9

Nie cierpię pogrzebów. Na szczęście tym razem przyszło mi żegnać kogoś, za kim zbytnio nie przepadałam. Brutalne, ale prawdziwe. Peter Burke był za życia zimnym, bezwzględnym sukinsynem. Nie pojmuję, dlaczego to, że umarł, miałoby automatycznie uczynić go świętym. Zwykle bywa tak, że śmierć, zwłaszcza ta krwawa i okrutna, przemienia największego łajdaka w samarytanina o gołębim sercu. Czemu tak się dzieje?

Stałam w promieniach sierpniowego słońca, ubrana w małą czarną i przez szkła ciemnych okularów obserwowałam żałobników. Trumna stała pod baldachimem, obłożona kwiatami, wokoło na krzesłach siedzieli najbliżsi z rodziny zmarłego. Możecie spytać, po co tam przyszłam, skoro nie należałam do przyjaciół drogiego nieobecnego? Otóż Peter Burke był animatorem. Niezbyt dobrym, ale my wszyscy tworzymy mały, elitarny klub. Jeśli ktoś spośród nas umrze, pozostali przychodzą na pogrzeb. Taka jest zasada. Nie ma wyjątków. Chyba że chodzi o twoją własną śmierć, ale skoro zajmujemy się ożywianiem zmarłych, nawet to może okazać się wątpliwe. Są pewne rzeczy, które można zrobić z ciałem, aby nie powróciło jako wampir, ale w przypadku zombi sprawa jest diametralnie różna. Animator może cię ożywić prawie zawsze, chyba że zwłoki poddano kremacji. Ogień to, o ile mi wiadomo, jedyna rzecz, której boją się i którą szanują żywe trupy.

Mogliśmy ożywić Petera i zapytać go, kto przyłożył mu spluwę do głowy. Sęk w tym, że do skroni przyłożono mu magmum.357 z nabojem grzybkującym. To, co zostało z jego czaszki, zmieściło się do niedużej plastykowej torebki. Można było go ożywić, ale nic by nam nie powiedział. Nawet umarli potrzebują do tego ust.

Manny stał obok mnie w ciemnym garniturze i grobowym, nastroju. Rosita, jego żona, wyprężyła się sztywno, jakby kij połknęła. W dużych brązowych dłoniach miętosiła czarną skórzaną torebkę. Ta kobieta jest, jakby powiedziała moja macocha, grubokoścista. Czarne włosy miała, przycięte krótko, poniżej uszu i lekko podwinięte. Powinny być dłuższe. W ten sposób podkreślały tylko owal jej twarzy.

Charles Montgomery stał tuż za mną jak czarna góra. Ten facet ma wygląd zawodowego piłkarza. Wystarczy, żeby spojrzał na kogoś krzywo, aby ludzie natychmiast schodzili mu z drogi. Innymi słowy, gość wygląda na twardziela. Prawda jest taka, że Charles mdleje na widok krwi innej niż zwierzęca. Ma szczęście, że wygląda jak bezwzględny czarnoskóry zakapior. Jest prawie w ogóle niewytrzymały na ból. Płacze na filmach Disneya, na przykład podczas sceny, kiedy ginie matka Bambiego. To doprawdy rozkoszne.

Jego żona, Caroline, była w pracy. Nie zdołała zamienić się z nikim. Zastanawiałam się, czy i jak bardzo się starała. Caroline jest w porządku, ale niezbyt akceptuje to, co robimy. Uważa nasze zajęcie za zwykłe czary-mary. Jest pielęgniarką. Cóż, po użeraniu się przez cały dzień z lekarzami, chyba musi czasem spojrzeć na kogoś z góry.

Blisko trumny stał Jamison Clarke, wysoki, szczupły, jedyny zielonooki czarnoskóry rudzielec, jakiego znałam. Skinął do mnie na przywitanie. Odpowiedziałam tym samym.

