10

Następnego ranka wyszedłem na taras po gazetę i znalazłem „prezent”. Oślizgły, spuchnięty. Martwy szczur.

Z jego szyi zwisała pętla konopnego sznura. Miał otwarte, zamglone oczy i matowe futro. Przednie łapy zastygły jakby niemal w prośbie. W półotwartym pysku widać było żółtawe przednie zęby.

Pod zwłokami leżał kawałek papieru. Pomagając sobie „Timesem”, odepchnąłem szczura, który stawiał pewien opór. Wreszcie przesunął się niczym krążek hokejowy na krawędź tarasu.

Wiadomość przypominała mi te, które widywałem w starych filmach gangsterskich – wycięte z czasopism litery układały się w napis:


„To dla ciebie, pazerny psychiatro”.


I tak domyślałem się nadawcy, ale po przeczytaniu tych słów nie miałem już cienia wątpliwości.

Poświęciwszy znaczną część gazety, owinąłem nią szczura i zaniosłem do śmietnika. Następnie wszedłem do domu i zadzwoniłem do Mala Worthy’ego.

– Wiem, wiem – powiedział pierwszy – również dostałem śmierdzącą przesyłkę. Jakiego koloru był twój szczur?

– Brązowawoszary, z pętlą wokół szyi.

– Możesz się uważać za szczęśliwca. Mój przyszedł bez głowy, w pudełku. Omal nie straciłem przez niego cholernie dobrej listonoszki. Biedna kobieta ciągle myje ręce. Ciekawe, co dostał Daschoff? Szczuroburgera?

Mimo woli aż zadrżałem, słysząc jego słowa.

– Od początku wiedziałem, że Moody jest szaleńcem – zauważył.

– Skąd wiedział, gdzie mieszkam?

– Może sąd nieopatrznie zamieścił twój adres na ekspertyzie psychologicznej.

– Cholera, to rzeczywiście możliwe. Co dostała żona?

– Nic. Rozumiesz coś z tego?

– Szaleńcy rzadko postępują sensownie. Jak powinniśmy zareagować?

– Już zacząłem szkicować nakaz, dzięki któremu facet nie będzie mógł się zbliżyć na kilometr ani do ciebie, ani do mnie. Jednak, szczerze mówiąc, nie zdołamy się uchronić przed jego dalszymi wyskokami. Chyba że ktoś go przyłapie na gorącym uczynku… Tak, wtedy to będzie zupełnie inna historia.

– Nie jest to pocieszające, Malcolmie.

– Na tym polega demokracja, mój przyjacielu – przerwał.

– Nagrywasz naszą rozmowę?

– Oczywiście, że nie.

– Tylko sprawdzam. Jest też inna możliwość, ale wydaje mi się zbyt ryzykowna. Najpierw trzeba zakończyć sprawę rozwodu.

– O czym mówisz?

– Znam kogoś, kto za pięćset dolarów tak go poharata, że facet już nigdy nie zdoła się wysikać bez potwornego bólu.

– Demokracja, co?

Roześmiał się.

– Wolny rynek. Praca dla każdego. Przedstawiłem ci tylko jedną z możliwości.

– Daj spokój, Mal.

– Nie bój się, Alex. Jedynie teoretyzuję.

– Co z policją?

– Zapomnij o policji. Nie mamy żadnych dowodów, że prezencik przysłał nam Moody. A nie będziemy chyba zdejmować odcisków palców ze szczura, zresztą wysyłanie gryzoni przyjaciołom nie podpada pod żaden paragraf. Może – ponownie się roześmiał – trzeba by zawiadomić Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Wyobrażasz sobie karę dla niego? Sroga reprymenda i noc w schronisku?

– Pojedziemy przynajmniej z nim porozmawiać?

– Lepiej nie. Gdyby bardziej otwarcie nam groził, wówczas byłoby to możliwe. A na policję nie pójdę, bo nie mam ochoty rozbawiać policjantów, którzy nie cierpią prawników tak samo jak Moody. Nieźle się uśmieją, gdy im powiem, że dostałem prezent z podpisem: „To dla ciebie, pieprzony kanciarzu”. Powiadomię ich o incydencie, niech informacja o nim trafi do akt, lecz nie liczę na żadną pomoc.

