Ściany oddziału były pokryte żółtą tapetą z wzorkiem w postaci tańczących pluszowych misiów i uśmiechniętych szmacianych lalek. Gdy poczułem szpitalny zapach, od którego zdążyłem odwyknąć (zapach środków odkażających zmieszany z odorem chorych ciał i więdnących kwiatów), stwierdziłem, że jestem tu obcy. Chociaż przechodziłem tym korytarzem z tysiąc razy, poczułem nagle lodowaty niepokój, który często wywołują w ludziach szpitale.
Sterylne moduły znajdowały się na wschodnim końcu oddziału, za pozbawionym okien szarym korytarzem. Kiedy podeszliśmy, drzwi nagle się otworzyły i wyszła z nich młoda kobieta. W korytarzu zapaliła papierosa i prawdopodobnie zamierzała odejść, lecz Raoul zawołał do niej. Zatrzymała się, odwróciła i zamarła w tej pozie – w jednej ręce papieros, druga na biodrze.
– Siostra Woody’ego – szepnął Melendez-Lynch.
Określił ją mianem bardzo pociągającej, lecz uznałem ten epitet za nazbyt enigmatyczny.
Dziewczyna prezentowała się po prostu oszałamiająco.
Była dość wysoka: między metr siedemdziesiąt a metr siedemdziesiąt pięć, a jej ciało wydawało się jednocześnie kobiece i chłopięce. Nogi miała długie i zgrabne, piersi małe i sterczące, szyję – łabędzią, ręce – delikatne i smukłe, paznokcie pomalowane na karmazynowo. Miała na sobie białą bawełnianą sukienkę, przepasaną srebrnym sznureczkiem, który podkreślał szczupłą talię i płaski brzuch. Sukienka sięgała zaledwie do połowy ud.
Na owalnej twarzy dziewczyny dostrzegłem dołeczki, wydatne kości policzkowe, a w maleńkich uszach po dwie cieniutkie złote obręcze. Usta miała pełne i nadzwyczaj czerwone.
Największe wrażenie zrobiła na mnie jej karnacja.
Włosy – długie, lśniące, miedziano-rude – zaczesała do tyłu, odsłaniając wysokie gładkie czoło. W przeciwieństwie do większości rudzielców nie miała jednak piegów ani mlecznobiałej cery, lecz pozbawioną jakichkolwiek skaz opaloną skórę. Oczy były szeroko rozstawione, atramentowo czarne, okolone pięknymi rzęsami. Dziewczyna miała zbyt ostry makijaż, ale brwi na szczęście zostawiła w spokoju. Gęste i ciemne, naturalnie wygięte w łuk, nadawały jej wygląd sceptyczki. Trudno było nie zauważyć tej młodej kobiety, uosobienia prostoty i wyrafinowania.
– Witaj – odezwał się Raoul.
Panna Swope poruszyła się lekko i z uwagą przypatrzyła się nam obu.
– Cześć – odezwała się posępnym tonem i obrzuciła nas znudzonym wzrokiem. Jakby dla zaakcentowania swojej niechęci do nas zerknęła powtórnie, po czym zaciągnęła się papierosem.
– Nono, przedstawiam ci doktora Delaware’a.
Kiwnęła głową bez większego zainteresowania.
– Jest psychologiem, ekspertem od opieki nad dziećmi chorymi na raka. Kiedyś pracował tutaj, na pododdziale modułów sterylnych.
– Cześć – mruknęła. Głos miała łagodny, przypominał szept, niemal pozbawiony modulacji. – Jeśli chciał porozmawiać z moimi rodzicami, to źle trafił, bo właśnie wyszli.
– Tak, po to właśnie go przyprowadziłem. Kiedy wrócą?
Wzruszyła ramionami i strzepnęła popiół na podłogę.
– Nie powiedzieli. Spali w szpitalu, więc prawdopodobnie wrócili do motelu, żeby się odświeżyć. Może przyjdą tej nocy, może dopiero jutro.
– Rozumiem. A jak ty sobie radzisz?
– Świetnie. – Spojrzała na sufit i kilka razy nerwowo postukała obcasem.
Raoul podniósł rękę, by poklepać ją po plecach w typowym lekarskim geście, jednak jej spojrzenie go powstrzymało. Natychmiast opuścił dłoń.
Pomyślałem, że to twarda dziewczyna, ale zapewne nie jest jej łatwo.
– Jak się ma Woody? – spytał Melendez-Lynch.
To pytanie wyraźnie ją rozwścieczyło. Napięła się, upuściła papierosa i zmiażdżyła go butem. Łzy zebrały się w kącikach jej ciemnych oczu.
– To ty jesteś lekarzem! Dlaczego sam nie odpowiesz na to pytanie?! – Zacisnęła zęby, odwróciła się i uciekła.
Raoul nie patrzył mi w oczy. Podniósł niedopałek i wrzucił go do popielniczki. Przyłożył dłoń do czoła, głęboko wziął oddech i na jego twarzy pojawił się grymas. Zapewne bardzo bolała go głowa.
– Chodźmy – mruknął z rezygnacją. – Wejdźmy do środka.
Nabazgrany ręcznie napis w dyżurce pielęgniarek głosił: „Witamy w krainie medycyny ery kosmicznej”.
