17

Wychodząc, dostrzegłem grupkę członków sekty. Siedzieli na trawie w pozycji joginów – zamknięte oczy, dłonie przyciśnięte do piersi. Ich twarze połyskiwały w słońcu. Houten pochylał się nad fontanną. Paląc, spoglądał od niechcenia w kierunku medytujących. Gdy mnie zobaczył, upuścił niedopałek, przydeptał go, podniósł i wrzucił do ceramicznego kosza na śmieci.

– Dowiedział się pan czegoś?

Skrzywiłem się z rezygnacją.

– Tak jak panu mówiłem – wskazał głową ku odzianym na biało postaciom, które teraz coś wspólnie śpiewały – są dziwni, lecz nieszkodliwi.

Przyjrzałem się im. Mimo jasnych strojów, sandałów i długich bród przypominali uczestników seminariów korporacyjnych, tych opartych na z gruntu fałszywych założeniach szkoleniach organizowanych przez kierownictwa firm w celu podniesienia wydajności pracy. Osoby spoglądające ku niebu były w średnim wieku, dobrze odżywione. Odniosłem wrażenie, że w przeszłości niemal wszyscy żyli komfortowo. Zapewne dysponowali władzą i majątkiem.

Normana Matthewsa opisano mi wcześniej jako człowieka bardzo bezwzględnego i ambitnego. Wulkan energii i przedsiębiorczości. Gdy usłyszałem, w jaki sposób stał się „świętym człowiekiem”, pomyślałem cynicznie, że może po prostu zamienił jeden szwindel na inny.

Sekta Dotknięcie stanowiła istną kopalnię złota: oferowała rzekomą prostotę i więź z naturą w malowniczej okolicy, zdejmowała ze swoich członków ciężar wszelakiej osobistej odpowiedzialności, identyfikowała zdrowie i żywotność z prawością. Istniało tylko małe „ale”: trzeba było zapłacić za te wspaniałości. Jak taki interes mógł nie wypalić?

Ale przecież jeśli nawet cała ta szopka z New Age była zwyczajnym oszustwem, nie należało natychmiast podejrzewać porwania i morderstwa.

– Rozejrzyjmy się zatem – przerwał moje rozmyślania szeryf – żeby raz na zawsze usunąć wszelkie podejrzenia.


Zezwolono nam na swobodne poruszanie się po całym terenie, mogliśmy nawet otwierać wszelkie drzwi. Sanktuarium było wysoko sklepione, majestatyczne, z rzędami okien w nawie głównej i biblijnymi malowidłami na suficie. Ławki usunięto, na podłodze zaś rozłożono maty. Na środku pomieszczenia znajdował się stół z sosnowych desek. Kobieta w bieli, która robiła porządki, przerwała na krótko swoje zajęcie i uśmiechnęła się do nas po matczynemu.

Sypialnie rzeczywiście wyglądały jak cele; nie były większe od tej, w której zamknięto Raoula. Niskie powały, grube ściany, ogrzewane niewielkimi piecykami na drewno, z jednym okienkiem wielkości książki. Każdy pokój umeblowano w identyczny sposób: stały w nich łóżka polowe i komody z szufladami. Sypialnia Matthiasa wyróżniała się jedynie małą biblioteczką. Na półkach znalazłem Biblię, Koran, dzieła Perla, Junga, Anatomię choroby Cousinsa, Szok przyszłości Tofflera, Bhagawadgitę oraz wiele tekstów na temat naturalnych upraw ogrodowych i ekologii.

Obszedłem kuchnię, w której na wielkich staroświeckich piecach gotował się w kotłach rosół, a z ceglanych piekarników unosił się słodki zapach pieczonego chleba. Obok znajdowała się biblioteka wspólnoty, której księgozbiór dotyczył głównie zdrowia i rolnictwa, a także sala konferencyjna o chropowatych ceglanych ścianach. Wszędzie kręcili się ludzie w bieli – roześmiani, ruchliwi i pogodni.

Razem z Houtenem włóczyliśmy się po polach, obserwując członków sekty pracujących przy winogronach. Jakiś czarnobrody olbrzym odłożył nożyce i podsunął nam świeżo uciętą kiść. Owoce były wilgotne w dotyku i niemal pękały pod dotknięciem języka. Pochwaliłem ich smak. Mężczyzna radośnie pokiwał głową i wrócił do pracy.

Było już dobrze po południu, ale słońce nadal paliło. Nie okryłem niczym głowy, która zaczęła mnie boleć. Dlatego też po pobieżnym skontrolowaniu wybiegu dla owiec oraz grządek warzywnych oświadczyłem szeryfowi, że mam dość.

