19

Zaufanie komuś wiąże się z ogromnym ryzykiem. Ale bez zaufania niewiele można osiągnąć.

Nie zastanawiałem się już, czy w ogóle podjąć to ryzyko. Musiałem tylko zdecydować, komu zaufać.

Był oczywiście Del Hardy, uważałem jednak, że policja nie może mi zbytnio pomóc. Policjantów interesowały jedynie fakty. Ja natomiast mogłem im zaoferować wyłącznie swoje podejrzenia i intuicyjny strach. Hardy wysłuchałby mnie grzecznie, podziękowałby za wkład w sprawę i powiedział, żebym się nie martwił.

Odpowiedzi, których potrzebowałem, kryły się w La Viście. Na śmierć Swope’ów musiał rzucić światło ktoś, kto znał ich za życia.

Szeryf Houten z pozoru wydawał się osobą odpowiednią, choć zachowywał się jak wielka ropucha rządząca małą sadzawką. Podobnie jak inni tego typu ludzie przeceniał swoją rolę. Z drugiej strony, rzeczywiście uosabiał prawo w swojej osadzie i wszelkie zbrodnie popełnione na jej terenie odbierał zapewne jako osobistą zniewagę. Przypomniałem sobie, jak się rozzłościł, gdy zasugerowałem, że Woody i Nona przebywają gdzieś w mieście. Takie rzeczy po prostu nie mogły się zdarzyć w La Viście!

Tego rodzaju paternalistyczne podejście zaowocowało koegzystencją osady z sektą Dotknięcie. Dla osób pozytywnie nastawionych taki stosunek oznaczał tolerancję, dla malkontentów – hermetyczny ciemnogród.

Nie, w żadnym razie nie mogłem się zwrócić do Houtena po pomoc. Sądziłem, że niezależnie od sytuacji niezbyt chętnie wysłucha pytań zadawanych przez kogoś z zewnątrz, a incydent z Raoulem tylko potwierdził moje podejrzenia. Zresztą, ekscesy Melendeza-Lyncha wyzwoliły w szeryfie pragnienie obrony własnej pozycji. A ponieważ miasto było w jakimś sensie od niego uzależnione, nie mogłem tak po prostu wejść między mieszkańców i pogawędzić z nimi. Przez moment sytuacja wydawała mi się beznadziejna, a La Vista skojarzyła mi się z zamkniętym pudełkiem. Potem jednak przyszedł mi na myśl Ezra Maimon.

Według mojej opinii był człowiekiem uczciwym i niezależnym. Swoim zachowaniem zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Ledwie się pojawił, natychmiast wszystko uporządkował. Reprezentowanie interesów człowieka z zewnątrz przeciw interesom Houtena wymagało pewnej odwagi. Maimon potraktował swoje zadanie nadzwyczaj poważnie i bardzo dobrze je wykonał. Był śmiały, przebojowy i inteligentny.

Poza tym – co równie ważne – nikogo innego nie miałem.

Zdobyłem w informacji numer i zadzwoniłem do niego.

Odebrał telefon osobiście.

– Rzadkie owoce i nasiona. Uprawa i sprzedaż – odezwał się tym samym spokojnym głosem, który zapamiętałem.

– Dzień dobry, panie Maimon, mówi Alex Delaware. Spotkaliśmy się u szeryfa.

– Witam, doktorze Delaware. Jak się miewa doktor Melendez-Lynch?

– Nie widziałem go od tamtego dnia. Gdy się żegnaliśmy, był dość przygnębiony.

– No tak. Sprawy przybrały tragiczny obrót!

– Właśnie dlatego do pana dzwonię.

– Tak?

Opowiedziałem mu o śmierci Valcroix, o zamachu na moje życie i moim przekonaniu, że sytuacji nie da się rozwiązać bez przyjrzenia się rodzinie Swope’ów. Zakończyłem monolog, wprost błagając go o pomoc.

Przez chwilę po drugiej stronie panowało milczenie. Wiedziałem, że prawnik się zastanawia, podobnie długo rozmyślał bowiem po przedstawieniu sprawy Raoula przez Houtena. Niemal słyszałem, jak w jego głowie pracują trybiki.