Tablica ogłoszeń była obwieszona karteczkami z harmonogramami, wyciętymi z czasopism dowcipami rysunkowymi oraz grafikami dawkowania chemioterapii. Dostrzegłem też ozdobione autografem zdjęcie jednego ze słynnych graczy Dodgersów. Obok bejsbolisty stał wózek z łysym chłopcem, który trzymał w obu rękach kij i nabożnie wpatrywał się w sportowca. Ten chyba nie czuł się najlepiej w towarzystwie malca oplecionego rurkami kroplówki.
Raoul wyjął ze skrzynki kartę zdrowia, obejrzał ją, po czym odchrząknął i wcisnął guzik na tablicy nad biurkiem. Kilka sekund później do pomieszczenia zajrzała ubrana na biało tęga kobieta.
– Tak? Och, witam, doktorze Melendez. – Spojrzała na mnie pytająco.
Raoul przedstawił mnie pielęgniarce, która nazywała się Ellen Beckwith.
– No dobrze – powiedziała z wyższością. – Na pewno znajdziemy tu dla pana coś do roboty.
– Doktor Delaware pełnił niegdyś funkcję głównego psychoterapeuty pododdziału modułów sterylnych. To ekspert o międzynarodowej sławie. Zajmuje się psychologicznymi skutkami wymuszonej izolacji.
– Och, to świetnie. Miło mi pana poznać.
Uścisnąłem podaną mięsistą dłoń.
– Ellen, kiedy państwo Swope’owie wrócą na oddział? – zapytał Raoul.
– Nie wiem, doktorze. Siedzieli tutaj przez całą noc. Dotychczas przychodzili codziennie, więc powinni się zjawić za jakiś czas.
Melendez-Lynch zacisnął zęby.
– Jesteś bardzo pomocna, Ellen – mruknął drwiąco.
Pielęgniarka zmieszała się, wyglądała teraz na zwierzę złapane w sidła.
– Przykro mi, doktorze, ale rodzice pacjentów nie muszą nam się opowiadać…
– Mniejsza o to. Jeśli chodzi o stan chłopca… wiesz coś więcej niż to, co widnieje w jego karcie?
– Nie, doktorze, teraz czekamy tylko na… – Uchwyciła spojrzenie, jakim ją obrzucił, i na moment zamilkła. – Właśnie zamierzałam zmienić pościel w sali numer 3, więc jeśli nie ma pan dalszych pytań…
– Idź, idź. Najpierw jednak sprowadź mi Beverly Lucas.
Ellen zerknęła na tablicę wiszącą na przeciwległej ścianie pokoju.
– Jakiś czas temu opuściła oddział. Wzięła pager.
Raoul podniósł wzrok na sufit i podkręcił wąsa, pod którym lekko drżały usta – jedyna oznaka jego straszliwej migreny.
– W takim razie zadzwoń na pager, na miłość boską!
Pielęgniarka odeszła pospiesznie.
– I ci ludzie uważają się za specjalistów – warknął. – Czują się równi lekarzom i sądzą, że potrafią z nimi współpracować. Kompletna bzdura!
– Używasz jakichś leków przeciwbólowych? – spytałem.
Pytanie to zbiło go z tropu.
– Co takiego? Och, moja migrena nie jest aż tak straszna – skłamał gładko i błysnął wymuszonym uśmiechem. – Czasami coś biorę.
– Próbowałeś autohipnozy albo akupunktury?
Pokręcił głową.
– Powinieneś. To naprawdę działa. Nauczysz się siłą woli rozszerzać własne naczynia krwionośne albo uciskać odpowiednie miejsca.
– Nie mam czasu na naukę.
– To nie trwa długo, jeśli pacjent ma silną motywację.
– Tak, no cóż… – przerwał mu dźwięk telefonu. Odebrał, wydał polecenia do słuchawki i ją odłożył.
– Zjawi się za chwilę. Beverly Lucas, pracownica opieki społecznej. Wprowadzi cię we wszystko.
– Znam Beverly. Odbywała tu praktykę studencką, gdy byłem na stażu.
– No i co?
– Zawsze uważałem ją za przebojową osóbkę.
– Skoro tak mówisz. – Popatrzył z powątpiewaniem. – Niezbyt mi pomogła w sprawie Swope’ów.
– Mnie również może się nie powieść, Raoul.
– Ty to co innego. Myślisz jak naukowiec, a równocześnie potrafisz nawiązać kontakt z pacjentami. Posiadasz rzadką kombinację różnych cech, przyjacielu, i właśnie dlatego cię wybrałem.
Prawdę mówiąc, nigdy mnie nie wybierał, ale nie podjąłem tematu. Może po prostu zapomniał o początkach naszej współpracy.
Wiele lat temu Melendez-Lynch otrzymał rządową dotację na badanie medycznych aspektów odosobnienia chorych na raka dzieci w sterylnym środowisku. Owe „środowiska” przybyły do szpitala z NASA i były plastikowymi modułami używanymi do kwarantanny astronautów powracających z wypraw kosmicznych w celu ochrony przed zainfekowaniem reszty społeczeństwa kosmicznymi bakteriami. Moduły były stale filtrowane powietrzem. Równomierny przepływ był niezwykle ważny, ponieważ nie dopuszczał do powstania obszarów, w których zbierałyby się i rozmnażały zarazki.
