Zatelefonowałem na Uniwersytet Kalifornijski do profesora Setha Fiacre’a, mojego starego kolegi, jeszcze ze szkoły, obecnie psychologa społecznego. Wiedziałem, że przez wiele lat studiował rozmaite kulty.
– Cześć, Alex – przywitał się jak zwykle wesoło. – Właśnie wróciłem z Sacramento. Miałem przesłuchanie w senacie. Oczywiście nic nie załatwiłem.
Pożartowaliśmy sobie, po czym objaśniłem mu cel mojego telefonu.
– Dotknięcie? Dziwię się, że w ogóle o nich słyszałeś. Nie są specjalnie znani i nie nawracają innych. Jakiś czas temu nabyli posesję zwaną Ustroniem, dawny klasztor, blisko granicy z Meksykiem.
– A ich przywódca… Matthias?
– Szlachetny Matthias. Kiedyś był prawnikiem. Wtedy nazywał się Norman Matthews.
– Jakiego rodzaju prawem się zajmował?
– Nie wiem. Nie miał dobrej opinii. Praktykował w Beverly Hills.
Prawnik, a teraz guru? Nieprawdopodobna metamorfoza.
– Dlaczego zmienił styl życia? – spytałem.
– Tego również nie wiem. Charyzmatyczni przywódcy miewają podobno kosmiczne wizje. Zwykle doświadczają ich po jakimś traumatycznym przeżyciu. Wiesz, wariacja, którą nazywa się głosem na pustyni. Może zabrakło mu benzyny na pustyni Mojave i ujrzał Boga?
Roześmiałem się.
– Szkoda, że nie mogę ci powiedzieć więcej, ale ta sekta naprawdę stara się nie przyciągać niczyjej uwagi. Zresztą, jest bardzo nieliczna, ma około sześćdziesięciu członków. A ponieważ, jak wspomniałem, nie starają się pozyskać nowych, więc prawdopodobnie liczebność grupy nie wzrośnie. Pojawili się dopiero trzy czy cztery lata temu. Zauważyłem jeszcze coś niezwykłego. Większość członków sekty to ludzie w średnim wieku. Sekty o charakterze ekspansywnym zwykle rekrutują młodzież. W przypadku Dotknięcia żadni rodzice nie wnosili skarg na policję o uprowadzenie dzieci.
– Czy są holistami w kwestiach związanych ze zdrowiem?
– Prawdopodobnie. Większość tego typu sekt to holiści. Holizm jest jednym z syndromów odrzucenia wartości cenionych przez ogół społeczeństwa. Nie słyszałem jednakże, by członkowie Dotknięcia mieli obsesję na tym punkcie. Sądzę, że raczej skupiają się na zdrowej żywności, którą sami produkują. Uprawiają warzywa, tworzą swój świat z dala od cywilizacyjnego zepsucia. Podobnie jak zwolennicy pierwotnych utopii: Oneidy, Ephraty czy też Nowej Harmonii. Mogę spytać, po co ci te wszystkie informacje?
Streściłem mu historię Swope’ów, powiedziałem o decyzji, by nie leczyć Woody’ego, i późniejszej ucieczce całej rodziny.
– Czy Dotknięcie może być twoim zdaniem wplątane w coś takiego, Seth?
– Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ponieważ trzymają się na uboczu. Konflikt z renomowanym szpitalem zwróciłby na nich uwagę i tym samym naraził na kontrolę władz.
– Odwiedzili jednak Swope’ów w szpitalu – przypomniałem mu.
– Gdyby byli ekstremistami, nie afiszowaliby się w miejscu publicznym, nie uważasz? Mówiłeś, że ta rodzina mieszka w pobliżu Ustronia?
– Tak. Przynajmniej tak zrozumiałem.
– Może zatem byli po prostu sąsiadami. W tak małym mieście jak La Vista ludzie bywają nieufni wobec obcych, lecz często się solidaryzują. Nawet udają przyjaźń. To dobra strategia, by przetrwać.
– Jeśli już mówimy o przetrwaniu, to z czego się utrzymują?
– Sądzę, że z datków członkowskich. Matthews był jednak bogatym człowiekiem. Może sam finansuje sektę. Dla władzy i prestiżu. Jeśli naprawdę jest samowystarczalna, koszty stałe nie są zbyt wysokie.