– Mam przyjaciela w policji.

– Wszyscy mundurowi są tacy sami.

– A detektywi?

– Och, detektywi to co innego. Zadzwoń do niego. Jeśli wolisz, żebym ja z nim porozmawiał, chętnie to zrobię.

– Poradzę sobie.

– Świetnie. Zawiadom mnie o wynikach. Przepraszam cię za kłopot. – Odniosłem wrażenie, że bardzo chce już zakończyć rozmowę. Był doskonale opłacany – za minutę pracy dostawał jakieś trzy i pół dolara – i zapewne nie miał ochoty tracić cennego czasu na telefoniczne pogawędki.

– Jeszcze jedna sprawa, Mal.

– O co chodzi?

– Zadzwoń do sędzi. Jeśli do tej pory nie otrzymała takiej paskudnej przesyłki, ostrzeż ją. W każdej chwili może dostać szczura.

– Już dzwoniłem do strażnika sądowego. Zapewnił mnie, że wszystkiego dopilnuje.


– Opisz mi tego dupka najdokładniej, jak potrafisz – polecił Milo.

– Prawie mojego wzrostu i budowy. Czyli około metra osiemdziesięciu, jakieś osiemdziesiąt kilo wagi. Kościsty, muskularny. Pociągła twarz, czerwonawa opalenizna, jaką miewają robotnicy na budowach, wydatny nos, kwadratowa szczęka. Nosi indiańską biżuterię, na każdej ręce po jednym pierścionku. Skorpion i wąż. Dwa tatuaże na lewym ramieniu. Ubiera się byle jak.

– Oczy?

– Brązowe. Przekrwione. Niedzielny pijak. Brązowe włosy zaczesane do tyłu, tłusta, pryszczata cera.

– Gdzie mieszka? W motelu Bedabye?

– W każdym razie mieszkał tam jeszcze kilka dni temu. Teraz być może sypia w swoim pikapie.

– Znam paru facetów w wydziale na podgórzu. Jeśli uda mi się namówić jednego z nich do pogawędki z Moodym, twoje kłopoty się skończą. To facet o nazwisku Fordebrand. Ma najbardziej cuchnący oddech na świecie. Pięć minut twarzą w twarz z nim i ten dupek Moody pożałuje, że żyje.

Roześmiałem się nieszczerze.

– Popsuł ci humor tym szczurem, co?

– Miewałem lepsze poranki.

– Jeśli cię przestraszył i chcesz pomieszkać przez jakiś czas u mnie, nie mam nic przeciwko temu.

– Dzięki, nie ma takiej potrzeby.

– Gdybyś jednak zmienił zamiar, zawiadom mnie. Tymczasem bądź ostrożny. Może ten facet jest tylko przemądrzałym dupkiem, ale nie trzeba było rozmawiać z nim o szaleństwie. Miej oczy otwarte, kolego.

Większą część dnia spędziłem na zwykłych zajęciach, próbach zapomnienia i odprężenia się. Niestety, pozostawałem w nastroju, który nazywam „stanem karate”, charakteryzującym się podwyższonym poziomem czujności percepcyjnej. Mam wówczas bardzo wyostrzone zmysły – wręcz o krok od paranoi – świat nie wydaje mi się już normalny.

W tym okresie unikam alkoholu i tłustego jedzenia, wykonuję ćwiczenia rozciągające i ćwiczę kata - taneczne układy karate – aż do wyczerpania. Później relaksuję się półgodzinną autohipnozą i nakazuję sobie powrót do normalnego stanu.

Nauczyłem się tego wszystkiego od mojego instruktora walk wschodnich, czeskiego Żyda o nazwisku Jaroslav, który udoskonalił swój instynkt samozachowawczy, kryjąc się przed nazistami. Szukałem jego rady podczas pierwszych tygodni po zakończeniu sprawy La Casa de Los Niños, kiedy odrutowana szczęka przyprawiała mnie o poczucie bezradności, a nocami często męczyły koszmary. Dzięki niemu poradziłem sobie z demonami szalejącymi w mojej głowie.