Znaczenie skutecznej ochrony chorych na raka przed mikrobami było oczywiste dla każdego, kto choć trochę rozumiał zasady chemioterapii, bowiem wiele leków używanych do zabijania nowotworów niszczyło także układ immunologiczny organizmu. Równie duża liczba pacjentów umierała w trakcie kuracji zarówno z powodu infekcji, jak i samej choroby.
Raoul miał jako naukowiec doskonałą reputację, toteż rząd chętnie przysłał mu cztery moduły i przekazał do dyspozycji mnóstwo pieniędzy. A on natychmiast stworzył minioddział i laboratorium, podzielił chore dzieci na dwie grupy: eksperymentalną i kontrolną; te drugie leczono w normalnych salach szpitalnych konwencjonalnymi metodami, używając w celu izolacji masek i fartuchów. Zatrudnił mikrobiologów, którzy monitorowali poziom zarazków. Załatwił sobie dostęp do komputera w Kalifornijskim Centrum Techniki, gdzie analizował dane.
Wtedy ktoś zwrócił uwagę na ewentualne szkody psychologiczne.
Raoul wyśmiał ryzyko, jednak ludzie z eksperymentalnego zespołu medycznego zaczęli mieć wątpliwości, zwłaszcza że doświadczeniu poddawano bardzo małe dzieci, nawet dwuletnie. Miesiące w plastikowym pokoju, podczas których skóra dziecka nie miała żadnego kontaktu ze skórą innych ludzi, oddzielenie od normalnych życiowych czynności… „Środowisko” z pewnością pełniło funkcję ochronną, lecz również mogło się okazać szkodliwe. Tak czy owak, większość lekarzy uważała, że eksperymentowi należy się dobrze przyjrzeć.
W owym czasie byłem psychologiem stażystą i otrzymałem tę pracę tylko dlatego, że żaden inny terapeuta nie chciał mieć nic wspólnego z nowotworami. Poza tym nikt nie miał ochoty współpracować z Raoulem Melendezem-Lynchem.
Uznałem to za okazję do przeprowadzenia fascynujących badań i zapobieżenia katastrofie w sferze emocjonalnej małych pacjentów. Gdy po raz pierwszy spotkałem Raoula i zacząłem mu mówić o swoich pomysłach, obrzucił mnie lekceważącym spojrzeniem i wrócił do lektury egzemplarza „New England Journal”.
Gdy skończyłem mówić, podniósł na mnie wzrok i oświadczył:
– Przypuszczam, że będziesz potrzebował osobnego gabinetu.
Początek współpracy był nie najlepszy, lecz z czasem Melendez-Lynch docenił znaczenie konsultacji psychologicznej. Wierciłem mu dziurę w brzuchu, by stworzyć prawdziwy oddział. Chciałem, by każdy moduł miał dostęp do okna. Tak długo marudziłem, aż Raoul uzyskał fundusze na pełnoetatową przedszkolankę oraz pracownika społecznego, który zajmował się rodzinami. Dostałem też spory limit godzin na rejestrację oraz analizę komputerową danych psychologicznych. W końcu moja działalność się opłaciła. Inne szpitale musiały zrezygnować z izolacji pacjentów ze względu na problemy psychologiczne, natomiast nasze dzieci całkiem dobrze znosiły tę osobliwą kurację. Zebrałem stosy danych i opublikowałem wiele artykułów oraz monografię psychologicznych skutków terapii (Melendez-Lynch występował jako współautor). Środowisko lekarskie zaczęło poświęcać więcej uwagi wynikom badań psychologicznych niż artykułom stricte medycznym i w ciągu trzech lat Raoul zmienił się w entuzjastycznego zwolennika opieki psychologicznej, stał się nieco bardziej… ludzki.
Zaprzyjaźniliśmy się, chociaż nie była to przyjaźń zbyt głęboka. Czasami rozmawialiśmy o jego dzieciństwie. Jego rodzina, pochodząca z Argentyny, uciekła z Hawany łodzią rybacką, gdy Castro znacjonalizował ich plantację i większą część majątku. Okazało się, że wujowie Raoula i większość kuzynów ukończyli studia medyczne, a niektórzy nawet uzyskali tytuł profesorski. (Wszyscy byli dystyngowanymi dżentelmenami poza kuzynem Ernestem, który okazał się „komunistyczną świnią”. Również był lekarzem, ale porzucił rodzinę i swój zawód, stając się radykałem, mordercą. Mimo że „tysiące głupców” czciło go jako Che Guevare, dla Raoula pozostał „nikczemnym kuzynem Ernestem”, czarną owcą rodziny).
Choć Melendez-Lynch odnosił wspaniałe sukcesy na polu zawodowym, jego życie osobiste stanowiło prawdziwą klęskę. Fascynował kobiety, lecz tylko do czasu, gdyż w końcu każdą z nich odstręczał jego obsesyjny charakter. Cztery kobiety zaryzykowały małżeństwo i wytrwały w nim przez jakiś czas; Raoul spłodził jedenaścioro dzieci. Większości z nich nigdy nie widział.
Skomplikowany i trudny człowiek.
Teraz siedział na plastikowym krześle w ponurym biurze i próbował udawać macho, mimo że z bólu pękała mu głowa.
– Chciałbym się spotkać z tym chłopcem – odezwałem się.