Byliśmy tu wszyscy – animatorzy z naszej firmy, Bert i Mary, nasza dzienna sekretarka, strzegli fortu. Miałam nadzieję, że Bert nie załatwi dla nas zleceń, którym nie zdołalibyśmy podołać. Albo których nie chcielibyśmy przyjąć. Był do tego zdolny, przez cały czas trzeba go było mieć na oku.

Słońce grzało mnie w plecy jak gorąca metalowa dłoń. Mężczyźni zaczęli rozpinać guziki pod szyją i poluzowywać krawaty. Zapach chryzantem dławił w gardle jak roztopiony wosk. Pogrzebowe kwiaty. Goździki, róże, lwie paszcze daje się lub dostaje przy różnych okazjach, ale chryzantemy i mieczyki to kwiaty cmentarne. Dobrze przynajmniej, że mieczyki prawie w ogóle nie pachniały.

W pierwszym rzędzie pod baldachimem siedziała ubrana na czarno kobieta. Była zgięta wpół, opierała się łokciami o kolana jak popsuta lalka. Szlochała tak głośno, że swym zawodzeniem zagłuszała słowa księdza. Do mnie, stojącej z tyłu, dochodził tylko melodyjny zaśpiew jego głosu. Dwoje małych dzieci trzymało za ręce starszego mężczyznę. Dziadka? Dzieci miały blade twarzyczki i smutne oczy. Strach i ból, oto co malowało się na ich zapłakanych buziach. Widziały, jak ich matka całkiem się załamała, potrzebowały jej wsparcia, jej pomocy, ale ona nie mogła im tego zapewnić. Rozpacz matki była znacznie ważniejsza aniżeli smutek dzieci. Jej strata była większa. Wcale nie.

Straciłam matkę, gdy miałam osiem lat. Powstała wówczas rana nigdy się nie zabliźniła. Miałam wrażenie, jakbym straciła cząstkę siebie. Ból, jaki mnie wtedy przepełnił, nigdy nie przestał mi doskwierać. Nauczyłam się z tym żyć. I żyję, a on wciąż we mnie tkwi.

Siedzący obok wdowy mężczyzna bez końca gładził ją po plecach. Włosy miał prawie czarne, krótko przycięte i starannie ułożone. Był barczysty. Z tyłu wyglądał trochę jak Peter Burke. Upiorne złudzenie. Duchy w środku dnia.

Na cmentarzu rosło sporo drzew. Szare cienie poruszały się majestatycznie w rytm podmuchów wiatru. Po drugiej stronie żwirowego podjazdu, ciągnącego się przez cały cmentarz, stało dwóch mężczyzn. Stali w milczeniu, czekając. Grabarze. Czekali, aby dokończyć swoją robotę.

Spojrzałam na trumnę obsypaną różowymi goździkami. Z tyłu za nią znajdował się pagórek nakryty jasnozieloną sztuczną trawą. Usypano go ze świeżej ziemi, która już wkrótce trafi na powrót do grobu.

Pogrążeni w smutku żałobnicy nie powinni myśleć o czerwonej gliniastej ziemi sypanej na błyszczącą trumnę. O grudach ziemi uderzającej w drewno, pod którym spoczywało ciało ojca i męża. Zmarli mieli pozostać uwięzieni na zawsze w obitej ołowiem skrzyni. Dobra trumna uchroni ciało przed robactwem i wilgocią, ale nie przed rozkładem.

Wiedziałam, co się stanie ze zwłokami Petera Burke’a. Nawet pośród atłasów, z krawatem na szyi i uróżowionymi policzkami, zamkniętymi oczyma, trup to zawsze trup.

Podczas gdy ja błądziłam gdzieś myślami, ceremonia dobiegła końca. Żałobnicy niemal równocześnie wstali z miejsc. Ciemnowłosy mężczyzna pomógł się podnieść zapłakanej wdowie. Omal nie upadła. Inny mężczyzna podbiegł natychmiast, by podtrzymać ją z drugiej strony. Zwiotczała w ich ramionach, sunąc ciężko stopami po ziemi. Obejrzała się przez ramię, pochyliła głowę. Nagle krzyknęła głośno i ochryple, po czym rzuciła się na trumnę. Upadła na kobierzec z kwiatów, orząc paznokciami lakierowane drewno. Jej palce szukały zamków na wieku trumny.