W końcu uspokoiłem się i powiedziałem sobie, że jestem gotów na wszystkie niespodzianki przygotowane przez Richarda Moody’ego.


Ubierałem się właśnie przed wyjściem na kolację, gdy zadzwoniła dziewczyna z centrali telefonicznej.

– Dobry wieczór, doktorze, mówi Kathy.

– Dobry wieczór.

– Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale mam na linii panią Beverly Lucas, która koniecznie chce z panem rozmawiać.

– Nie ma sprawy. Proszę ją połączyć.

– W porządku. Przyjemnego wieczoru, doktorze.

– Nawzajem, Kathy.

Usłyszałem odgłos przełączania.

– Beverly?

– Alex? Muszę z tobą porozmawiać.

W tle słychać było głośną muzykę – elektroniczną perkusję, ryczące gitary i przyprawiający o palpitację bas. Ledwie ją słyszałem.

– O co chodzi?

– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać, dzwonię z baru. Jesteś bardzo zajęty?

– Nie. Z którego baru dzwonisz?

– Z Jednorożca. W Westwood. Koniecznie muszę się z tobą zobaczyć.

Wydawała się zdenerwowana, ale przy takim hałasie nie miałem pewności. Znałem ten lokalik, stanowiący połączenie bistra i dyskoteki. Zaspokajał towarzyskie potrzeby młodych, dość majętnych samotnych ludzi. Kiedyś z Robin weszliśmy tam po kinie coś przekąsić, lecz nie spodobała nam się zbyt bezpośrednia atmosfera.

– Właśnie wychodziłem na kolację – odparłem. – Gdzie chcesz się spotkać?

– Może przyjdziesz tutaj? Podam na dole nazwisko i gdy się zjawisz, wskażą ci mój stolik.

Kolacja w Jednorożcu nie była szczególnie kuszącą perspektywą, gdyż poziom hałasu mógł mnie przyprawić o całkowitą utratę apetytu, niemniej jednak obiecałem Beverly, że zjawię się za piętnaście minut.


W Village wpadłem w korki i spóźniłem się. Jednorożec to raj dla narcyzów, bowiem z wyjątkiem podłogi wszystkie powierzchnie były w nim lustrzane. Dostrzegłem też mnóstwo wiszących paproci bostońskich, kilka lamp w stylu Tiffany’ego oraz jakieś ozdobne elementy z mosiądzu i drewna, jednakże najbardziej przyciągały uwagę wszechobecne lustra.

Po prawej stronie znajdowała się niewielka restauracyjka – dwadzieścia stolików przykrytych adamaszkowymi obrusami w intensywnie zielonym odcieniu – po lewej oszklona dyskoteka, gdzie pary tańczyły w rytm szybkiej muzyki granej na żywo; od hałasu aż drżało szkło. Pomieszczenia oddzielał od siebie hol z barkiem, również wyłożony lustrami, odbijającymi wszelkie modele modnego obuwia i strojów.

Hol był mroczny i pełen ludzi. Przebijałem się przez tłum, otoczony roześmianymi twarzami, niepewny, które są realne, a które stanowią jedynie odbicie prawdziwych. Lokal przypominał mi wesołe miasteczko.

Beverly siedziała przy barze obok barczystego faceta w obcisłym podkoszulku. Mężczyzna na przemian próbował zabawiać swoją towarzyszkę, popijał piwo i rozglądał się po sali w poszukiwaniu ciekawszego obiektu do podrywu. Beverly kiwała od czasu do czasu głową, lecz chyba czyniła to tylko z grzeczności.

Dotknąłem jej łokcia, gdy wpatrywała się w wysoką szklankę na wpół wypełnioną spienionym różowym płynem z dużą ilością kandyzowanych owoców i papierową parasolką.

– Alex. – Beverly ubrana była w krótką koszulkę w kolorze cytrynowym i satynowe szorty joggingowe w podobnym odcieniu. Na stopach miała jasne buty do biegania, nad nimi – od kostek aż do kolan – żółtobiałe bawełniane ochraniacze. Mocno się umalowała i obwiesiła biżuterią, choć pamiętałem, że w pracy nigdy się nie stroiła. – Dzięki, że przyszedłeś. – Pochyliła się ku mnie i pocałowała mnie w usta. Wargi miała ciepłe.