– Oczywiście. Jeśli masz ochotę, mogę cię przedstawić natychmiast.
Gdy wstawał, do pomieszczenia weszła Beverly Lucas.
– Dzień dobry, panowie – powiedziała. – Alex… Jak miło cię widzieć.
– Cześć, Bev.
Podniosłem się i na moment przytuliłem ją do siebie.
Wyglądała dobrze, chociaż wydawała się znacznie szczuplejsza, niż pamiętałem. Przed laty znałem ją jako wesołą, pełną entuzjazmu i chyba jeszcze erotycznie nierozbudzoną praktykantkę. W szkole średniej była zapewne pulchniutka. Teraz dobiegała trzydziestki i z beztroskiej dziewczyny zamieniła się w dojrzałą kobietę. Była drobna i ładna, miała zaróżowione policzki i włosy w kolorze słomy, zakręcone w długie miękkie loki. Na okrągłej, nietkniętej przez makijaż twarzy zwracały uwagę piękne orzechowe oczy o kształcie spodeczków. Nie nosiła biżuterii, ubrana była prosto – w długą do kolan granatową spódnicę, kraciastą błękitno-czerwoną bluzkę z krótkimi rękawami, zwykłe mokasyny. Wielką torebkę delikatnie postawiła na biurku.
– Zeszczuplałaś – zauważyłem.
– Biegam na długie dystanse.
– Imponujące hobby.
– Bieganie pomaga mi się skupić. – Usiadła na krawędzi biurka. – Co cię do nas sprowadza po tylu latach?
– Raoul prosił mnie o pomoc w sprawie Swope’ów.
Nagle spoważniała, jakby przybyło jej kilka lat. Z wymuszoną uprzejmością mruknęła:
– Powodzenia.
Raoul wstał i zaczął tłumaczyć.
– Alex Delaware jest ekspertem w dziedzinie psychospołecznej opieki nad dziećmi z nowotworami złośliwymi…
– Raoul – przerwałem mu – może niech Beverly wprowadzi mnie w tę sprawę. Nie musisz marnować swojego cennego czasu.
Popatrzył na zegarek.
– Tak. Rzeczywiście. Przekażesz mu – zwrócił się do Beverly – najdrobniejsze szczegóły, dobrze?
– Oczywiście, panie doktorze – odparła z przekąsem.
– Mam cię przedstawić Woody’emu?
– Nie trudź się, Raoul. Beverly na pewno ze wszystkim sobie poradzi.
Spojrzał na nią, a potem ponownie na zegarek.
– No dobrze, idę. Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebował.
Zdjął z szyi stetoskop i odszedł, machając nim.
– Przepraszam – powiedziałem, gdy zostaliśmy sami. – Nie przejmuj się, Raoul to straszny dupek. Jesteś już drugą osobą, którą dziś rano zdenerwował.
– Będzie ich znacznie więcej przed zachodem słońca. Kim była pierwsza?
– Nona Swope.
– Ach, panna Swope. Obrażona na cały świat.
– Pewnie sytuacja jest dla niej trudna – stwierdziłem.
– Niewątpliwie – zgodziła się Beverly. – Sądzę jednak, że stała się taką panną dużo wcześniej, zanim jej brat zachorował. Próbowałam nawiązać z nią jakiś kontakt… z całą rodziną… Niestety, nie otworzyli się przede mną. Oczywiście – dodała z goryczą – tobie się to uda.
– Bev, nie jestem cudotwórcą. Raoul nie wspominał o wcześniejszych próbach… A ja tylko chciałem oddać przyjacielowi przysługę. Rozumiesz?
– Powinieneś lepiej wybierać przyjaciół…
Nie odpowiedziałem, czekałem, aż przemyśli sobie własne słowa.
Moja metoda zadziałała.
– Ojej, Alex, przepraszam. Ale z Raoulem nie sposób pracować, zupełnie nie dostrzega starań innych, wpada w złość, gdy coś idzie nie po jego myśli. Złożyłam podanie o przeniesienie, ale póki nie znajdą frajera na moje miejsce, nie wypuszczą mnie stąd.
– Nikt nie jest w stanie wykonywać tego typu pracy przez dłuższy czas – zauważyłem.
– Doskonale o tym wiem! Życie jest zbyt krótkie. Dlatego zaczęłam biegać. Przychodzę do domu kompletnie wypalona, wyprana z emocji… Dopiero po paru godzinach joggingu zaczynam na nowo egzystować.
– Wyglądasz świetnie.
– Tak? Zaczęłam się już martwić, że zbytnio schudłam. Ostatnio straciłam apetyt… Och, cholera, za bardzo się skupiam na sobie. A przecież otaczają mnie ludzie, którzy mają prawdziwe kłopoty.
– Człowiek powinien o siebie dbać.
– Staram się tak właśnie myśleć. – Uśmiechnęła się i wyjęła notes. – Przypuszczam, że oczekujesz psychospołecznej opinii na temat Swope’ów.
– Przydałaby się.
– Cóż, zacznijmy od tego, że to są bardzo dziwni ludzie. Matka nigdy się nie odzywa, ojciec mówi przez cały czas, a siostra chłopca szczerze nienawidzi rodziców.
– Skąd o tym wiesz?