– Jest pan osobiście zainteresowany rozwiązaniem tych zbrodni – ocenił w końcu.

– Rzeczywiście. Chodzi jednak o coś więcej. Woody’ego Swope’a można wyleczyć. Chłopiec nie musi umrzeć. Jeśli nadal żyje, chcę go odnaleźć i poddać kuracji.

Znowu zastanawiał się przez chwilę.

– Nie jestem pewny, czy wiem coś, co panu pomoże.

– Ani ja. Ale warto spróbować.

– Dobrze, zatem porozmawiajmy.

Serdecznie mu podziękowałem. Zgodziliśmy się, że spotkanie w La Viście jest wykluczone. Dla naszego dobra.

– Zwykle jadam kolacje przy Oceanside w restauracji U Anity – powiedział. – Jestem wegetarianinem, a tam mają świetne dania bezmięsne. Może mi pan potowarzyszyć dziś wieczorem? Zdąży pan dojechać do dwudziestej pierwszej?

Była teraz siedemnasta czterdzieści. Biorąc pod uwagę nawet najgorsze korki na drodze, powinienem dotrzeć przed czasem.

– Przyjadę.

– Dobrze, zatem wyjaśnię panu, jak znaleźć lokal. Udzielił mi wskazówek dokładnie takich, jakich oczekiwałem: prostych, jednoznacznych i precyzyjnych.


W recepcji Bel-Air zapłaciłem za następne dwie noce, wróciłem do swojego pokoju i zadzwoniłem do Mala Worthy’ego. Nie było go w biurze, ale sekretarka sama podała mi jego numer domowy.

Podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku. Sądząc po głosie, był bardzo zmęczony.

– Alex, przez cały dzień próbowałem cię złapać.

– Ukrywam się.

– Ukrywasz? Dlaczego? Przecież Moody nie żyje.

– To długa historia. Posłuchaj, Mal, dzwonię z kilku powodów. Po pierwsze, jak dzieci przyjęły informację o śmierci ojca?

– Właśnie w tej sprawie chciałem z tobą pomówić. Muszę się ciebie poradzić. To cholernie kłopotliwa sytuacja! Darlene w ogóle nie miała ochoty mówić dzieciom o śmierci ich ojca, ale przekonałem ją, że powinna. Podczas naszej późniejszej rozmowy powiedziała mi, że April bardzo płakała, ciągle zadawała pytania i nie puszczała jej spódnicy. Natomiast Ricky milczał i mimo pytań matki nie odezwał się. Zamknął się w sobie, poszedł do swojego pokoju i nie chciał z niego wyjść. Darlene miała wiele pytań, na które starałem się odpowiadać w miarę swoich możliwości, nie jestem wszakże psychologiem. Powiedz mi, czy dzieci zachowały się… normalnie?

– Nie chodzi o normalność bądź nienormalność ich zachowań. Zrozum, że te dzieci przeżywają wielki dramat. Większość ludzi nie ma takich problemów przez całe życie. Gdy rozmawiałem z nimi w twoim biurze, wyczułem, że potrzebują pomocy, i powiedziałem ci o tym. Teraz ta pomoc jest absolutnie konieczna. Dopilnuj, żeby ją dostały. Miej oko na Ricky’ego. Bardzo się identyfikował ze swoim ojcem. W przypadku chłopca nie można nawet wykluczyć próby samobójczej. Albo podpalenia. Jeśli w domu jest broń, niech Darlene natychmiast się jej pozbędzie. Każ jej bacznie obserwować syna. Niech go trzyma z dala od zapałek, noży, lin, pigułek. Przynajmniej do czasu, aż skieruje go na terapię. Potem musi wypełniać polecenia terapeuty. A jeśli Ricky zacznie wyrażać swój gniew, nie wolno jej go karać ani tłamsić w żaden sposób. Nawet jeśli zachowanie chłopca stanie się… niewłaściwe.

– Przekażę jej twoje zalecenia. Mam prośbę. Zobacz się z nim natychmiast, gdy wrócą do Los Angeles.