Zawróciliśmy i ruszyliśmy ku wiaduktowi. Zastanowiłem się, co właściwie osiągnąłem, gdyż rewizja była – w najlepszym razie – symboliczna. Nie miałem najmniejszego powodu podejrzewać, że dzieci Swope’ów są tutaj. A nawet jeśli przebywały w Ustroniu, nie potrafiłbym ich znaleźć. Siedzibę Dotknięcia otaczały rozległe tereny należące do sekty, a sporą ich część stanowił las. Poza tym pod klasztorem mógł się znajdować labirynt podziemnych korytarzy, tajnych pomieszczeń i sekretnych przejść, które potrafiłby odkryć chyba jedynie archeolog.

Pomyślałem, że zmarnowałem dzień. Jeśli jednak pomogłem w ten sposób Raoulowi w konfrontacji z rzeczywistością, warto było. Chwilę później uprzytomniłem sobie, co oznacza owa rzeczywistość. Lepiej by było, gdybym mógł zanegować oczywiste fakty.


Houten kazał Bragdonowi przynieść rzeczy osobiste Raoula, które mieściły się w wielkiej szarej kopercie. W końcu zgodził się też przyjąć czek na sześćset osiemdziesiąt siedem dolarów. Gdy wypełniał formularz przyjęcia grzywny (w trzech egzemplarzach), niespokojnie chodziłem po pokoju. Chciałem już wyjechać z miasteczka.

Spojrzałem na mapę hrabstwa. Zlokalizowałem La Vistę i zauważyłem boczną drogę wiodącą na wschód, ku bezludnym terenom leśnym. Szlak omijał miasteczko. A zatem gdyby ktoś chciał uniknąć kontaktu z tutejszymi władzami, miałby całkiem łatwe zadanie. Wystarczyło wybrać tę drogę. Po krótkim wahaniu spytałem o nią szeryfa.

– Firma, która kupiła tę ziemię, zmusiła hrabstwo do zamknięcia owej drogi, ponieważ miały się tam znajdować bogate złoża ropy naftowej.

– Czy rzeczywiście okazały się takie bogate?

– Niestety, nie.

Zastępca szeryfa wyprowadził Raoula. Opowiedziałem mu o swojej wizycie w Ustroniu, oznajmiając, że nie dokonałem żadnych odkryć. Wysłuchał mnie z przygnębioną miną, pokiwał głową.

Szeryf, zadowolony z bierności aresztanta, podczas dopełniania ostatnich formalności potraktował go z uprzedzającą uprzejmością. Na koniec spytał Raoula, co zamierza zrobić ze swoim volvo. Raoul wzruszył ramionami i odparł, że zostawi auto w La Viście do naprawy, za którą oczywiście zapłaci.

Wyprowadziłem go z pomieszczenia, po czym zeszliśmy po schodach i opuściliśmy budynek.


Mój towarzysz przez całą drogę do domu milczał jak zaklęty. Nie zareagował nawet wówczas, gdy pucołowata strażniczka graniczna kazała nam zjechać na bok i poprosiła o okazanie dowodów tożsamości. A przecież zaledwie dwie godziny temu był taki agresywny, gotów do walki. Zastanawiałem się, czy pokonał go stres, czy też może cykliczne huśtawki nastrojów były dla niego typowe, a ja ich po prostu nigdy wcześniej nie zauważyłem.

Czułem głód, ale uznałem, że nie możemy wejść do restauracji, ponieważ Raoul był brudny, obdarty. Kupiłem dwa hamburgery i colę w budce w Santa Ana, po czym zjechałem na pobocze w pobliżu miejskiego parku. Jedliśmy, obserwując grupę nastolatków. Dzieci grały w softball, chcąc skończyć mecz przed zmrokiem. Kiedy obróciłem się i spojrzałem na Raoula, okazało się, że śpi. Bułka leżała na jego kolanach. Wrzuciłem ją do śmietnika i uruchomiłem silnik seville’a. Melendez-Lynch poruszył się, ale nie obudził. Kiedy dotarłem do autostrady, spokojnie chrapał.

Do Los Angeles przybyliśmy przed dwudziestą pierwszą, kiedy ruch do śródmieścia już słabnie. Skręciłem na Los Feliz i wówczas Raoul otworzył oczy.

– Gdzie mieszkasz?

– Nie, nie, zabierz mnie z powrotem do szpitala.

– Nie powinieneś tam jechać w takim stanie.

– Muszę. Helen będzie czekała.

– Przerazisz ją swoim wyglądem. Pojedź najpierw do domu i odśwież się trochę.