Mięśniak wstał i odszedł.

– Mam nadzieję, że stolik już na nas czeka – oświadczyła.

– Sprawdźmy. – Wziąłem ją pod ramię i przecisnęliśmy się przez tłum. Po drodze wielu mężczyzn śledziło Beverly, która nie zwracała na nich uwagi.

Wynikło pewne zamieszanie, ponieważ moja towarzyszka zamówiła stolik na nazwisko „Luke”, o czym mnie nie powiadomiła, na szczęście szybko wyjaśniliśmy pomyłkę z maître sali i w końcu usiedliśmy przy narożnym stoliku pod olbrzymią paprocią.

– Cholera – mruknęła – zostawiłam drinka przy barze.

– Może kawy?

Wydęła prowokacyjnie usta.

– Sądzisz, że jestem pijana?

Mówiła wyraźnie i poruszała się normalnie. Tylko jej oczy czasem uciekały.

Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami.

– Jak zawsze jesteś powściągliwy w słowach, co? – Roześmiała się.

Przywołałem kelnera i zamówiłem sobie kawę. Beverly wzięła kieliszek białego wina. Następna dawka alkoholu w niczym nie zmieniła jej zachowania. Potrafiła doskonale nad sobą panować.

Kilka minut później wrócił kelner. Postanowiłem zamówić proste potrawy – sałatkę ze szpinakiem i pieczonego kurczaka – ponieważ w modnych restauracjach zazwyczaj serwują paskudne jedzenie, a to danie niełatwo było popsuć.

Beverly studiowała jadłospis niczym podręcznik.

– Wezmę karczochy – oznajmiła.

– Na gorąco czy na zimno, proszę pani?

– Na zimno.

Kelner zanotował zamówienie i spojrzał na Beverly wyczekująco. Kiedy się nie odezwała, spytał, czy to wszystko.

– Tak, tak. Odszedł, kręcąc głową.

– Jadam dużo karczochów, ponieważ podczas biegania człowiek traci sód, a karczochy zawierają go całe mnóstwo.

– Aha.

– Na deser wezmę coś z bananami, ponieważ mają dużo potasu. Podnosząc poziom sodu w organizmie, trzeba też podnieść poziom potasu. Tylko wtedy organizm zachowa biochemiczną równowagę.

Zawsze uważałem ją za bardzo poważną kobietę, może nawet nieco zbyt surową dla siebie i skłonną do nadmiernego obarczania się winą. Ta rozsądna dziewczyna po przeciwnej stronie stolika była dla mnie zupełnie obcą osobą.

Opowiadała o maratonach, póki kelner nie przyniósł kolacji. Kiedy postawił przed nią karczochy, zaczęła delikatnie dłubać widelcem w liściach.

Moje danie okazało się niejadalne: sałatka była grudkowata, kurczak zaś wyschnięty.

Beverly w końcu rozebrała karczocha, wybrała jadalne kawałki. Kiedy skończyła jeść, spytałem, o czym chce ze mną porozmawiać.

– To bardzo trudne, Alex.

– Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.

– Czuję się jak… zdrajczyni.

– Wobec kogo?

– Cholera. – Patrzyła wszędzie, tylko nie na mnie. – Sprawa prawdopodobnie nawet nie jest szczególnie ważna. Pewnie przesadzam, ale ciągle myślę o Woodym i zastanawiam się, kiedy zaczną się przerzuty… o ile już do tego nie doszło. Tak czy owak, chcę zrobić coś, co zagłuszy we mnie uczucie przeklętej bezradności.

Pokiwałem głową i czekałem. Skrzywiła się.

– Chodzi o to, że Augie Valcroix znał tę parkę z sekty Dotknięcie. Tych dwoje, którzy przyszli odwiedzić Swope’ów – wydusiła w końcu.

– Skąd wiesz?

– Widziałam, jak z nimi rozmawiał. Słyszałam, że zwracał się do nich po imieniu. Powiedział mi, że odwiedził kiedyś siedzibę sekty i że mu się tam podobało. „Spokojne miejsce”, ocenił.