– Nie mogę, Mal. Za bardzo się zaangażowałem w tę sprawę. – Podałem mu nazwiska dwóch innych psychologów.

– W porządku – mruknął niechętnie. – Powiem jej, żeby zadzwoniła do jednego z nich – przerwał. – Wiesz, wyglądam przez okno. Teren wokół mnie wygląda jak palenisko gigantycznego grilla. Strażacy spryskali go czymś, co miało zlikwidować paskudny zapach, ale nadal śmierdzi. Ciągle się zastanawiam, czy cała historia mogła się skończyć inaczej.

– Nie wiem. Moody od początku był zdecydowany na przemoc. Tak został wychowany. Pamiętasz akta? Jego ojciec był człowiekiem wybuchowym, zmarł w wyniku bijatyki.

– Historia lubi się powtarzać.

– Załatwcie małemu terapię, a może tym razem historia się nie powtórzy.


Pobielone ściany lokaliku Anity były oświetlone przez żarówki koloru lawendy i przyozdobione sztucznie postarzoną cegłą. Wchodziło się pod łukiem z drewnianej kratownicy. Karłowate drzewka cytrynowe sięgały kraty, a owoce jarzyły się turkusowo w sztucznym świetle.

Restauracja była położona w środku dzielnicy przemysłowej. Z trzech stron otaczały ją biurowce o oknach z ciemnego szkła, z czwartej – olbrzymi parking. Trele nocnych ptaków mieszały się z odległym szumem autostrady.

Wewnątrz było chłodno i ponuro. Do moich uszu dobiegły ciche tony barokowej muzyki granej na klawesynie. Powietrze przepajał aromat ziół i przypraw: kminku, majeranku, szafranu, bazylii… Trzy czwarte stolików było zajęte. Większość gości stanowili młodzi, modnie ubrani, majętni ludzie. Mówili przyciszonymi głosami.

Korpulentna blondyna w ludowej bluzce i haftowanej spódnicy wskazała mi stolik Maimona. Wstał szarmancko i usiadł dopiero wtedy, kiedy ja zająłem miejsce.

– Dobry wieczór, doktorze.

Był ubrany tak jak ostatnio – w nieskazitelną białą koszulę i wyprasowane spodnie koloru khaki. Poprawił okulary, które zsunęły mu się na nos.

– Dobry wieczór. Bardzo dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas.

Uśmiechnął się.

– Przedstawił pan swoją sprawę niezwykle jasno.

W tym momencie do naszego stolika podeszła kelnerka – smukła dziewczyna o długich ciemnych włosach i twarzy modelek Modiglianiego.

– Przyrządzają tu znakomitego wellingtona z soczewicy – powiedział Maimon.

– Doskonale. – Przyznam, że zupełnie nie miałem apetytu.

Zamówił dla nas obu. Kelnerka wróciła z zimną wodą w kryształowych pucharach, kromkami miękkiego razowego chleba i dwoma małymi tubkami warzywnego pasztetu, który smakował jak mięso i był bardzo dobry. W każdym pucharze pływał cienki niczym papier plasterek cytryny.

Prawnik posmarował chleb pasztetem, ugryzł kęs i zaczął go żuć powoli, z rozmysłem. Gdy przełknął, spytał:

– Jak mogę panu pomóc, doktorze?

– Próbuję zrozumieć Swope’ów. Dowiedzieć się, jacy byli przed chorobą Woody’ego.

– Nie znałem ich zbyt dobrze. Wydawali się dość skryci.

– Stale to słyszę.