– Jeszcze jedna rzecz, Seth. Dlaczego nazwali się Dotknięcie?
Roześmiał się.
– Cholera ich wie. Na to pytanie także nie potrafię odpowiedzieć.
Nieco później tego samego dnia zadzwonił do mnie Mal Worthy.
– Obawiam się, że pani Moody nie otrzymała szczura, ponieważ małżonek przeznaczył dla niej coś większego. Dziś rano znalazła obcego psa… wypatroszonego i powieszonego na klamce tuż przy jego wnętrznościach. Zwierzę było również wykastrowane, a jaja miało wepchnięte w pysk.
Zaniemówiłem z odrazy.
– Co za facet, nie? – ciągnął Mal. – W dodatku wbrew wszelkim regułom ośmielił się zatelefonować. Rozmawiał wczoraj z synkiem i namówił go do ucieczki. Dzieciak posłuchał i policjanci szukali go przez siedem godzin. W końcu znaleźli późno w nocy. Włóczył się po parkingu jakiegoś marketu, osiem kilometrów od domu. Najwyraźniej myślał, że ojciec pojawi się tam i weźmie go do siebie. Nikt nie przyszedł i chłopiec był przerażony do szaleństwa. Biedny malec. Rzecz jasna Darlene szaleje z niepokoju. Zadzwoniła do mnie z prośbą, żebym cię namówił na rozmowę z jej dziećmi. Chodzi przede wszystkim o ich zdrowie psychiczne.
– Czy widziały psa?
– Nie, dzięki Bogu. Posprzątała, zanim zdążyły wyjść przed dom. Jak szybko mógłbyś się z nimi spotkać?
– Dostęp do gabinetu będę miał dopiero w sobotę. – Wynajmowałem na tego typu spotkania gabinet od kolegi po fachu w Brentwood, ale tylko w weekendy.
– Możesz porozmawiać z nimi u mnie. Powiedz tylko kiedy.
– Ściągniesz ich? Wystarczy parę godzin?
– Jasne.
Biura Trenton, Worthy & La Rosa znajdowały się na najwyższym piętrze znanego budynku przy skrzyżowaniu Roxbury i Wilshire. Mal, wystrojony w jedwabno-wełniany granatowy garnitur od Bijana, powitał mnie osobiście w poczekalni i poinformował, że przeznaczył dla mnie swoje biuro. Pamiętałem je jako przepastne pomieszczenie o ciemnych ścianach z wielkim bezkształtnym biurkiem, które przypominało eksponaty z wystawy bardzo awangardowej rzeźby. W dodatku boazeria obwieszona była nowoczesnymi sztychami oraz półkami pełnymi kosztownych – i kruchych – pamiątek. Miejsce nie było idealne na dziecięcą terapię, musiało jednakże wystarczyć.
Przestawiłem kilka krzeseł, przesunąłem stolik i utworzyłem pośrodku pomieszczenia maleńki plac zabaw. Wyjąłem z teczki papier, ołówki, kredki, pacynki i przenośny teatrzyk lalkowy. Wszystko postawiłem na stoliku. Potem poszedłem po dzieci Moodych.
Czekały w bibliotece wraz z Darlene i Carltonem Conleyem. Chłopca i dziewczynkę ubrano jak do kościoła.
Trzylatka April miała na sobie białą taftową sukienkę, wykończone koronką skarpetki i białe sandałki z lakierowanej skóry. Jej jasne włoski były uczesane w warkocz i ozdobione wstążką. Dziewczynka kuliła się na kolanach matki, oglądała strupek na kolanie i ssała kciuk.
Jej braciszek prezentował się okazale w białej kowbojskiej koszuli, sztruksowych brązowych spodniach z wywiniętymi mankietami, wąskim krawaciku i czarnych bucikach. Miał przylizane ciemne włosy. Wyglądał na nieszczęśliwego, zapewne jak każdy dziewięciolatek w takiej sytuacji. Kiedy mnie dostrzegł, odwrócił głowę.
– No, Ricky, bądź uprzejmy dla pana doktora – upomniała go matka. – Powiedz „dzień dobry”. Witam, doktorze.