– Widzę, jak na nich patrzy. Dziewczyna rzadko bywa w szpitalu, a gdy już przyjdzie, pozornie nie poświęca Woody’emu szczególnej uwagi. Wpada o dziwnych godzinach: późno w nocy albo bardzo wcześnie rano. Pielęgniarki z nocnego dyżuru mówią, że przeważnie tylko siedzi i patrzy na chłopca. Zresztą on wtedy i tak zazwyczaj śpi. Raz na jakiś czas Nona wchodzi do modułu i czyta dziecku książkę. Jej ojciec również niewiele zajmuje się malcem. Lubi poflirtować z pielęgniarkami i stale się wymądrza, jakby pozjadał wszystkie rozumy.
– Raoul mówił to samo.
– Czasem udaje mu się coś zauważyć. – Zaśmiała się złośliwie. – Mówiąc poważnie, Swope to osobliwy facet. Wielki, siwowłosy, z brzuchem piwosza i małą bródką. Z wyglądu przypomina ostrzyżonego Buffalo Billa, a zachowuje się, jakby był kompletnie pozbawiony uczuć… Podejrzewam, że możemy mieć do czynienia z odrzuceniem dziecka. Widziałam tu wiele podobnych przypadków, jednakże Swope przekracza wszelkie granice. U jego syna rozpoznano nowotwór, a on śmieje się i żartuje z pielęgniarkami. Opowiada o swoim sadzie, zarzuca rozmówców ogrodniczymi terminami. Wiesz, co może się przydarzyć człowiekowi, który tak się zachowuje?
– Wiem, może się nagle załamać.
– Właśnie. Ni z tego, ni z owego uświadomi sobie sytuację i łups! Wpadnie w depresję.
– Z twoich słów wynika, że rodzina nie jest dla chłopca oparciem.
– Hm, jest jeszcze matka. Chyba nigdy nie spotkałam bardziej potulnej kobiety… Garland Swope jest w tej rodzinie królem. Jednakże jego żona naprawdę okazuje sporo uczuć swojemu synkowi. To dobra matka. Opiekuje się dzieckiem, często je przytula i całuje, bez wahania wchodzi do modułu. Sam wiesz, że skafander kosmiczny przeraża niektórych rodziców. Jednak ona natychmiast się do niego przyzwyczaiła. Pielęgniarki widują ją, jak płacze, gdy sądzi, że nikt jej nie widzi, natomiast w towarzystwie męża zawsze się uprzejmie uśmiecha i przytakuje wszystkim. Biedna kobieta.
– Dlaczego twoim zdaniem chcą zabrać dziecko ze szpitala? – spytałem.
– Wiem, co myśli Raoul. Obarcza winą członków sekty Dotknięcie. Ma obsesję na punkcie holistów… Nie wiem jednak, skąd jest tego taki pewien. Może w rzeczywistości to jego należałoby obarczyć choć częściowo odpowiedzialnością za zmianę decyzji rodziców. Nie potrafi się z tymi ludźmi porozumieć. Nie tylko z nimi zresztą. Bywa zbyt brutalny, gdy wyjaśnia zasady kuracji. Zniechęca w ten sposób wiele osób…
– Raoul twierdzi, że lekarz chłopca coś zaniedbał.
– Augie Valcroix? Augie żyje na swój sposób, ale to dobry człowiek. Jeden z tych nielicznych lekarzy, którzy rzeczywiście poświęcają czas rodzinom pacjentów. Siada z nimi i bezpośrednio rozmawia. Bardzo się z Raoulem nie lubią. Ich wzajemna niechęć jest całkiem zrozumiała dla każdego, kto zna ich obu. Augie uważa Melendeza-Lyncha za faszystę, Raoul zaś wyzywa Augiego od wywrotowców. Nieźle się bawię, pracując na tym oddziale.
– Powiesz mi coś więcej o tej sekcie?
Wzruszyła ramionami.
– Cóż mogę dodać? Kolejna grupka zbłąkanych duszyczek. Niewiele o nich wiem… Tyle jest tu różnych skrajnych ugrupowań, że trudno ją zliczyć. Dwoje przedstawicieli Dotknięcia pojawiło się u nas parę dni temu. Facet wyglądał na nauczyciela: słabeusz, okularki, kozia bródka, brązowe trampki. Jego towarzyszka była znacznie starsza, pewnie pod pięćdziesiątkę. Chyba kiedyś była przystojna, ale niewiele już pozostało z jej urody. Oboje mieli… szkliste spojrzenie. Spojrzenie, które mówi: „Znam sekrety wszechświata, ale wam ich nie zdradzę”. Jak ludzie w transie… Jak przedstawiciele Kościoła Zjednoczenia Moona, scjentolodzy, krisznowcy, jak członkowie większości sekt… Właśnie tak patrzyli.
– Nie sądzisz, że to oni przekonali Swope’ów, by nie leczyli chłopca?
– Może w jakimś stopniu. Nie obarczałabym ich jednakże całkowitą winą. Raoul szuka po prostu kozła ofiarnego i łatwych odpowiedzi. To jego styl. Większość lekarzy postępuje w ten sposób. Chce jak najszybciej rozwiązać skomplikowane problemy.
Odwróciła wzrok i skrzyżowała ręce na piersi.
– Naprawdę męczy mnie ta sytuacja – powiedziała cicho.
Skierowałem rozmowę z powrotem na Swope’ów.