– Nie jestem zaskoczony. – Sączył wodę. – Przeprowadziłem się do La Visty dziesięć lat temu. Wraz z żoną. Byliśmy bezdzietni. Po jej śmierci przeszedłem na emeryturę, porzuciłem praktykę prawniczą i założyłem sad, bowiem ogrodnictwo było moją pierwszą miłością. Osiedliwszy się tutaj, zacząłem od nawiązywania kontaktów z innymi miejscowymi ogrodnikami. Przeważnie przyjmowali mnie serdecznie. Ogrodnicy i sadownicy to z reguły bardzo sympatyczni ludzie. Nasz rozwój zależy od dobrej współpracy. Często się zdarza, że ktoś, kto zdobył nasiona jakichś niezwykłych gatunków, rozdaje je innym. Taka szczodrość leży w interesie nas wszystkich. Owoce, których nikt nie kupuje, w końcu znikną, tak jak wiele starych amerykańskich odmian jabłek i gruszek. Natomiast owoce chętnie jadane na pewno przetrwają. Oczekiwałem – ciągnął – że Garland Swope powita mnie ciepło, ponieważ był moim sąsiadem. Ależ byłem naiwny. Odwiedziłem go pewnego dnia. Stał przy swojej bramie i nie zamierzał mnie zaprosić do środka. Odpowiadał na moje pytania niechętnie, niemal wrogo. Rzecz jasna, wycofałem się. Nie tylko z powodu jego nieuprzejmego zachowania, lecz także dlatego, że wyraźnie nie chciał się chwalić swoimi osiągnięciami.

Kelnerka przyniosła jedzenie. Okazało się zaskakująco dobre. Soczewica owinięta w ciasto miała niezwykły smak. Maimon zjadł trochę, potem odłożył widelec i kontynuował:

– Pospiesznie odszedłem i nigdy już nie próbowałem się do niego zbliżyć, chociaż nasze posiadłości dzieli odległość około kilometra. Inni tutejsi ogrodnicy byli znacznie bardziej zainteresowani współpracą i wkrótce zapomniałem o Swope’ach. Mniej więcej rok później brałem udział w zjeździe na Florydzie poświęconym uprawie subtropikalnych owoców malajskich. Spotkałem tam ludzi, którzy znali Garlanda Swope’a i wyjaśnili mi jego zachowanie. Podobno tylko nazywał siebie ogrodnikiem. To znaczy… był nawet dość znany w swoim czasie, lecz od lat nic nie zrobił. Za bramą jego posiadłości nie ma już sadu. Został tylko stary dom i hektary piachu.

– Z czego więc utrzymywała się jego rodzina?

– Ze spadku. Ojciec Garlanda był senatorem stanowym, posiadał wielkie ranczo i całe kilometry ziemi na wybrzeżu. Część sprzedał rządowi, część rozmaitym inwestorom. Wiele przepadło z powodu kiepskich inwestycji, lecz najwyraźniej pozostało dość, by zapewnić Garlandowi i jego rodzinie życie na odpowiednim poziomie.

Popatrzył na mnie z ciekawością.

– Czy coś z mojej opowieści może panu pomóc?

– Nie wiem. Dlaczego Swope porzucił ogrodnictwo?

– Źle zainwestował. Słyszał pan o czerymoi?

– Jest ulica o takiej nazwie w Hollywood. To pewnie jakiś owoc.

Wytarł usta.

– Ma pan rację. To owoc. Mark Twain nazywał go „smakowitością nad smakowitościami”. Osoby, które go kosztowały, zazwyczaj zgadzają się z nim w całej rozciągłości. Jest subtropikalny w swej naturze, pochodzi z chilijskich Andów. Z wyglądu nieco przypomina karczoch lub wielką zieloną truskawkę. Skórkę ma niejadalną, miąższ biały i miękki jak krem, upstrzony szeregiem wielkich twardych nasion. Ogrodnicy żartują, że te nasiona umieścili w owocu bogowie, dzięki czemu ludzie nie jedzą ich zbyt pośpiesznie. Niektórzy jadają go łyżeczką. Smak ma fantastyczny, doktorze. Słodki, intensywny, z lekkim posmakiem zmieszanych ze sobą brzoskwini, gruszki, ananasa, banana i cytrusów… Jest jedyny w swoim rodzaju. To cudowny owoc. Według moich rozmówców z Florydy Garland Swope miał obsesję na jego punkcie. Uważał go za owoc przyszłości i był przekonany, że kiedy Amerykanie go skosztują, natychmiast go zapragną. Marzył, że zrobi dla czerymoi to samo, co Sanford Dole zrobił dla ananasa. Sytuacja zaszła nawet tak daleko, że swojemu pierwszemu dziecku dał imię od łacińskiej nazwy owocu. Pełna nazwa botaniczna brzmi Annona cherimola.