– Witam, pani Moody.
Chłopiec wepchnął ręce w kieszenie i łypał na mnie spode łba.
Siedzący obok Darlene Conley wstał i uścisnął mi dłoń z niepewnym uśmieszkiem na twarzy. Przypomniałem sobie, co mówiła sędzia. Miała rację. Mimo iż znacznie wyższy, był uderzająco podobny do swego poprzednika.
– Dzień dobry, doktorze – wybąknął.
– Witam, panie Conley.
April poruszyła się, otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie. Po naszych wcześniejszych spotkaniach oceniałem ją jako beztroskie, otwarte, miłe dziecko. Ponieważ była dziewczynką, ojciec ignorował ją, oszczędzając jej w ten sposób swojej destrukcyjnej miłości. Ricky okazał się jego ulubieńcem, co nie wyszło mu na dobre.
– Witaj, April.
Zamrugała rzęsami, pochyliła główkę i zachichotała. Urodzona kokietka.
– Pamiętasz zabawki, którymi bawiłaś się ostatnio?
Skinęła głową i znowu zachichotała.
– Mam je tutaj. Chciałabyś się znowu nimi pobawić?
Popatrzyła na matkę, prosząc o pozwolenie.
– Idź, kochanie.
Dziewczynka zeszła z jej kolan i wzięła mnie za rękę.
– Przyjdę za chwilę, Ricky – rzuciłem ponuremu chłopcu.
Spędziłem dwadzieścia minut z April, głównie obserwując jej zabawę laleczkami z teatrzyku. Jej działania były przemyślane, naturalne. Dziewczynka odegrała wiele epizodów rodzicielskiego konfliktu, które potrafiła szybko rozwiązywać przez skłonienie ojca do odejścia; później następowało szczęśliwe życie rodzinne. Ze scenariuszy tworzonych przez April zazwyczaj emanowała nadzieja i determinacja.
Zadałem jej kilka pytań o sytuację w domu i odkryłem, że doskonale – jak na swój wiek – rozumie, co się zdarzyło. Tato pogniewał się na mamę, a mama na niego, więc nie będą już ze sobą mieszkać. Za rozstanie rodziców nie obarczała winą ani siebie, ani Ricky’ego i, o dziwo, lubiła Carltona.
W rozmowie z dziewczynką znalazłem potwierdzenie mojej wstępnej oceny. Już wówczas April niezbyt się niepokoiła nieobecnością ojca i powoli przywiązywała się do Conleya. Gdy spytałem ją teraz o przyjaciela matki, jej ładna buzia się rozpromieniła.
– Carlton jest bardzo miły, panie doktorze. Wziął mnie do zoo. Widzieliśmy tam żyrafę. I krokodyla. – Pod wpływem wspomnień jej oczka się rozszerzyły.
Przez kilka minut wychwalała potencjalnego ojczyma, a ja modliłem się w duszy, by proroctwo sędzi Severe się nie spełniło. W moim życiu poddałem terapii wiele dziewczynek, które cierpiały z powodu niezdrowych (albo żadnych) stosunków łączących je z ojcami, i byłem świadkiem bolesnych szkód, jakie wyrządzały owe układy dziecięcej psychice. Ta malutka ślicznotka z pewnością zasłużyła na lepszy los.
Przypatrywałem jej się jeszcze przez jakiś czas, a gdy upewniłem się, że dziewczynka radzi sobie w miarę dobrze, odprowadziłem ją z powrotem do matki. Stanęła na paluszkach i wyciągnęła do mnie szczuplutkie rączki. Pochyliłem się. Pocałowała mnie w policzek.
– Pa, pa, panie doktorze.
– Pa, kochanie. Jeśli kiedyś zechcesz ze mną porozmawiać, powiedz swojej mamie. Pomoże ci do mnie zadzwonić.
Powiedziała „dobrze” i wczołgała się z powrotem do bezpiecznego schronienia – na miękkie kolana matki.
Ricky stał sam w rogu pokoju i spoglądał przez okno. Podszedłem do niego, położyłem mu rękę na ramieniu i odezwałem się tak cicho, że tylko on mógł mnie usłyszeć.
– Wiem, wiem. Jesteś naprawdę wściekły, że kazali ci tu przyjść.
