3

Paskudna sprawa. Tak to ujął Dolph. Mistrz niedopowiedzeń. Krew była wszędzie, widniała na białych ścianach, jakby wylewano ją tam całymi kubłami. W pokoju stała jasna kanapa w złoto-brązowe kwiatowe wzory. Większość kanapy nakryto prześcieradłem. Prześcieradło było czerwone. Promienie popołudniowego słońca wpadały przez czyste, błyszczące okna. Światło sprawiało, że krew wydawała się szkarłatna, lśniąca.

Świeża krew jest w rzeczywistości jaśniejsza niż ta, którą pokazują na filmach. I jest jej mnóstwo. Prawdziwa krew ma krzykliwą barwę wozu strażackiego, ale na ekranie lepiej wygląda ciemniejsza. To tyle, jeżeli chodzi o realizm. Jedynie świeża krew jest czerwona, naprawdę czerwona. Ta była stara i powinna zblaknąć, lecz za sprawą jakiejś sztuczki letniego słońca wciąż wydawała się błyszcząca i świeża.

Przełknęłam mocno ślinę i wzięłam głęboki oddech.

– Zrobiłaś się zielona na twarzy, Blake. – Tuż obok mnie rozległ się czyjś głos. Podskoczyłam, a Zerbrowski wybuchnął śmiechem. – Przestraszyłem cię?

– Nie – skłamałam.

Detektyw Zerbrowski miał jakieś metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, kręcone, czarne, z lekka siwiejące włosy i brązowe oczy skryte za szkłami okularów w ciemnych oprawkach. Nosił brązowy, pomięty garnitur. Na żółto-brązowym krawacie dostrzegłam jakieś plamy, zapewne ślady po lunchu. Uśmiechał się do mnie. Jak zawsze zresztą.

– Zaskoczyłem cię, Blake, przyznaj to. Czyżby nasza bezlitosna zabójczyni wampirów była bliska puszczenia pawia na którąś z ofiar?

– Chyba trochę ostatnio przytyłeś, nie uważasz, Zerbrowski?

– Och, czuję się urażony – mruknął. Przyłożył dłonie do piersi i lekko się zakołysał. – Nie mów, że mnie nie pragniesz równie mocno jak ja ciebie.

– Odpuść sobie, Zerbrowski. Gdzie Dolph?

– W głównej sypialni. – Zerbrowski spojrzał na sufit ze świetlikiem. – Chciałbym, żeby mnie i Katie było stać na coś takiego.

– Taa – mruknęłam. – Ładne. – Przeniosłam wzrok na kanapę nakrytą prześcieradłem. Przywierało do czegoś, co było pod spodem, jak serwetka położona na zalany sokiem blat stołu. I wtedy zorientowałam się, że wypukłości były za małe, aby mogły tworzyć całe ludzkie ciało. Cokolwiek to było, musiało być zdekompletowane. Brakowało niektórych części.

Pokój jakby zawirował. Odwróciłam wzrok, przełykając ślinę. Upłynęło dobre parę miesięcy, odkąd porzygałam się na miejscu zbrodni. Przynajmniej klima działała. To dobrze. Upał zawsze sprawia, że woń trupa jest nie do wytrzymania.

– Hej, Blake, chcesz wyjść na zewnątrz? – Zerbrowski ujął moje ramię, jakby chciał podprowadzić mnie do drzwi.

– Dziękuję, dam sobie radę. – Spojrzałam w jego brązowe oczy i skłamałam.

Wiedział, że kłamię. Nie czułam się dobrze, ale wytrzymam. Puścił moją rękę, cofnął się i zasalutował żartobliwie.

– Lubię silne kobiety.

– Spadaj, Zerbrowski. – Uśmiechnęłam się mimowolnie.