– Mam rzeczy na zmianę w biurze. Proszę cię, Alex.

Rozłożyłem bezradnie ręce i pojechałem do Zachodniego Centrum Pediatrycznego. Postawiłem samochód na parkingu dla lekarzy, wysiadłem i odprowadziłem Raoula aż do drzwi oddziału.

– Dziękuję ci – powiedział wyraźnie zakłopotany, wpatrując się w swoje stopy.

– Uważaj na siebie.

W drodze powrotnej do samochodu spotkałem Beverly Lucas. Akurat wychodziła. Wyglądała na zmęczoną i przybitą. Wydało mi się, że zbyt duża torebka strasznie jej ciąży.

– Alex, dobrze, że cię widzę.

– O co chodzi?

Rozejrzała się, jakby chciała mieć pewność, że nikt jej nie podsłucha.

– Chodzi o Augiego. Zmienił moje życie w koszmar od chwili, gdy twój przyjaciel detektyw go przesłuchał. Nazywa mnie parszywą zdrajczynią. Próbował mnie nawet obrazić podczas obchodu, na szczęście powstrzymał go lekarz dyżurny.

– Co za drań!

Pokręciła głową.

– Rozumiem go. Kiedyś byliśmy… blisko. A teraz ja go wydałam i mój donos wygląda na zemstę odrzuconej kochanki.

Objąłem ją.

– Dobrze postąpiłaś. Jestem przekonany, że gdybyś tylko potrafiła spojrzeć na całą sprawę z odpowiedniego dystansu, sama byś to zauważyła. Nie pozwól mu sobą pomiatać.

Wzdrygnęła się pod wpływem mojego zdecydowanego tonu.

– Wiem, że masz rację. Teoretycznie. Ale on się załamał i to mnie boli. Nic nie poradzę na swoje uczucia.

Zaczęła płakać. Ponieważ w naszą stronę szły trzy pielęgniarki, skierowałem ją do korytarza wyjściowego, a później do schodów prowadzących na poziom gabinetów lekarskich.

– Co miałaś na myśli, mówiąc, że Valcroix się załamał?

– Dziwnie się zachowuje. Ćpa i pije bardziej niż zwykle. Robi się okropny. Boję się, że go przyłapią. Dziś rano wyciągnął mnie z oddziału i poprowadził do salki konferencyjnej. Zamknął drzwi na klucz… – Zakłopotana spuściła oczy. – Wyznał mi, że byłam jego najwspanialszą dziewczyną, i nawet próbował mnie przytulić i pocałować. Kiedy go powstrzymałam, wyglądał na zdruzgotanego. Potem zaczął wygłaszać jakieś teksty na temat Melendeza-Lyncha… Że Raoul niby wybrał go sobie na kozła ofiarnego i zamierza wykorzystać sprawę Swope’ów, by rozwiązać z nim umowę. Zaczął się śmiać… takim szaleńczym, przepełnionym gniewem rechotem. Powiedział, że ma asa w rękawie i że Melendez-Lynch nigdy się go nie pozbędzie.

– Wyjaśnił, o co mu chodzi?

– Spytałam go wprost, ale znowu się roześmiał i wyszedł. Alex, bardzo się martwię. Właśnie zamierzałam pojechać do hotelu, gdzie mieszka Augie, żeby upewnić się, że nic się mu nie stało.

Usiłowałem ją odwieść od tego pomysłu, ale była zdecydowana. Miała straszliwe poczucie winy. I dobre serce, które stale ktoś wykorzystywał.

Oczekiwała, że pójdę z nią do hotelu. Chociaż czułem się potwornie zmęczony, zgodziłem się jej towarzyszyć, na wypadek gdyby wydarzenia przybrały nieoczekiwany obrót. Gdyby Valcroix rzeczywiście miał w rękawie asa i zamierzał go wyciągnąć.

Hotel dla lekarzy stał po przeciwnej stronie bulwaru. Trzy piętra gołego betonu nad podziemnym parkingiem. Niektóre z okien ożywiały rośliny doniczkowe lub kwiaty. Stały na parapetach albo wisiały w uplecionych ze sznurka koszyczkach.

Przy drzwiach dyżurował starszy czarny strażnik. Ponieważ w okolicy zdarzały się napady, lekarze zażyczyli sobie ochrony. Strażnik uważnie obejrzał nasze szpitalne legitymacje i dopiero wtedy nas wpuścił.

Apartament Valcroix znajdował się na drugim piętrze.

– Jedyne czerwone drzwi – wyjaśniła Beverly.