Zesztywniał i skrzyżował ręce na piersi. Darlene wstała, ciągle trzymając w ramionach April. Zaczęła coś mówić, lecz gestem poleciłem jej usiąść.
– To przykre, że nie możesz widywać swojego taty. Musi ci być naprawdę trudno – zauważyłem.
Stał wyprostowany niczym kadet z marines, starając się wyglądać na twardego, nieustępliwego młodzieńca.
– Słyszałem, że uciekłeś.
Brak odpowiedzi.
– Pewnie przeżyłeś prawdziwą przygodę.
Cień uśmiechu pojawił się na jego wargach, po czym zniknął.
– Wiedziałem, że masz silne nóżki, Ricky, ale przejść osiem kilometrów… No, no. Coś takiego!
Uśmiech wrócił i tym razem pozostał nieco dłużej.
– Widziałeś coś interesującego?
– Aha.
– Opowiesz mi o tym?
Zerknął za siebie, na pozostałych.
– Nie tutaj – zapewniłem go. – Przejdźmy do drugiego pokoju. Tam możemy też rysować i bawić się. Tak jak ostatnim razem. Zgoda?
Zmarszczył brwi, ale poszedł za mną. Biuro Mala zadziwiło go i kilka razy obszedł ogromne pomieszczenie, zanim się usadowił.
– Widziałeś kiedyś taki pokój?
– Aha. W filmie.
– W jakim?
– O złych facetach, którzy chcieli rządzić światem. Mieli biuro z laserami i innymi bajerami. Wyglądało podobnie.
– Kwatera złych facetów, co?
– Tak.
– Sądzisz, że pan Worthy jest złym facetem?
– Mój tata tak mówił.
– Powiedział ci, kto jeszcze jest zły?
Chłopiec się speszył.
– Na przykład ja? I doktor Daschoff?
– Aha.
– Rozumiesz, dlaczego twój tata tak twierdził?
– Bo oszalał z wściekłości.
– Zgadza się, rzeczywiście oszalał. Ale nie z powodu czegoś, co zrobiłeś ty czy April. Postępuje teraz bardzo nierozsądnie, bo nie chce się zgodzić z wyrokiem sądu.
– Jasne! - warknął chłopiec z nagłą wściekłością. – I to jest jej wina!
– Rozwód?
– Tak! Wykopała tatę z domu, za który zapłacił własnymi pieniędzmi!
Posadziłem go na krześle, usiadłem naprzeciwko niego, położyłem mu ręce na drobnych ramionach i powiedziałem:
– Ricky, przykro mi, że twoja sytuacja jest właśnie taka. Wiem, chciałbyś, żeby twoja mama i tata wrócili do siebie. Tylko że to się, niestety, nie zdarzy. Nie pamiętasz, że przez cały czas się kłócili?
– Tak, ale potem przestawali i było wszystko w porządku.
– Wtedy było dobrze, prawda?
– Tak.
– Jednak awantury stawały się częstsze i rzadko kiedy było miło.
Pokiwał z rezygnacją głową.
– Rozwód jest strasznym wydarzeniem – zauważyłem. – Jak zawsze, gdy coś się rozpada.
Odwrócił wzrok.
– Nic nie szkodzi, że odczuwasz złość, Ricky. Ja również wściekałbym się, gdyby moi rodzice się rozwodzili. Jednak nie wolno ci uciekać. Mogło ci się przydarzyć coś złego.
– Tata się mną zaopiekuje.
– Ricky, wiem, że bardzo kochasz swego tatę. Tak być powinno. Ojciec to dla każdego dziecka ktoś szczególny. I każdy powinien mieć możliwość przebywania ze swoimi dziećmi, nawet po rozwodzie z ich mamą. Mam nadzieję, że pewnego dnia twój tata także będzie mógł cię często widywać. Zabierze cię w różne miejsca, gdzie będziecie się wspaniale razem bawili. Ale teraz… to naprawdę przykre… Teraz nie może spędzać zbyt dużo czasu z tobą i April. Rozumiesz dlaczego?
– Ponieważ jest chory.
– Właśnie. Wiesz, na jaką chorobę cierpi?
Przemyślał sobie moje pytanie.
– Staje się coraz bardziej nerwowy.