Wszyscy na krótką chwilę zamarli w bezruchu, zapatrzeni. Ujrzałam dwójkę dzieci, wciąż stojącą wśród tłumu i patrzącą bezradnie, z przerażeniem w oczach. Cholera.

– Niech ją ktoś powstrzyma – rzuciłam nieco zbyt głośno. Ludzie spojrzeli w moją stronę. Nie zwracałam na nich uwagi. Zaczęłam przedzierać się przez tłum pomiędzy rzędami krzeseł. Ciemnowłosy mężczyzna trzymał wdowę za ręce, ta jednak wciąż szamotała się zaciekle i przeraźliwie krzyczała. Osunęła się na ziemię, a jej czarna sukienka zadarła się prawie do połowy ud. Nosiła białą halkę. Tusz jak czarna krew spływał strużkami po twarzy.

Stanęłam przed mężczyzną z dwójką dzieci. Patrzył na kobietę jak zahipnotyzowany. Mogło się wydawać, że już się nigdy nie poruszy.

– Proszę pana – powiedziałam. Nie zareagował. – Proszę pana? – Zamrugał, gapiąc się na mnie, jakbym dopiero co się przed nim pojawiła. – Czy naprawdę chce pan, aby dzieci oglądały to wszystko?

– To moja córka – powiedział. Głos miał głęboki, ochrypły. Smutek czy prochy?

– Wyrazy współczucia, ale uważam, że dzieci powinny zostać natychmiast odprowadzone do samochodu. – Wdowa zaczęła wyć, to był głośny, pozbawiony słów jęk nieopisanego bólu. Dziewczynka zadygotała. – Jest pan jej ojcem, ale także ich dziadkiem. Niech pan zachowa się godnie. Proszę je stąd zabrać.

– Jak pani śmie? – W jego oczach pojawiły się iskierki gniewu. Nie zamierzał mnie usłuchać. Byłam intruzem zakłócającym żałobę. Najstarszy z dzieci, może pięcioletni chłopiec utkwił we mnie wzrok. Miał duże brązowe oczy i upiornie bladą buzię. – Sądzę, że to pani powinna już stąd odejść – rzekł dziadek.

– Ma pan rację. I tak też uczynię – ominęłam ich szerokim łukiem, wychodząc na skąpany w promieniach słońca, starannie przystrzyżony trawnik. Nie mogłam im pomóc, tak jak kiedyś nikt nie był w stanie pomóc mnie. Ale przeżyłam. Może im także się uda. Manny i Rosita już na mnie czekali. Rosita mnie uściskała.

– Musisz wpaść do nas po mszy w niedzielę na obiad.

– Wątpię, aby to mi się udało, ale dzięki za zaproszenie. – Uśmiechnęłam się.

– Przyjdzie do nas kuzyn Albert – dodała. – Jest mechanikiem. To dobra partia.

– Nie potrzebuję dobrej partii, Rosito.

– Za dużo zarabiasz jak na kobietę. Dlatego nie potrzebujesz faceta. – Westchnęła. Wzruszyłam ramionami. Gdybym kiedyś, co wątpliwe, wyszła za mąż, na pewno nie zrobię tego dla pieniędzy. Miłość. Cholera, czyżbym czekała na miłość? Nie. Skąd. Ja?

– Musimy odebrać Thomasa z przedszkola – rzekł Manny.

Uśmiechnął się do mnie przepraszająco zza ramienia Rosity. Była prawie trzydzieści centymetrów wyższa od niego. Nade mną też górowała.

– Jasne. Pozdrówcie ode mnie małego.

– Powinnaś wpaść do nas na obiad – ciągnęła Rosita. – Albert jest bardzo przystojny.

– Dzięki, że o mnie pamiętasz, Rosito, ale daruj sobie.

– Chodź, żono – rzucił Manny. – Syn na nas czeka.