Korytarz i wszystkie pozostałe drzwi pomalowano na kolor beżowy. Drzwi Valcroix były szkarłatne i wyróżniały się na tle reszty niczym krwawa rana.

– Sam je tak ozdobił? – Przesunąłem ręką po powierzchni, która była chropowata, upstrzona pęcherzykami zaschniętej nierówno farby. Drzwi skojarzyły mi się z opowieściami o narkomanach, którzy przeżywają halucynacje w technikolorze, mając nadzwyczaj wyraziste, surrealistyczne fantazje seksualne.

– Tak.

Zastukała kilka razy. Kiedy nikt nie odpowiadał, zagryzła usta.

– Może wyszedł – zasugerowałem.

– Nie. Po dyżurze zawsze siedzi w domu. Co zresztą strasznie mnie wkurzało, gdy byliśmy razem. Nigdy nigdzie nie wychodziliśmy.

Taktownie nie przypomniałem jej, że widziała go w restauracji z Noną Swope. Bez wątpienia Valcroix należał do ludzi, którzy nie potrafią nic z siebie dać, za to bez skrupułów czerpią z innych. Wyjątkowo łatwo zdobywał kolejne kobiety. Jako osoba niewiele oczekująca od życia, Beverly była dla niego doskonałym wyborem. Aż do czasu, kiedy się nią znudził.

– Martwię się, Alex. Jestem pewna, że Augie jest w środku. Może zażył coś i przedawkował.

Próbowałem ją uspokoić, ale na próżno, w końcu więc zeszliśmy na parter i przekonaliśmy strażnika, żeby otworzył czerwone drzwi za pomocą zapasowego klucza.

– Nie chcę o niczym wiedzieć, doktorze – bąknął, lecz zgodził się otworzyć drzwi apartamentu.

Pomieszczenie przypominało chlew. Brudne ubrania walały się na zaplamionym dywanie. Na łóżku leżała skotłowana pościel. Nocny stolik zajmowała wielka popielniczka napełniona po brzegi petami po skrętach z marihuany. W pobliżu stała grawerowana maszynka do skręcania papierosów w kształcie kobiecych nóg. Bezładnie rozrzucone książki medyczne i komiksy zaścielały połowę podłogi salonu, a w zatkanym kuchennym zlewie cuchnęła mętna breja, w której stała sterta brudnych naczyń. Pod sufitem krążyła mucha.

W mieszkaniu nie było nikogo.

Beverly kręciła się po pokoju i w pewnej chwili – zupełnie nieświadomie – zaczęła sprzątać. Strażnik popatrzył na nią pytająco.

– Chodź – warknąłem do niej z gwałtownością, która nawet mnie samego zaskoczyła. – Nie ma go tutaj. Wyjdźmy.

Beverly przykryła łóżko, po raz ostatni obrzuciła pomieszczenie badawczym spojrzeniem i wyszła.

Przed hotelem spytała, czy nie powinniśmy wezwać policji.

– Z jakiego powodu? – zapytałem ostro. – Ponieważ dorosły mężczyzna opuścił swój hotelowy apartament? Wyśmialiby nas. Całkiem słusznie zresztą.

Miała ochotę dalej o tym mówić, lecz jej nie pozwoliłem. Byłem zmęczony, bolała mnie głowa i stawy. Pewnie się przeziębiłem. Poza tym limit mojego altruizmu został już znacznie przekroczony.

Przeszliśmy przez ulicę w milczeniu i się pożegnaliśmy.

Gdy wreszcie dotarłem do domu, czułem się naprawdę parszywie – rozgorączkowany, oszołomiony, cały obolały. Czekała mnie miła niespodzianka: list ekspresowy od Robin potwierdzający jej wyjazd z Tokio za tydzień. Jeden z japońskich dyrektorów miał domek na Kauai i zaproponował, by z niego skorzystała. Robin miała nadzieję, że uda mi się przylecieć przed nią i spotkam ją na lotnisku. Dwa tygodnie urlopu, zabawy i słońca na wyspie. Zadzwoniłem do Western Union i podyktowałem odpowiedź – jedno słowo: „Tak”.

Po gorącej kąpieli wcale nie poczułem się lepiej. Nie pomógł ani zimny drink, ani autohipnoza. Zwlokłem się po schodach, by nakarmić koi, ale nie miałem siły obserwować ich dzisiaj. Wróciwszy do domu, padłem na łóżko z gazetą i resztą poczty. Włączyłem kasetę Leo Kottkego. Niestety czułem się tak źle, że nie potrafiłem się skoncentrować na czytaniu i nawet szczególnie nie walczyłem z ogarniającą mnie sennością.

Загрузка...