– Tak, lecz nie tylko. Nagle dostaje szału, znienacka staje się bardzo smutny albo bardzo wesoły. Czasami bez jakiegokolwiek powodu. Kiedy dostaje szału, może robić okropne rzeczy, na przykład strasznie się z kimś kłócić albo nawet kogoś pobić. Wtedy mógłby się stać niebezpieczny.
– Mógłby kogoś pokonać?!
– Tak, ale mógłby przy tym kogoś skrzywdzić. A ty i April moglibyście zostać przypadkowymi ofiarami. Rozumiesz?
Niechętnie pokiwał głową.
– Nie mówię, że twój tata zawsze będzie chory. Na jego chorobę są leki. Jeśli będzie je brał, wyleczy się. Pomóc mogą również rozmowy z lekarzami, takimi jak ja. Niestety, na razie twój tata nie chce w ogóle przyznać, że potrzebuje pomocy. Z tego względu pani sędzia zakazała mu kontaktów z wami. Póki twój tata nie poczuje się lepiej. Ten zakaz sędzi bardzo go zdenerwował i teraz nazywa wszystkich wokół złymi ludźmi, bo myśli, że chcemy go skrzywdzić. A my naprawdę próbujemy mu pomóc. I chronić was: ciebie i twoją siostrzyczkę.
Popatrzył na mnie bez słowa, po czym wstał i zaczął robić z papieru samolociki. Przez następny kwadrans toczył samotną bitwę, niszcząc miasta, bombardując, krzycząc i rozrywając na strzępy papier, aż wspaniały dywan Mala cały został nim pokryty.
Potem przez kilka minut rysował, ale wyraźnie nie spodobały mu się własne dzieła, ponieważ zgniótł kartki i wrzucił je do kosza na śmieci. Spróbowałem porozmawiać z nim o ucieczce, lecz nie chciał o tym mówić. Znowu wspomniałem o niebezpieczeństwie i nawet mnie słuchał, choć wyglądał na znudzonego. Kiedy go spytałem, czy ponowi swoją próbę, wzruszył tylko ramionami.
Wyprowadziłem go do poczekalni, do biura zaś zaprosiłem Darlene. Miała na sobie różowy podkoszulek z cekinowym wzorkiem i srebrne sandały. Ciemne włosy zaczesała w wysoki kok i spryskała lakierem. Pewnie sporo czasu spędziła nad makijażem, jednak jej twarz pozostała zmęczona, przerażona i przedwcześnie postarzała. Usadowiwszy się na krześle, wyjęła z torebki chusteczkę, którą przekładała z ręki do ręki.
– Musi być pani naprawdę trudno, Darlene – zauważyłem.
Z jej oczu pociekły łzy, które wytarła chusteczką.
– Mój eks-mąż jest wariatem, doktorze. Jego szaleństwo z każdym dniem rośnie. Czuję, że zrobi jakieś głupstwo.
– Jak znoszą to dzieci?
– April to mała przylepa… Sam pan widział. Wprawdzie wstaje po parę razy w nocy i chce spać z nami… Ale jest słodka. Ricky zaś to dla mnie prawdziwe utrapienie, wiecznie nadąsany, nie może zapomnieć o ojcu. Wczoraj obrzucił Carltona stekiem wyzwisk.
– Co zrobił Carlton?
– Zagroził, że następnym razem sprawi mu lanie.
No tak, doskonale.
– Nie powinna pani pozwalać swojemu przyjacielowi na wymierzanie kar dzieciom. Muszą powoli przyzwyczajać się do jego obecności. Jeśli Carlton przejmie kontrolę, syn i córka poczują się porzucone.
– Ależ doktorze, Ricky nie powinien używać takiego języka!
– W takim razie musi pani sobie z nim jakoś poradzić sama. Dzieci powinny wierzyć, że pani najbardziej zależy właśnie na nich. To ważne. Muszą mieć pewność, że czuje się pani za nie odpowiedzialna.
– Zgoda – mruknęła bez entuzjazmu. – Spróbuję.