– Czy to marzenie było realne?

– W teorii. Drzewko jest bowiem wybredne. Wymaga umiarkowanego klimatu i stałej wilgotności, choć potrafi się przystosować do subtropikalnego pasa biegnącego wzdłuż wybrzeża Kalifornii od granicy meksykańskiej przez Ventura County na północ. Może rosnąć wszędzie tam, gdzie awokado. Niestety, istnieją komplikacje, do których dojdę… Tak czy owak, Garland kupił na kredyt ziemię. O ironio, duża część tego terenu pierwotnie należała do jego ojca. Potem wyprawił się do Ameryki Południowej i przywiózł kilka młodych drzewek. Rozkrzewił sadzonki i stworzył sad. Musi minąć dobrych kilka lat, zanim drzewka zaczną owocować. W końcu jednak Swope miał największy sad czerymojowy w całym stanie. W tym czasie podróżował na północ i południe, reklamował owoce, opowiadając producentom o cudach, które wkrótce wypełnią ich gaje. Kampania musiała być iście tytaniczna, ponieważ Amerykanie nie jedzą zbyt dużo owoców i traktują je nieufnie. Pomidor uważaliśmy kiedyś za trujący, bakłażan obarczaliśmy winą za sprowadzanie na ludzi szaleństwa. To tylko dwa przykłady… Istnieją setki jadalnych roślin, które dobrze się rozwijają w naszym klimacie, lecz je ignorujemy. Garland jednakże był wytrwały, co mu się opłaciło. Otrzymał sporo zamówień i zaliczek na swoje plony. Gdyby czerymoja się przyjęła, zmonopolizowałby rynek i zostałby bogaczem. Po jakimś czasie zapewne musiałby podjąć współpracę z jakąś centralą ogrodniczą w celu dystrybucji na większą skalę. Po prawie dziesięciu latach zebrał pierwsze plony. Proszę mi wierzyć, że było to prawdziwe osiągnięcie. W rodzimym środowisku czerymoję zapylają tamtejsze pszczoły. Tutaj proces ten wymaga starannego zapylania ręcznego. Pyłek kwiatowy z pręcików jednego kwiatu trzeba przenieść na słupki innego. Pora dnia jest także istotna, ponieważ roślina podlega cyklom urodzajności. Garland zajmował się swoimi drzewkami prawie tak troskliwie jak własnymi dziećmi.

Maimon zdjął okulary i przetarł je. Oczy miał ciemne i dziwnie nieruchome.

– Dwa tygodnie przed terminem zbierania owoców lodowaty prąd powietrzny przyniósł z Meksyku zabójczy przymrozek. Karaiby przeżywały wówczas serię tropikalnych burz i przymrozek był tak zwanym efektem wtórnym. Większość drzewek wyginęła z dnia na dzień, te zaś, które przetrwały, straciły owoce. Garland starał się za wszelką cenę ratować ukochane rośliny. Sprowadził do pomocy wielu ludzi, których później spotkałem na Florydzie. Opisali mi tamte dni ze szczegółami: Garland i Emma biegali po gajach z dymiącymi rondelkami i kocami. Starali się otulać drzewa, ogrzewać glebę, robić wszystko, by ocalić sad. Ich córka, jeszcze mała dziewczynka, obserwowała ich i płakała. Walczyli przez trzy dni, ale sytuacja była naprawdę beznadziejna. Garland jako ostatni przyjął do wiadomości tę straszliwą prawdę. – Pokręcił głową ze smutkiem. – Lata pracy zostały zmarnowane w ciągu siedemdziesięciu godzin. Później Swope zrezygnował z ogrodnictwa i zmienił się w kompletnego odludka.

Klasyczna tragedia – marzenia pokrzyżowane przez los. Katusze bezradności. Ostateczna rozpacz.

Zacząłem rozumieć, co oznaczała dla nich diagnoza Woody’ego.