– Czy powiedział, po co tam pojechał?

– Wspomniał tylko, że zawsze go interesowały alternatywne style życia. Wiem, że to prawda, ponieważ w przeszłości opowiadał o wizytach składanych innym grupom: scjentologów, sekty Lifespring, buddystów w Santa Barbara. Augie to Kanadyjczyk, więc uważa Kalifornię za raj na ziemi.

– Masz dowody, że się zmówili?

– Nie, nie. Wiem jedynie, że się znali.

– Twierdzisz, że zwracał się do nich po imieniu. Pamiętasz te imiona?

– Zdaje się, że faceta nazywał Gary albo Barry. Imienia kobiety nie dosłyszałam. Nie sądzisz chyba, że chodzi o jakiś spisek?

– Kto wie?

Przez chwilę kręciła się na krześle, jakby miała na sobie zbyt obcisłe ubranie. Gdy wreszcie przyciągnęła uwagę kelnera, zamówiła likier bananowy. Sączyła go powoli, próbując się odprężyć, jednak ciągle była zdenerwowana.

Odstawiła kieliszek, obrzucając mnie ukradkowym spojrzeniem.

– Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze, Beverly?

Pokiwała głową, wyraźnie zakłopotana. Po sekundzie odezwała się szeptem:

– Drugi szczegół ma prawdopodobnie jeszcze mniejsze znaczenie dla sprawy, ale skoro już zaczęłam, równie dobrze mogę wyrzucić z siebie wszystko. Sądzę, że Augiego i Nonę Swope łączył romans. Nie jestem pewna, kiedy się zaczął. Zapewne niezbyt dawno, ponieważ Swope’owie przyjechali do miasta zaledwie kilka tygodni temu. – Beverly bawiła się chusteczką. – Boże, czuję się strasznie. Gdyby nie chodziło o Woody’ego, nigdy bym o tym nie wspomniała.

– Wiem o tym.

– Chciałam opowiedzieć o wszystkim twojemu przyjacielowi gliniarzowi już w motelu. Facet wydał mi się bardzo miły, ale jakoś mi się nie udało. Nie mogłam jednak przestać myśleć o tych dwóch sprawach. Może potrafiłabym w jakiś sposób pomóc chłopcu i nie robię tego. Nie miałam jednak ochoty iść ze swoją historią na policję. Uznałam więc, że jeśli opowiem ją tobie, będziesz to umiał odpowiednio wykorzystać.

– Postąpiłaś właściwie.

– Szkoda tylko, że postępując właściwie, czuję się tak paskudnie. – Głos jej się załamał. – I szkoda, że nie możesz mnie zapewnić, iż moja… zdrada na coś się przyda.

– Mogę jedynie przekazać twoje słowa Milowi. Widzisz, Milo wcale nie jest przekonany, czy w ogóle popełniono zbrodnię. Tak sądzi chyba tylko Raoul.

– Och, Raoul zawsze jest wszystkiego pewien! – warknęła gniewnie. – Gotów natychmiast wskazać winnego. Obarcza odpowiedzialnością wszystkich wokół siebie, a Augiego od dnia jego przyjazdu upatrzył sobie na kozła ofiarnego. A teraz jeszcze pogorszyłam jego los.

– Niekoniecznie. Milo zrobi jedną z dwóch rzeczy: albo całkowicie zignoruje te rewelacje, albo porozmawia z Valcroix. W żadnym razie nie będzie przywiązywał wagi do opinii Raoula. Nigdy nie zawierza pochopnym oskarżeniom, bez względu na to, kto je formułuje.

Kiepski balsam na jej wyrzuty sumienia.

– Nadal czuję się jak zdrajczyni. Augie jest moim przyjacielem.

– Spójrz na to z innej strony. Jeśli Valcroix sypia z Noną i rzeczywiście ma coś wspólnego z porwaniem, zrobiłaś dobry uczynek. Jeśli nie, po prostu odpowie na parę pytań. W końcu nie jest przecież aniołkiem.

– Co masz na myśli?