Pozwoliła, by poprowadził ją do samochodu, ale na jej brązowym obliczu malowała się głęboka dezaprobata. Uraziłam Rositę do żywego, miałam już bowiem dwadzieścia cztery lata i nic nie zapowiadało, abym w najbliższym czasie zamierzała zmienić stan cywilny. Była taka sama jak moja macocha.

Charlesa nigdzie nie było widać. Zapewne w te pędy wrócił do biura na spotkanie z klientami. Sądziłam, że Jamison zrobił to samo, ale nie, stał nieopodal, czekając na mnie. Miał na sobie nienagannie skrojony garnitur z cienkim czerwonym krawatem w ciemne kropki. Onyksowo-srebrna spinka do krawata błyszczała w słońcu. Uśmiechnął się do mnie, to zawsze był zły znak. Jego zielonkawe oczy wydawały się puste, jakby ktoś starł gumką fragmenty skóry. Jeżeli długo płaczesz, skóra pod oczami przestaje być czerwona i podpuchnięta i staje się sino-biała.

– Cieszę się, że tylu z nas przyszło tu dzisiaj – powiedział.

– Wiem, że był twoim przyjacielem, Jamison. Bardzo mi przykro.

Skinął głową i spojrzał na swoje dłonie. Trzymał w nich okulary przeciwsłoneczne. A potem spojrzał mi prosto w oczy. Z przejęciem i niezłomną powagą.

– Policja nie chce nic powiedzieć rodzinie – stwierdził. – Peter zarobił kulkę w łeb, a oni nie mają pojęcia, kto mógł to zrobić.

Chciałam powiedzieć mu, że policja robi co w ich mocy, bo tak właśnie było. Ale w ciągu ubiegłych dwunastu miesięcy w St. Louis miało miejsce wiele zabójstw. Powoli stawaliśmy się stolicą zbrodni, spychając inne słynące dotąd z przestępczości miasta w Stanach na dalsze pozycje.

– Oni naprawdę robią, co mogą, Jamison.

– Czemu więc nic nam nie mówią? – Zacisnął gwałtownie dłonie. Rozległ się głośny trzask pękającego plastiku. Ale Jamison nie zwrócił na to uwagi.

– Nie wiem – odparłam.

– Anito, ty masz dobre układy z policją. Może mogłabyś zapytać?

W jego oczach malował się cały bezmiar bólu. Zwykle ignorowałam Jamisona i w gruncie rzeczy wcale go nie lubiłam. Był naciągaczem, chwiejnym jak chorągiewka wazeliniarzem uważającym, że wampiry to tylko ludzie ze spiczastymi zębami. Ale dziś… dziś mówił szczerze.

– O co miałabym zapytać?

– Czy są jakieś postępy w śledztwie? Czy mają już podejrzanych? Takie tam.

Pytania były ogólne, ale istotne.

– Zobaczę, co da się zrobić.

– Dziękuję, Anito, naprawdę bardzo dziękuję. – Uśmiechnął się przez łzy. Wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją. Uścisnęliśmy sobie wzajemnie prawice. Dopiero teraz zauważył, że zgniótł okulary. – Cholera, dziewięćdziesiąt pięć dolców diabli wzięli.

Dziewięćdziesiąt pięć dolarów za okulary? Chyba raczył żartować. Grupka żałobników odprowadziła wreszcie rodzinę od grobu. Wdowa szła w otoczeniu kilku starających się podtrzymać ją na duchu mężczyzn. Musieli niemal siłą odciągać ją od grobu. Dziadek z dziećmi szli na szarym końcu. Nikt nie lubi wysłuchiwać dobrych rad. Ani się do nich stosować.

Od tłumu odłączył się jakiś mężczyzna i podszedł do nas. To ten, który z tyłu przypominał mi Petera Burke’a. Miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu, ciemną karnację, czarny wąsik, muszkieterską bródkę i ogólnie przystojne, pociągłe oblicze. Był atrakcyjny, wyglądał jak latynoski amant, ale w jego ruchach kryło się coś jeszcze. Coś mrocznego. Może to przez ten kosmyk białych włosów w czarnej czuprynie tuż nad czołem. Tak czy siak, już na pierwszy rzut oka widać było, że ten facet nadawał się raczej do roli przestępcy niż bohatera pozytywnego.