Rak u dziecka zawsze jest potworny. Dla każdego rodzica oznacza ściskające serce poczucie bezradności. Ale Garland i Emma Swope’owie przeżyli wyjątkowy wstrząs. Niemożność uratowania dziecka przypomniała im wcześniejszą tragedię. Pewnie nie mogli znieść tej myśli…

– Czy wszyscy o tym wiedzieli? – spytałem.

– Każdy, kto przez jakiś czas mieszkał w tamtej okolicy.

– A Matthias i sekta Dotknięcie?

– Na to pytanie nie jestem w stanie panu odpowiedzieć, bo po prostu nie wiem. Przyjechali tutaj kilka lat temu. Mogli, ale nie musieli się dowiedzieć o tragedii Garlanda. Ludzie już teraz o tym nie mówią.

Uśmiechnął się do kelnerki i zamówił dzbanek herbaty ziołowej. Przyniosła ją wraz z dwiema filiżankami, po czym je napełniła.

Wypił łyk, odstawił filiżankę i popatrzył na mnie przez unoszącą się parę.

– Pan ciągle podejrzewa członków sekty – zauważył.

– Sam nie wiem – przyznałem. – Nie mam ku temu żadnych konkretnych powodów, ale… w tych ludziach jest coś zatrważającego.

– Jakaś sztuczność?

– Właśnie. To wszystko jest takie zaprogramowane, wyreżyserowane. Istna idylla.

– Zgadzam się z panem, doktorze. Kiedy usłyszałem, że Norman Matthews został duchowym przywódcą, parsknąłem śmiechem.

– Znał go pan?

– Tylko ze słyszenia. Każdy prawnik o nim słyszał. Matthias był dokładnie taki, jak ludzie wyobrażają sobie prawnika z Beverly Hills. Bystry, krzykliwy, agresywny, bezlitosny. Zupełnie nie przypominał człowieka, którym jest teraz.

– Wczoraj ktoś do mnie strzelał. Wyobraża pan sobie kogoś z sekty w roli snajpera?

Zastanowił się nad odpowiedzią.

– Z tego, co wiadomo, przemoc jest im absolutnie obca. Jeśli mi pan powie, że Matthews jest oszustem, uwierzę. Ale morderstwo… Hm… – Popatrzył z powątpiewaniem.

Zmieniłem temat.

– Jakiego rodzaju stosunki panowały między sektą Dotknięcie i Swope’ami?

– Żadne. Tak sądzę. Garland był samotnikiem. Nigdy nie jeździł do miasta. Od czasu do czasu widywałem Emmę albo ich córkę na zakupach.

– Matthias powiedział mi, że Nona pracowała dla jego sekty któregoś lata.

– Rzeczywiście. Zapomniałem o tym. – Odwrócił się i sięgnął po słoiczek z miodem.

– Panie Maimon, proszę wybaczyć, ale nie wydaje mi się pan osobą, która cokolwiek łatwo zapomina. Kiedy Matthias wspomniał o Nonie, szeryf też wpadł w konsternację… dokładnie tak jak pan teraz. Powiedział tylko, że była niesfornym dzieckiem, najwyraźniej chcąc uciąć dyskusję na ten temat. Do tej pory bardzo mi pan pomógł, proszę się więc nie wycofywać.

Maimon ponownie włożył okulary, pogładził brodę, podniósł filiżankę z herbatą.

