiętam, jak ojciec chorego dziecka pobił lekarza stażystę. O groźbach nawet nie warto wspominać, to normalka. Pewien facet, który stracił nogę w wypadku na polowaniu, miał córkę chorą na nowotwór nerek. Trzy tygodnie później zmarła, a on dzień po jej śmierci wpadł do szpitala z dwoma pistoletami. Najbardziej wybuchowo reagują zazwyczaj ludzie, którzy w ogóle nie dopuszczają do siebie myśli o możliwości śmierci własnego dziecka i nie chcą z nikim rozmawiać o jego chorobie.
Przyszło mi do głowy, że mój opis pasuje do opinii Beverly na temat Garlanda Swope’a. Powiedziałem o tym Milowi.
– Może więc facet po prostu dostał szału – oświadczył nieco niepewnym tonem.
– Odnoszę wrażenie, że nie bardzo w to wierzysz.
Wzruszył ramionami.
– W tej chwili trudno cokolwiek stwierdzić. Ale wiesz, że mieszkamy w szalonym mieście, gdzie wszystko jest możliwe. Z każdym rokiem popełnia się tu więcej zabójstw i ludzie tracą życie z coraz bardziej niesamowitych powodów. W ubiegłym tygodniu jakiś stary dziwak wbił sąsiadowi w pierś nóż do steków, ponieważ był przekonany, że facet zabija hodowane przez niego pomidory szkodliwymi promieniami, emitowanymi przez pępek. Obłąkane dupki wchodzą do fast foodów i koszą z pistoletów maszynowych dzieciaki zajadające hamburgery. Na litość boską! Gdy zacząłem pracować w wydziale zabójstw, świat wydawał mi się w miarę logiczny i całkiem prosty. Naprawdę. Ludzie zabijali się najczęściej z miłości, zazdrości albo dla pieniędzy. Niekiedy dochodziło też do tragicznych w skutkach waśni rodzinnych… No, wiesz, normalne ludzkie konflikty. Teraz to co innego, compadre. Ktoś znajduje zbyt wiele dziur w kawałku szwajcarskiego sera, więc idzie zakatrupić sprzedawcę z delikatesów. Świat kompletnie zwariował.
– Czy to, co widziałeś, wygląda na robotę szaleńca?
– A któż to może wiedzieć? Do cholery, nie wybierajmy od razu najgorszego scenariusza. Bardzo prawdopodobne, że jest tak, jak ci powiedziałem na początku. Jedno z nich, najpewniej ojciec, przemyślało sobie własne zachowanie, wkurzyło się i zdemolowało pokój. Zostawili samochód, przypuszczalnie więc wyszli na krótko. Z drugiej strony – dodał po chwili – nie mogę zagwarantować, że nie znaleźli się przypadkiem w złym miejscu o niewłaściwej porze. Mogli trafić na świra, który uznał ich za wampiry pragnące zawładnąć jego wątrobą. – Potrząsnął pudełkiem reklamowym. – No cóż, to wszystko, co w tej chwili mamy. Agencja znajduje się poza moim rewirem, ale ponieważ ci zależy, złożę wizytę właścicielce i sprawdzę ten ślad. Jesteś zadowolony?
– Dzięki, Milo. Rozwiązanie tej sprawy uspokoiłoby parę osób. Potrzebujesz towarzystwa?
– Jasne, czemu nie. Nie widzieliśmy się dość długo, więc fajnie będzie pogawędzić. Oczywiście, o ile po wyjeździe twojej pięknej dziewczyny nie zamieniłaś się w nieznośnego mruka.