Wiedziałem, że nie zastosuje się do mojej prośby. W jej sytuacji „próby” niczego nie załatwiały, trzeba się było natychmiast wziąć do działania, co do którego nie przejawiała chęci. A za parę miesięcy ta kobieta będzie się dziwiła, dlaczego jej syn i córka zamknęli się w sobie, są rozdrażnieni, nieszczęśliwi i trudno nad nimi zapanować.
Zrobiłem wszystko, co mogłem. Starałem się ją przekonać, że jej dzieci powinny skorzystać z profesjonalnej pomocy psychologicznej. Wyjaśniłem, że stan April nie budzi na razie poważniejszego niepokoju, lecz dziewczynka czuje się nieco niepewna. Najprawdopodobniej zostanie poddana jedynie krótkotrwałej terapii, która zredukuje do zera ewentualne problemy w przyszłości.
Sprawa Ricky’ego, niestety, wyglądała dużo gorzej. Był zdezorientowany i przepełniony gniewem. Być może znowu ucieknie z domu.
W tym momencie Darlene przerwała mi i oznajmiła, że chłopiec zaczyna się zachowywać jak jego ojciec.
– Pani Moody – odparłem – Ricky musi jakoś wyładować swoją energię.
– Wie pan – wtrąciła – Ricky lepiej rozumie się z Carltonem. Wczoraj grali w bejsbol na podwórku i świetnie się bawili. Wiem, że Carlton będzie miał na niego dobry wpływ.
– Cieszę się. Tyle że wsparcie pana Conleya nie zastąpi profesjonalnej pomocy psychologicznej.
– Doktorze – jęknęła – jestem spłukana. Zdaje pan sobie sprawę z tego, ile kosztują prawnicy? Po dzisiejszym spotkaniu z panem mój adwokat zabierze mi wszystkie pieniądze.
– Istnieją kliniki, które stosują tak zwaną elastyczną taryfę. Opłaty za leczenie pacjentów uzależnione są od ich możliwości finansowych. Dam kilka numerów panu Worthy’emu.
– Czy są daleko? Boję się jeździć autostradami.
– Spróbuję znaleźć położoną blisko waszego domu.
– Dziękuję, doktorze. – Westchnęła, podniosła się i poczekała, aż otworzę i przytrzymam dla niej drzwi.
Patrząc, jak idzie korytarzem, powłócząc nogami niczym staruszka, łatwo było zapomnieć, że ma zaledwie dwadzieścia dziewięć lat.
Podyktowałem swoje spostrzeżenia sekretarce Mala, która zapisała je na sądowej maszynie do stenografowania. Kiedy wyszła, jej szef wyjął butelkę „czarnego” johnny’ego walkera i nalał po pół szklaneczki.
– Dzięki, że przyjechałeś.
– Chętnie do ciebie wpadłem, choć nie wiem, czy w czymś pomogłem. Darlene chyba nie zamierza skorzystać z moich rad.
– Dopilnuję, żeby się do nich zastosowała. Wyjaśnię jej, że są ważne dla całej sprawy.
Przez chwilę w milczeniu sączyliśmy szkocką.
– Nawiasem mówiąc – dodał – jak do tej pory, sędzia nie otrzymała żadnej przykrej przesyłki… Najwidoczniej Moody, choć szalony, nie jest głupi. Wszak Severe i tak jest na niego wściekła. Zadzwoniła do prokuratora i poleciła mu wyznaczyć osobę, która zajmie się sprawą Moody’ego. Prokurator obarczył tym zadaniem wydział z Foothill.
– A tam powiedzieli, że już go szukają.
– Zgadza się. – Wyglądał na zaskoczonego. Wytłumaczyłem, że Milo zatelefonował do Fordebranda.
– Niezłe posunięcie. Napijesz się jeszcze? – Podniósł butelkę. Odmówiłem dolewki. Dobrej szkockiej trudno się oprzeć, jednak rozmowa o Moodym przypomniała mi, że powinienem pozostać trzeźwy.
– Ludzie z Foothill zamierzają go ścigać, sądzą jednak, że ukrywa się gdzieś w Angeles Crest.
– Cudownie.