– Doktorze – oświadczył z powagą – widzę, że jest pan uczciwym człowiekiem, i naprawdę pragnę panu pomóc. Muszę wszakże wpierw wyjaśnić panu swoją sytuację. Mieszkam w La Viście od dziesięciu lat, ciągle jednak uważam się za przybysza. Jestem sefardyjskim Żydem, pochodzę z rodu wielkiego uczonego Maimonidesa. Moich przodków wygnano z Hiszpanii w 1492 roku, wraz ze wszystkimi innymi Żydami. Osiedlili się w Holandii, a gdy i z tamtego kraju zostali wypędzeni, rozjechali się po świecie. Trafili do Anglii, Palestyny, Australii, Ameryki. Pięćset lat tułaczki sprawia, iż trudno uwierzyć, że istnieje cokolwiek trwałego. Dwa lata temu do stanowego senatu z tego rejonu wybrano jakiegoś członka Ku-Klux-Klanu. Oczywiście doszło do oszustwa, zataił on bowiem fakt przynależności do tego stowarzyszenia. Tyle że… nie można tego wyboru uważać za przypadkowy, gdyż znało go wiele osób. Ów człowiek nie utrzymał się długo na stołku, lecz krótko po jego odejściu doszło do incydentów z płonącymi krzyżami, pojawiły się broszurki o wymowie antysemickiej, rasistowskie napisy na ścianach. Wybuchały też zamieszki na granicy z Meksykiem. Nie mówię panu tego, żeby podkreślić, iż uważam La Vistę za wylęgarnię rasizmu. Przeciwnie, odkryłem, że mieszkańcy osady są bardzo tolerancyjni. W końcu na własne oczy widziałem, jak łatwo zaakceptowali na swoim terenie sektę Dotknięcie. Wiem jednak, że ludzie szybko zmieniają swoje poglądy… Moi przodkowie w jednym tygodniu byli nadwornymi medykami hiszpańskiej rodziny królewskiej, by w następnym stać się uciekinierami.

– Zapewniam pana, że potrafię dotrzymać tajemnicy – oznajmiłem. – Zachowam dla siebie wszystko, co mi pan powie, chyba że ujawnienie tych informacji może ocalić czyjeś życie.

Ponownie pogrążył się w myślach. Jego twarz znieruchomiała. Na moment zamknął oczy.

– Hm, było z nią trochę kłopotów – odezwał się w końcu. – Dokładnie nie wiem, jakiego rodzaju, nie mówiło się o tym publicznie. Chociaż… znając tę dziewczynę, musiały być zapewne natury erotycznej.

– Dlaczego?

– Mówiono, że była rozwiązła. Nie zbieram plotek, ale w małym mieście człowiek słyszy różne rzeczy. Nona od dziecka miała w sobie coś prowokującego. Już w wieku dwunastu czy trzynastu lat, gdy przechodziła przez miasto, wszyscy mężczyźni odwracali za nią głowy. Jakby wydzielała… jakieś erotyczne fluidy. Często o niej rozmyślałem. Wychowała się przecież w rodzinie odludków, izolującej się od reszty mieszkańców. Odnosiłem wrażenie, że w jakiś sposób przejęła seksualną energię od pozostałych członków rodziny i miała jej w sobie tak wiele, że nie wiedziała, co z nią zrobić.

– Wie pan, co się zdarzyło w Ustroniu? – spytałem, chociaż po opowieści Douga Carmichaela miałem już pewną hipotezę.

– Nie, słyszałem tylko, że Matthias nagle ją zwolnił, a ludzie w mieście przez parę tygodni chichotali i szeptali o tym.

– Później sekta Dotknięcie już nigdy nie zatrudniała młodzieży z La Visty, prawda?

– Zgadza się.

Kelnerka przyniosła rachunek. Wyjąłem kartę kredytową. Maimon z kurtuazją podziękował mi i zamówił drugi dzbanek herbaty.

– Jaka była jako mała dziewczynka? – spytałem.

– Pamiętam, że była bardzo ładnym dzieckiem… Jej rude włosy zawsze przyciągały uwagę. Ilekroć przechodziła tędy, bardzo serdecznie się ze mną witała. Sądzę, że problemy zaczęły się dopiero wtedy, gdy skończyła dwanaście lat.

– Jakiego rodzaju problemy?

– Już panu mówiłem. Rozwiązłość. Zaczęła zadawać się ze starszymi od siebie chłopcami… Takimi, którzy jeździli szybkimi samochodami i motocyklami. Przypuszczam, że wymknęła się rodzicom spod kontroli, odesłali ją bowiem do szkoły z internatem. Doskonale pamiętam ów ranek, kiedy wyjeżdżała, bo Garlandowi zepsuł się samochód. Odwoził córkę na stację kolejową i jego auto rozkraczyło się na środku drogi, zaledwie kilka metrów od mojego sadu. Zaproponowałem, że ich podwiozę, ale oczywiście odmówił. Kazał jej usiąść na walizce i czekać, a sam poszedł po furgonetkę. Nona wyglądała jak smutne małe dziecko, chociaż miała już wtedy przynajmniej czternaście lat. Pomyślałem wówczas, że chyba odebrano jej wszelką radość życia.