– Raoul zastanawiał się, czy rodzice, ze względu na swój wiek… mają wyrzuty sumienia. Może chłopiec był dzieckiem niechcianym?
– Nie zbliżyłam się do tych ludzi wystarczająco, by wysnuwać takie wnioski. Ojciec chłopca uśmiechał się, zwracał się do mnie per „moja droga”, ale nigdy nie pozwolił mi zostać sam na sam ze swoją żoną. Nie udało mi się z nią dłużej porozmawiać. Wszyscy członkowie tej rodziny są dziwnie skryci. Może mają sekrety, których ujawnienia sobie nie życzą.
Pomyślałem, że nie jest to wykluczone. Równie dobrze jednak mogło ich po prostu przerażać nowe nieznane środowisko, pobyt z dala od domu, poważny stan ich dziecka.
Może nie chcieli okazywać uczuć przed obcymi. Może nie przepadają za pracownikami opieki społecznej. Może są z natury skryci. Zbyt wiele tych możliwości…
– Co z Woodym?
– Bystry malec. Trafił tu jednak w ciężkim stanie, więc trudno mi dokładnie określić jego charakter. Wydaje się grzeczny, miły… a jak wiesz, ludzie cierpiący nie zawsze są uprzejmi. – Wyjęła chusteczkę higieniczną i wydmuchała nos. – Nie znoszę tutejszego powietrza. Woody jest sympatycznym chłopcem, który potulnie na wszystko się zgadza. Chce być lubiany. Trochę bierny. Płakał podczas punkcji, bo go to bolało, ale zazwyczaj jest spokojny i nie sprawia większych problemów – zamilkła na moment, powstrzymując łzy. – Przerwanie tej kuracji będzie potworną zbrodnią. Nie lubię Melendeza-Lyncha, niech go szlag, ale tym razem ma rację! Jeśli rodzice zabiorą chłopca do domu, zabiją go. Myśl, że pewnie coś zepsuliśmy, doprowadza mnie do szału.
Uderzyła pięścią w biurko, potem wyprostowała się i zaczęła chodzić po pokoju. Zauważyłem, że drży jej dolna warga.
Wstałem, podszedłem do Beverly i otoczyłem ją ramionami. Wtuliła twarz w kołnierz mojej marynarki.
– Czuję się jak idiotka!
– Nie jesteś idiotką. – Uścisnąłem ją mocniej. – Nic nie zawiniłaś.
Odsunęła się ode mnie i wytarła oczy. Kiedy uznałem, że się opanowała, powiedziałem:
– Chciałbym teraz poznać Woody’ego.
Skinęła głową i zaprowadziła mnie na pododdział modułów sterylnych.
Cztery moduły stały obok siebie niczym przedziały kolejowe. Oddzielały je ruchome ścianki, które można było rozsuwać i zasuwać za pomocą przycisków znajdujących się w każdym pomieszczeniu. Ściany modułów wykonano z przezroczystego plastiku, toteż każdy przypominał kostkę lodu o boku wielkości trzy na trzy metry.
W trzech z tych kostek przebywały dzieci, czwartą wypełniało dodatkowe wyposażenie: zabawki, łóżeczka, torby z ubraniami. Na wewnętrznej stronie każdej ruchomej ścianki znajdowała się perforowana szara płyta – filtr, przez który głośno przepływało powietrze. Drzwi modułów podzielono na dwie części: dolna była metalowa, zamknięta, górna – plastikowa, uchylona. Mikroby nie miały tu dostępu dzięki bardzo szybkiej wymianie powietrza. Po obu stronach modułów biegły równoległe korytarze; tylne przeznaczone były dla odwiedzających, przednie zaś dla personelu medycznego.
Pół metra przed wejściem do każdego modułu znajdowała się strefa ochronna, odgrodzona od reszty pomieszczenia czerwoną taśmą na winylowej podłodze. Stanąłem tuż przed taśmą przy wejściu do modułu numer 2 i przez chwilę patrzyłem na Woody’ego Swope’a.
Leżał na łóżku, plecami do nas, przykryty kołderką. Na frontowej ścianie modułu dostrzegłem zamocowane w otworach długie plastikowe rękawice, które umożliwiały włożenie dłoni do wolnego od zarazków środowiska. Beverly wsunęła w nie ręce i łagodnie pogładziła chłopca po głowie.
– Dzień dobry, kochanie.
Powoli, jakby z wysiłkiem, dziecko odwróciło się i popatrzyło na nas.
– Cześć.
Na tydzień przed odlotem Robin do Japonii poszliśmy we dwoje na wystawę fotografii Romana Vishniaca. Zdjęcia stanowiły kronikę żydowskich gett Europy Wschodniej tuż przed holocaustem. Było tam wiele portretów dzieci. Obiektyw fotografa uchwycił niewinne, niczego nieświadome twarzyczki; widział na nich paniczny strach. Zdjęcia bardzo nas poruszyły, do tego stopnia, że kiedy później rozmawialiśmy o nich, łzy napływały nam do oczu.
Teraz wpatrywałem się w oczy chłopca zamkniętego w plastikowym pomieszczeniu i czułem to samo.