Park Narodowy Angeles Crest to dwieście czterdzieści trzy tysiące hektarów dziczy otaczającej miasto od północy. Państwo Moody mieszkali blisko Sunland i las był dla Richarda dobrze znanym miejscem, a zatem stanowił naturalne miejsce schronienia. Znaczna część terenu pozostawała niedostępna – można ją było przemierzyć jedynie na piechotę i obeznany z okolicą człowiek potrafiłby się tam ukrywać właściwie bez końca. Las stanowił oazę dla miłośników pieszych wędrówek, wspinaczek. Był także azylem dla gangów motocyklistów, którzy całymi nocami imprezowali w jaskiniach. A w tamtejszych wąwozach i strumykach często odnajdowano ciała zaginionych osób.
Tuż przed naszym starciem na parkingu Moody mówił mi, że potrafi przetrwać w dziczy i pragnie tego samego nauczyć swoje dzieci. Podzieliłem się z Malem tą myślą.
Ponuro skinął głową.
– Poradziłem Darlene, żeby wraz z dziećmi opuściła miasto na jakiś czas. Jej rodzice mają farmę na północy, w pobliżu Davis. Dziś jadą tam we czworo.
– Czy jej były mąż nie odgadnie miejsca ich pobytu?
– Musiałby wyleźć ze swojej kryjówki. Mam szczerą nadzieję, że przez jakiś czas pomieszka w lesie. – Rozłożył bezradnie ręce. – Nic więcej nie możemy zrobić.
Uznałem, że nasza rozmowa zaczyna przybierać niepokojący obrót, więc wstałem i pożegnałem się. Uścisnęliśmy sobie ręce, a przy drzwiach spytałem Mala, czy słyszał o prawniku Normanie Matthewsie.
– Szalejący Norman? Dziecko szczęścia. Występowałem przeciwko niemu kilkanaście razy. Potrafił załatwić największe alimenty każdej rozwódce z Beverly Hills.
– Specjalizował się w rozwodach?
– Tak. I był w tym najlepszy. Przebojowy, bezwzględny. Mawiano, że potrafi zdobyć dla swoich klientów wszystko, czego zażądają, niezależnie od kosztów. Po drodze obrażał wszystkich bez wyboru. Brał niezłą prowizję, więc sporo zarobił i w pewnym momencie zaczął się uważać za hollywoodzką gwiazdę. Wiesz, taki ostentacyjny image: wyniosła mina, rzucające się w oczy drogie ciuchy, blondynki po bokach, w ustach lufka za tysiąc dolców, a w niej długi dunhill.
– Obecnie prezentuje nieco inny styl.
– Tak, tak, słyszałem. Mieszka z grupką dziwaków na południu, tuż przy granicy. Nazywa siebie Wielkim Szlachetnym Poo Bahem czy jakoś podobnie.
– Szlachetnym Matthiasem. Dlaczego porzucił prawo?
Mal zaśmiał się złośliwie.
– Można by powiedzieć, że raczej prawo porzuciło jego. Historia zdarzyła się pięć czy sześć lat temu i pisano o niej w gazetach. Dziwię się, że jej nie pamiętasz. Matthews reprezentował wówczas żonę pewnego dramaturga, który właśnie się wzbogacił… po dziesięciu latach głodowania. Facet odniósł wielki sukces na Broadwayu, a jego żona w tym czasie znalazła sobie kolejną ofiarę losu, bo pewnie lubiła matkować nieudacznikom. Matthews uzyskał dla niej wszystko, co tylko można sobie wyobrazić: lwią część zysków ze sztuki i ogromny procent zarobków eks-małżonka przez następne dziesięć lat. Sprawa zrobiła się głośna, zaplanowano nawet konferencję prasową. Matthews i żona dramaturga właśnie na nią szli, kiedy rozsierdzony pisarz wypadł nie wiadomo skąd z dwudziestkądwójką w łapach. Strzelił obojgu w głowy. Kobieta zginęła na miejscu, a Matthews potrzebował półrocznej kuracji, żeby dojść do siebie. Znikł wówczas i powrócił po kilku latach jako guru. Typowa kalifornijska opowieść.
Podziękowałem za informacje i odwróciłem się do wyjścia.
– Hej – spytał – a właściwie skąd to zainteresowanie?
– Nic ważnego. Nazwisko faceta pojawiło się w jakiejś rozmowie.
– Szalejący Norman. – Uśmiechnął się. – Uszkodzenie mózgu drogą do świętości.