– Jak długo przebywała poza La Vistą?

– Rok. Wróciła jako zupełnie inna osoba. Była spokojniejsza, przygaszona, jakby pokorniejsza. Nadal jednak nad wiek rozwinięta seksualnie. W taki prowokujący sposób.

– Co pan ma na myśli?

Zarumienił się i wypił letnią herbatę.

– Pewnego dnia zjawiła się w moim sadzie w szortach i króciutkim podkoszulku. Powiedziała, że słyszała o mojej nowej odmianie bananów i chciała je zobaczyć. Rzeczywiście przywiozłem z Florydy sporo donic z karłowatym cavendishem. Roślinki zrodziły cudowne owoce, które wystawiłem dumnie na miejskim rynku. Zastanawiałem się, dlaczego nagle zainteresowała się ogrodnictwem, i pokazałem jej owoce. Przyjrzała im się pobieżnie i uśmiechnęła się… bardzo zmysłowo. Potem pochyliła się, odsłaniając sporą część swoich piersi, wzięła banana i zaczęła go jeść, hm… w taki lubieżny sposób… – zająknął się. – Proszę mi wybaczyć, doktorze. Mam sześćdziesiąt trzy lata, jestem człowiekiem starej daty i nie potrafię traktować erotyki tak swobodnie, jak to się ostatnio dzieje.

– Wygląda pan znacznie młodziej.

– Dobre geny. – Uśmiechnął się. – Tak czy owak, ta sprawa należy już do historii. Nona dała niezły popis, jedząc banana, uśmiechnęła się do mnie i oświadczyła, że jest pyszny. Oblizała lubieżnie palce, po czym wybiegła na drogę. Spotkanie to wytrąciło mnie z równowagi, ponieważ niby ze mną flirtowała, a jednak w jej oczach dostrzegłem nienawiść. Dziwną mieszaninę seksu i wrogości. Trudno to wyjaśnić. – Przez chwilę pił herbatę, potem spytał: – Czy któraś z tych informacji przyda się panu?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wróciła kelnerka z rachunkiem. Maimon uparł się, że zostawi napiwek.

Wyszliśmy na parking. Noc była chłodna, pachnąca. Prawnik szedł sprężystym krokiem dwudziestolatka.

Jego pojazd był dużym pikapem marki Chevrolet. Na zwykłych oponach.

– Może ma pan ochotę – spytał Maimon, wyjmując kluczyki – obejrzeć mój sad? Pokażę panu, co udało mi się wyhodować.

Wyraźnie miał ochotę na towarzystwo. Prawdopodobnie od dawna nie rozmawiał z nikim tak szczerze.

– Bardzo chętnie. Ale… jeśli zobaczą pana ze mną, nie będzie pan miał kłopotów?

Uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Doktorze, podobno żyjemy w wolnym kraju. Zresztą… mieszkam w odległości kilku kilometrów na południowy wschód od miasta, na podgórzu, gdzie znajduje się większość dużych sadów. Pojedzie pan za mną, a na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili, podam panu dokładne wskazówki. Przejedziemy pod autostradą, skręcimy w równoległą do niej nieoznakowaną drogę… Zwolnię przedtem, żeby pan jej nie przeoczył. Przed górami zjedziemy na starą drogę publiczną. Jest zbyt wąska dla samochodów dostawczych i co jakiś czas zalewają ją deszcze, jednak o tej porze roku stanowi dogodny skrót.

Nagle zrozumiałem, że kieruje mnie na drogę, którą zauważyłem na mapie szeryfa. Zapamiętałem, że omija ona miasto. Kiedy spytałem o nią Houtena, mruknął, że została zamknięta przez przedsiębiorstwo naftowe. Czyżby kłamał?

Загрузка...