– Pomoże nam? – zapytał bez ogródek, bez żadnego przywitania.

– Tak – odparł Jamison. – Anito, poznaj Johna Burke’a, brata Petera.

Chciałam zapytać – Johna Burke’a, tego Johna Burke? Największego animatora i zabójcę wampirów w całym Nowym Orleanie? Pokrewna dusza.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Miał silny, niemal bolesny uścisk, jakby chciał sprawdzić, czy się skrzywię. Nawet nie drgnęłam. Puścił mnie. Może nie zdawał sobie sprawy z własnej siły? Wątpię.

– Przykro mi z powodu śmierci twego brata – powiedziałam szczerze. Cieszyłam się, że mówię szczerze.

– Dziękuję, że zechcesz wypytać policję o postępy w śledztwie. – Skinął głową.

– Dziwię się, że nie udało ci się nakłonić glin z Nowego Orleanu, aby dowiedzieli się co i jak od tutejszych stróżów prawa.

– Gliny z Nowego Orleanu i ja trochę się poprztykaliśmy. – Skrzywił się. Miał niewyraźną minę.

– Naprawdę? – spytałam ze zdumieniem. Doszły mnie pewne plotki, ale chciałam usłyszeć prawdę. Zwykle jest ona dziwniejsza od najbardziej wymyślnej fikcji.

– John został oskarżony o uczestnictwo w pewnych rytualnych morderstwach – wtrącił Jamison. – Tylko dlatego, że jest praktykującym kapłanem voodoo.

– Och – mruknęłam. Plotki jednak się potwierdziły. – Od jak dawna jesteś w mieście, John?

– Prawie od tygodnia.

– Naprawdę?

– Peter zniknął na dwa dni, zanim odnaleziono jego… ciało. – Oblizał wargi. Ciemne oczy zlustrowały to, co działo się w tej chwili za moimi plecami. Czy grabarze wzięli się już do roboty? Obejrzałam się przez ramię, ale grób wyglądał tak samo jak przedtem. – Każda uzyskana przez ciebie informacja będzie dla nas bardzo cenna – zapewnił.

– Zrobię co w mojej mocy.

– Muszę już wracać do domu. – Wzruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić mięśnie. – Moja szwagierka fatalnie to wszystko znosi.

Puściłam to mimo uszu. Punkt dla mnie. Jednego nie mogłam odpuścić.

– Czy mógłbyś zająć się dziećmi twojej szwagierki? – Spojrzał na mnie, a pomiędzy jego czarnymi brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka znamionująca zakłopotanie i zaskoczenie. – Chodzi mi o to, czy mógłbyś, o ile to możliwe, oszczędzić im oglądania co bardziej drastycznych scen.

– Nawet dla mnie to był szok, kiedy zobaczyłem, jak rzuca się na trumnę. Boże, co też musiały sobie wtedy myśleć jej dzieci? – Pokiwał głową, a w jego oczach zakręciły się łzy. Nie zamrugał powiekami, więc łzy nie wypłynęły.

Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Nie chciałam oglądać go płaczącego.

– Pomówię z policją, dowiem się tyle, ile zdołam. Gdyby udało mi się coś od nich wyciągnąć, dam znać Jamisonowi.

John Burke powoli pokiwał głową. Jego oczy były jak szklanki pełne wody do tego stopnia, że tylko napięcie powierzchniowe nie pozwala jej wypłynąć.

Skinęłam głową do Jamisona i oddaliłam się. W samochodzie włączyłam klimatyzację na pełną moc. Gdy wrzuciłam bieg i ruszyłam, dwaj mężczyźni wciąż jeszcze stali na sprażonym słońcem trawniku. Porozmawiam z glinami i wyciągnę od nich, ile tylko się da. Poza tym, miałam dla Dolpha kolejne nazwisko. John Burke, największy animator w Nowym Orleanie, kapłan voodoo. Wydawał mi się niemal idealnym kandydatem na podejrzanego.

Загрузка...