– Na końcu korytarza, ostatnie drzwi po lewej. Tam znajdziesz Dolpha. – To rzekłszy, Zerbrowski rozpłynął się w tłumie mężczyzn. Na miejscu zbrodni zawsze roi się od ludzi, nie mówię tu o gapiach na zewnątrz, lecz o policjantach, zarówno mundurowych, jak i cywilach, ekipie śledczej i facecie z kamerą wideo. Na miejscu zbrodni było jak w ulu, rojno, gwarno i hałaśliwie. Zaczęłam przedzierać się przez tłum. Do kołnierza żakietu przypięłam plastikowy identyfikator. Aby stróże prawa wiedzieli, że jestem po ich stronie, a nie zakradłam się tu po cichu. Dzięki temu nie musiałam też martwić się, że któregoś z gliniarzy zaniepokoi pistolet, który miałam przy sobie. Przedarłam się przez tłum zgromadzony u wejścia w korytarzu. Słyszałam urywane fragmenty zdań.

– Jezu, spójrz, ile krwi… Czy znaleźli już ciało?… To znaczy to, co z niego zostało?… Nie.

Przecisnęłam się między dwoma mundurowymi.

– Ejże! – powiedział jeden z nich.

Przed ostatnimi drzwiami po lewej było pusto. Nie wiem, jak Dolph tego dokonał, ale był w pokoju sam. Może ekipa już tutaj skończyła. Klęczał na jasnobrązowym dywanie. Wielkie dłonie w rękawiczkach chirurgicznych oparł o uda. Czarne włosy miał krotko przystrzyżone i wygolone nad uszami, twarz szeroką, o ostrych, wyrazistych rysach. Zobaczył mnie i wstał. Miał dwa metry wzrostu i był zbudowany jak zapaśnik. Łoże z baldachimem za jego plecami wydało mi się dziwnie małe. Dolph był szefem nowego zespołu dochodzeniowo-śledczego, tak zwanego oddziału duchów. Oficjalnie była to okręgowa jednostka do spraw dochodzeń paranormalnych. Zajmowała się wszelkiego rodzaju niezwykłymi, nadnaturalnymi zdarzeniami. To właśnie tu trafiali “niewygodni” stróże prawa. Nigdy nie zastanawiałam się, co przeskrobał Zerbrowski, że wcielono go do oddziału duchów. Miał zbyt osobliwe i zgoła bezlitosne poczucie humoru. Ale Dolph był policjantem doskonałym. Podejrzewałam, że mógł narazić się komuś “na górze” tym, że był zbyt dobry w swoim fachu. Teraz coraz bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu. Obok niego na dywanie leżało kolejne zakrwawione, narzucone na coś prześcieradło.

– Anita. – Zawsze był małomówny.

– Dolph.

Ukląkł pomiędzy łożem i okrwawionym prześcieradłem.

– Gotowa?

– Wiem, że jesteś milczkiem, Dolph, ale czy mógłbyś mi wyjaśnić, po co właściwie mnie tu sprowadziłeś?

– Chcę, żebyś spojrzała na to wszystko chłodnym okiem. Nie chcę ci nic sugerować. – W przypadku Dolpha to już była cała przemowa.

– W porządku – rzekłam – zróbmy to. – Odwinął prześcieradło, odsłaniając okrwawioną rzecz leżącą na dywanie. Podeszłam bliżej i przyjrzałam się temu. Ujrzałam bryłę okrwawionego mięsa. Mogło pochodzić od jakiegoś zwierzęcia – krowy, konia, jelenia. Czy to fragment ciała ludzkiego? Z całą pewnością nie. Ujrzałam to, ale mój mózg nie chciał przyjąć do wiadomości zarejestrowanego obrazu. Przykucnęłam obok, podkasując spódnicę pod uda. Dywan był cały mokry, jakby przesiąknięty od deszczu, ale to co chlupotało mi pod butami, to nie była woda. – Możesz pożyczyć mi parę rękawiczek? Zostawiłam swój sprzęt w biurze.

– W prawej kieszeni marynarki. – Uniósł ręce. Na rękawiczkach dostrzegłam ślady krwi. -Wyjmij je sama. Żona nie cierpi, gdy oddaję do czyszczenia ubrania zabrudzone krwią.