– Słyszałem, że ma zwyczaj sypiać z matkami swoich pacjentów. Tym razem, dla odmiany, robi to z siostrą… Jakkolwiek na to spojrzeć, nie postępuje etycznie.

– Ależ jesteś okrutny! – warknęła. Jej twarz zrobiła się purpurowa. – Oceniasz go niczym sędzia!

Zanim zdołałem cokolwiek wyjaśnić, Beverly wstała od stolika, porwała torebkę i wybiegła z restauracji.

Wyjąłem portfel, rzuciłem dwadzieścia dolarów i ruszyłem za nią.

Biegła i szła na przemian bulwarem Westwood. Machając energicznie rękoma, kierowała się w stronę hałaśliwego Village.

Dopędziłem ją i chwyciłem za ramię. Twarz miała mokrą od łez.

– Co się dzieje, Beverly?

Nie odpowiedziała, ale pozwoliła mi iść obok siebie. Tego wieczoru Village szczególnie przypominała scenerię filmów Felliniego. Na zarzuconych śmieciami chodnikach zauważyłem dziesiątki ulicznych grajków, uczniów college’ów o ponurych twarzach, grupki jazgotliwych gimnazjalistów w zbyt dużych ubraniach, specjalnie podartych i pocerowanych w modnym stylu, nieprzytomnie wpatrzonych przed siebie motocyklistów, zagapionych w atrakcje bogatych turystów oraz stale polujące na łatwy zarobek niebieskie ptaszki.

W milczeniu dotarliśmy do południowego krańca kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego. Teren uczelni, zazwyczaj bardzo jasno oświetlony i tętniący życiem, tonął w niemal całkowitej ciemności, na tle której rysowały się tylko niewyraźne kontury drzew; nienaturalna cisza była wprost przerażająca. Nagle zostaliśmy sami, tylko od czasu do czasu mijały nas samochody.

Weszliśmy do kampusowego parku. Jakieś sto metrów od płotu zatrzymałem Beverly i usadziłem ją na ławce przy przystanku autobusowym. Autobusy nie jeździły w nocy, więc lampy wokół przystanku wyłączono. Moja towarzyszka odwróciła się ode mnie i zatopiła twarz w dłoniach.

– Beverly…

– Chyba wariuję – wymamrotała. – Jak mogłam wybiec tak nagle?

W geście pocieszenia spróbowałem ją objąć, ale się wyszarpnęła.

– Nie, nie, nic mi nie jest. Pozwól… Pragnę wyrzucić z siebie wszystko raz na zawsze.

Zaczerpnęła powierza i objęła się rękami.