Buzię miał małą, szczuplutką. Skóra napinała się na delikatnych kościach i wydawała się w świetle modułu przezroczyście blada. Oczy, podobnie jak siostra, miał czarne i szkliste od gorączki, gęste, kręcone włosy były w kolorze miedzi. Jeśli chłopiec zostanie poddany chemioterapii, straci te kędziory. Na szczęście utrata włosów w trakcie kuracji jest przejściowa.
Beyerly przestała głaskać dziecko po główce i wyjęła ręce z modułu. Woody chwycił rękawicę i się uśmiechnął.
– Jak się dziś czujesz, mały?
– Dobrze – odparł słabiutkim głosikiem, ledwie słyszalnym przez plastik.
– Woody, to doktor Delaware.
Chłopiec wzdrygnął się i instynktownie przesunął na łóżku.
– Doktor Delaware nie daje zastrzyków, tylko rozmawia z dziećmi, tak jak ja.
Chłopiec nadal patrzył na mnie z obawą.
– Witaj, Woody – powiedziałem. – Mogę ci uścisnąć dłoń na powitanie?
– Dobrze.
Włożyłem rękę w rękawiczkę, tak jak zrobiła to wcześniej Beverly. Rękawica okazała się gorąca i sucha, ponieważ posypywano ją talkiem. Poszukałem dłoni chłopca. Przytrzymałem ją przez chwilę, po czym puściłem.
– Widzę, że masz u siebie gry. Którą najbardziej lubisz?
– Warcaby.
– Ja również. Dużo grasz?
– Trochę.
– Pewnie jesteś bardzo bystry, skoro umiesz grać w warcaby.
– Dosyć. – Na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech.
– Założę się, że często wygrywasz.
Uśmiech malca się rozszerzył. Zęby Woody’ego były równe i białe, lecz otaczające je dziąsła – opuchnięte i zaczerwienione.
– I zapewne lubisz wygrywać.
– Z mamą zawsze wygrywam.
– A z tatą?
Zmieszany, zmarszczył brwi.
– On nie gra w warcaby.
– Rozumiem. Ale gdyby grał, pewnie też byś z nim wygrywał?
Zastanawiał się przez minutę.
– Pewnie tak. On nie bardzo interesuje się grami.
– Grasz jeszcze z kimś innym? Poza mamą?
– Grałem z Jaredem… Ale się wyprowadził.
– Z kimś jeszcze?
– Z Michaelem i Kevinem.
– To koledzy ze szkoły?
– Tak. Skończyłem przedszkole. W następnym roku idę do podstawówki.
Był ożywiony i szybko reagował, ale wydawał się bardzo osłabiony. Mówienie go męczyło, pierś aż falowała mu z wysiłku.
– Może zagram z tobą w warcaby?
– Dobra.
– Mogę grać dzięki rękawiczkom, stojąc tutaj, albo włożę kombinezon i wejdę do twojego pokoiku. Co wolisz?
– Nie wiem.
– Jeśli chodzi o mnie, chciałbym być blisko ciebie. – Odwróciłem się do Beverly. – Czy ktoś mi może pomóc się ubrać? Minęło sporo czasu…
– Jasne.
– Za minutę wejdę do twojego pokoiku, Woody. – Uśmiechnąłem się do chłopca i wyszedłem na korytarz. Z sąsiedniego modułu dobiegała głośna muzyka. Zerknąłem do środka i dostrzegłem długie brązowe nogi zwisające z łóżka. Zajrzałem. Na pościeli siedział czarny, mniej więcej siedemnastoletni chłopiec. Patrzył w sufit, poruszał ciałem w rytm dźwięków, które pochodziły z magnetofonu ustawionego na jego nocnej szafce, nie zwracając uwagi na igły kroplówek wbite w obie ręce.
– Sam widziałeś – odezwała się Beverly głośno, usiłując przekrzyczeć hałas. – Jest taki, jak ci mówiłam. Słodki aniołek.
– Miłe dziecko – zgodziłem się.
– Rodzice twierdzą, że jest bardzo inteligentny. Chociaż wysoka gorączka zwala go z nóg, i tak doskonale się z nami komunikuje. Pielęgniarki go kochają… Z tego względu wszystkich nas niepokoi ryzyko przerwania kuracji.
– Zrobię, co będę mógł. Najpierw wprowadź mnie do niego.
Beverly zadzwoniła po pomoc i po chwili zjawiła się filigranowa filipińska pielęgniarka z paczką owiniętą w gruby brązowy papier, na którym przeczytałem napis: „Wyjałowiono”.
– Proszę zdjąć buty i stanąć tam – poleciła pielęgniarka. Choć maleńka, potrafiła wymusić posłuch. Wskazała na miejsce tuż za czerwoną strefą ochronną. Umyła ręce betadyną, włożyła wyjałowione rękawiczki. Następnie sprawdziła rękawiczki. Nie miały skaz, więc wyjęła z brązowego papieru kombinezon i umieściła go wewnątrz czerwonej strefy. W stanie złożonym kombinezon przywodził na myśl miech akordeonu. Po chwili mała kobietka znalazła otwory na stopy i kazała mi w nie wsunąć nogi. Ostrożnie przytrzymała brzegi i podciągnęła kombinezon w górę. Gdy byłem odziany, związała sznurki wokół mojej szyi. Była bardzo niska, musiała więc wspiąć się na palce, a ja – dla ułatwienia jej pracy – ugiąłem kolana.
– Dzięki. – Zachichotała. – Proszę niczego nie dotykać, póki nie włożę panu rękawic.
Robiła to bardzo szybko i wkrótce dłonie miałem powleczone cienkim plastikiem, usta zaś skryte za papierową maską. Kask – czy też kaptur wymodelowany z tego samego ciężkiego papieru co kombinezon i wykończony z przodu plastikową przezroczystą osłoną na twarz – nałożyła mi na głowę i przymocowała do kombinezonu za pomocą rzepów.
– Jak się pan czuje?
– Da się wytrzymać. – Kombinezon okazał się nieprzyjemnie gorący i wiedziałem, że mimo ciągłego przepływu chłodnego powietrza w module za kilka minut będę cały mokry od potu.
– Teraz może pan wejść. Wolno przebywać w środku nie dłużej niż pół godziny. Jest tam zegar. Może będziemy zbyt zajęci, by pamiętać o czasie, więc proszę na niego zerkać i opuścić moduł przed upływem wyznaczonego terminu.
– Oczywiście. – Odwróciłem się do Beverly. – Dziękuję ci za pomoc. Jak sądzisz, kiedy wrócą rodzice?
– Vangie, czy państwo Swope mówili, o której przyjdą?
Filipinka pokręciła przecząco głową.
– Zwykłe przychodzą rano… Mniej więcej o tej porze. Mogę zostawić im wiadomość, by do pana zadzwonili, doktorze…
– Delaware. Powiedz im lepiej, że będę tutaj jutro o ósmej trzydzieści. Niech poczekają, jeśli przyjdą wcześniej.
– O ósmej trzydzieści powinien ich pan złapać.
– Czekaj – wtrąciła Beverly – przecież zostawili mi numer telefonu. Zatrzymali się w jakimś motelu na zachodniej stronie. Zadzwonię i zostawię im wiadomość. Jeśli zjawią się dzisiaj, przyjedziesz ponownie?
Zastanowiłem się. Właściwie nie miałem żadnych spraw, które nie mogłyby poczekać do jutra.
– Jasne. Zadzwoń do mojej centrali. Telefonistki będą wiedziały, gdzie mnie znaleźć. – Podyktowałem jej numer.
– No dobrze, a teraz wejdź już do modułu, póki nie ma na tobie zarazków. Do zobaczenia.
Zarzuciła na ramię wielką torebkę i wyszła.
Wszedłem do modułu.
Woody usiadł i ciemnymi oczyma mnie obserwował.
– Wyglądam jak kosmonauta, co?
– Wiem, kim pan jest – oświadczył poważnie. – Każdy wygląda inaczej.
– To doskonale. Ja zawsze mam kłopoty z rozpoznawaniem ludzi, gdy włożą inne ubranie.
– Musi pan patrzeć na nich z bliska.
– Rozumiem. Dziękuję za radę.
Wziąłem pudełko z warcabami i rozłożyłem planszę na przenośnym stoliczku, umieszczonym w poprzek łóżka.
– Jaki kolor wybierasz?
– Nie wiem.
– Chyba czarne zaczynają. Chcesz zaczynać?
– Tak.
Grał dobrze, jak na swój wiek, potrafił myśleć, planować i przewidywać moje posunięcia. Bystry dzieciak.
Parę razy próbowałem wciągnąć go w rozmowę, ale mnie zignorował. Nie z powodu nieśmiałości lub braku dobrych manier. Po prostu całą uwagę skupiał na planszy i nawet nie słyszał mojego głosu. Kiedy zrobił ruch i opadł na poduszki, spojrzał na mnie z powagą i powiedział słabym głosikiem:
– Teraz twoja kolej!
Byliśmy w połowie partii, pochłonięci grą, gdy nagle Woody chwycił się kurczowo za brzuch i krzyknął z bólu.
Pomogłem mu się położyć i dotknąłem jego czoła. Było zbyt ciepłe.
– Brzuszek cię boli, tak?
Skinął głową i potarł oczy grzbietem dłoni.
Nacisnąłem dzwonek. Vangie natychmiast pojawiła się po drugiej stronie plastikowej ścianki.
– Boli go brzuch. I gorączkuje – wyjaśniłem.
Zmarszczyła brwi i zniknęła. Gdy wróciła, w odzianej w rękawiczkę dłoni trzymała kubek płynnego acetominofenu.
– Proszę przesunąć w moją stronę tamten stoliczek. Postawiła lekarstwo na płycie z laminatu.
– Niech je pan weźmie i poda chłopcu. Lekarz pojawi się w ciągu godziny, by go obejrzeć.
Wróciłem do łóżka chłopca, podparłem mu głowę jedną ręką, drugą przytrzymałem płyn przy jego ustach.
– Otwórz usta, Woody. Po zażyciu lekarstwa przestanie cię boleć.
– Dobrze, panie doktorze.
– Teraz powinieneś odpocząć. Przerywamy grę.
Pokiwał głową.
– Remis?
– Tak sądzę. Chociaż pod koniec chyba zaczynałeś wygrywać. Chętnie wrócę i zagram z tobą jeszcze raz.
– Dobrze. – Zamknął oczy.
– Na razie odpocznij.
Zanim wyszedłem z oddziału, zrzuciłem fartuch i ponownie zajrzałem do chłopca – spał spokojnie z lekko rozchylonymi ustami.