– Augie i ja byliśmy… no… Spotykaliśmy się. Zaczęło się to dość szybko po jego przybyciu do Zachodniego Centrum Pediatrycznego. Wydawał mi się taki inny od znanych mi mężczyzn. Wrażliwy, odważny, ekscytujący. Myślałam, że łączy nas coś poważnego. A tymczasem okazało się to gównianym romansem. Kiedy powiedziałeś, że sypia z każdą poznaną kobietą, przypomniały mi się własne doświadczenia. Byłam głupia, Alex, bo przecież nigdy mi niczego nie obiecywał. Nie okłamywał mnie ani nie zapewnił, że nasz układ się zmieni… że kiedykolwiek będzie dla mnie kimś więcej niż tylko kochankiem. Cierpiałam z własnej winy, ponieważ uważałam go za księcia z bajki. Może zjawił się w szczególnym momencie mojego życia, może właśnie wtedy chciałam w coś takiego uwierzyć. Nie wiem. Tak czy owak, sypialiśmy ze sobą przez sześć miesięcy i w tym czasie nie przepuścił żadnej pielęgniarce, lekarce czy matce pacjenta. Wiem, o czym myślisz – podjęła po chwili. – Że Augie to amoralny gnojek. Wątpię, czy potrafię cię przekonać, ale… To naprawdę nie jest zły człowiek, lecz… po prostu słaby. Zawsze był dla mnie łagodny, kochający, szlachetny. I otwarty. Kiedy powiedziałam, że wiem o jego romansach, nie wypierał się. Uczciwie oświadczył, że daje kobietom przyjemność i sam ją bierze. Nie rozumiał, dlaczego potępiam jego zachowanie, szczególnie wobec bólu, cierpienia i zła, z którymi musimy się borykać. Przemawiał w tak przekonujący sposób, że nawet po tej rozmowie nie przestałam się z nim widywać. Sporo czasu minęło, zanim ochłonęłam. Sądziłam, że nic już do niego nie czuję, gdy nagle zobaczyłam go jakiś tydzień temu z Noną. Byłam wtedy na pierwszej randce z pewnym facetem… nawiasem mówiąc, zakończonej kompletną klęską… w intymnym małym lokaliku w pobliżu szpitala. Tamta parka siedziała przy małej ławie w ciemnym kącie po drugiej stronie pomieszczenia. Ledwie ich widziałam. Byli bardzo weseli. Pili kolejne margarity, śmiali się, obściskiwali i całowali – przerwała dla zaczerpnięcia oddechu. – Kiepsko się czułam, Alex, zwłaszcza że Nona była taka pewna siebie i taka piękna. Zawiść zżerała mnie niczym wygłodzona pirania. Nigdy przedtem nie odczuwałam tak głębokiej zazdrości. Naprawdę! Serce mi krwawiło. Oboje mieli okropnie pomarańczowe oczy od światła świec. Przypominali dwa wampiry. A ja nie mogłam się stąd ruszyć, bo siedziałam tutaj z jakimś nudnym facetem. Przez cały wieczór czekałam, kiedy to się skończy… Prawie się pieprzyli w tym lokalu. Wierz mi, widok był obrzydliwie nieprzyzwoity. – Jej ramiona zadrżały. – Teraz już rozumiesz, dlaczego zastanawiałam się, czy ci o tym powiedzieć. Byłam rozdarta. Obawiałam się oskarżenia, że postępuję jak wzgardzona kobieta, która pragnie zemsty. Przyznasz, że to poniżająca rola, a mnie życie już dość poniżało.

Jej oczy błagały mnie o zrozumienie.

– Każdy mnie wykorzystuje. Czuję, że przestaję istnieć. Pragnę zapomnieć o nim, o niej, o wszystkich… ale nie mogę. Z powodu tego małego chłopczyka.

Tym razem nie odsunęła się ode mnie, położyła głowę na moim ramieniu. Ująłem jej dłoń.

– Musisz się nieco zdystansować wobec tej sprawy – poradziłem. – Dopiero wtedy zaczniesz ją odpowiednio postrzegać i oceniać. Może Valcroix jest człowiekiem szlachetnym i uczciwym na swój perwersyjny sposób, lecz na pewno żaden z niego bohater. W dodatku to narkoman, prawda?

– Tak. Skąd wiesz?

Zdecydowałem się nie cytować oskarżeń Raoula. Mógłbym ją jeszcze bardziej zdenerwować. Poza tym sam nabrałem takich podejrzeń.

– Rozmawiałem z nim ostatniego wieczoru. Przez cały czas pociągał nosem. Początkowo sądziłem, że jest przeziębiony, lecz później pomyślałem o kokainie.

– Rzeczywiście dość często ją bierze. Pali także trawkę i łyka środki uspokajające. Gdy jest na głodzie, nie unika nawet amfetaminy. Mówił, że na studiach próbował LSD, sądzę jednak, że później nie powtarzał tych doświadczeń. No i pija mocne trunki. Sama zaczęłam ostro popijać, gdy się z nim spotykałam, i do tej pory zdarza mi się przesadzić. Wiem, że muszę przestać.

Przytuliłem ją.

– Zasłużyłaś na lepszy los, moja droga.

– Przyjemnie to słyszeć – odparła ciszej.

– Mówię szczerze. Właśnie tak to wygląda. Jesteś inteligentna, atrakcyjna i masz dobre serce. Dlatego tak bardzo cierpisz. Uciekaj w cholerę od całej tej śmierci i cierpienia. Ten szpital cię zniszczy. Wiem, co mówię.

– Och, Alex. – Zaszlochała mi w ramię. – Tak strasznie mi zimno.

Podałem jej swoją marynarkę. Kiedy Beverly przestała płakać, odprowadziłem ją do samochodu.

Загрузка...