Uśmiechnęłam się. Zdumiewające. Poczucie humoru bywa niekiedy bardzo przydatne. Musiałam sięgnąć ponad szczątkami. Wyjęłam parę rękawiczek chirurgicznych, rozmiar uniwersalny. Zawsze mam wrażenie, jakby wewnątrz nich był talk. Czuję się, jakbym na dłonie zakładała kondomy, a nie rękawiczki.

– Czy mogę dotknąć materiału dowodowego?

– Proszę.

Szturchnęłam mięso dwoma palcami. Zupełnie jakbym dźgała połeć wołowiny. Mięso było twarde. Przesunęłam palcami po wypukłościach kości, krzywiźnie żeber. Żebra. I nagle zrozumiałam, co mam przed sobą. Fragment ludzkiej klatki piersiowej. Ujrzałam obręcz barkową, białą kość sterczącą w miejscu, gdzie oderwane zostało ramię. To wszystko. Nie było nic więcej. Wstałam nieco zbyt szybko i potknęłam się. Dywan zachlupotał pod moimi stopami. W pokoju nagle zrobiło się bardzo gorąco. Odwróciłam się od ciała i wlepiłam wzrok w komodę. Lustro było całe zbryzgane krwią, wyglądało, jakby ktoś oblał je paroma warstwami czerwonego lakieru do paznokci. Zamknęłam oczy i powoli policzyłam do dziesięciu. Gdy znów je otworzyłam, w pokoju zrobiło się jakby chłodniej. Dopiero teraz zauważyłam, że wiatrak pod sufitem obraca się leniwie. Byłam w formie. Twarda zabójczyni wampirów wkracza do akcji. No jasne.

Dolph nie powiedział ani słowa, kiedy znów uklękłam przy ciele. Nawet na mnie nie spojrzał. Był w porządku. Starałam się zachować obiektywizm i dostrzec możliwie jak najwięcej. Było to piekielnie trudne. Wolałam szczątki, po których nie byłam w stanie rozpoznać, jaką część ciała stanowiły. Czas przeszły. To podstawa.

– Nie dostrzegłam żadnych śladów użycia broni, ale to robota dla koronera. – Wyciągnęłam rękę, aby ponownie dotknąć ciała, po czym znieruchomiałam. – Pomożesz mi to podnieść, abym mogła zajrzeć w głąb klatki piersiowej? A raczej w głąb tego, co z niej pozostało. – Dolph upuścił prześcieradło i pomógł mi unieść szczątki. Były lżejsze, niż mogło się wydawać. Gdy ustawiliśmy je na boku, okazało się, że pod spodem nic nie ma. Brakowało wszystkich organów chronionych przez klatkę piersiową. Zupełnie jakbyśmy trzymali w dłoniach zwykłe żeberko, tyle że wrażenie psuł fragment obręczy barkowej, od którego oderwano ludzkie ramię. – W porządku – rzekłam. Głos miałam zdyszany. Wstałam, opuszczając okrwawione ręce wzdłuż boków. – Zakryj to, bardzo proszę.

Zrobił to i podniósł się.

– I co?

– Brutalny, bardzo brutalny mord. Dokonany z nadludzką siłą. Ciało rozdarto gołymi rękami.

– Jak to? Skąd to wiesz?

– Nie ma śladów po nożu. – Chciałam wybuchnąć śmiechem, lecz ten uwiązł mi w gardle. – Cholera, z początku myślałam, że ktoś potraktował to ciało piłą, jakby oprawiał krowę, ale kości… – Pokręciłam głową. – Nie użyto do tego żadnych urządzeń mechanicznych.

– Coś jeszcze?

– Tak. Gdzie, u diabła, jest reszta ciała?

– W głębi korytarza, drugie drzwi po lewej.

– Reszta ciała? – W pokoju znów zrobiło się goręcej.

– Idź tam i zobacz. Powiedz mi, co o tym sądzisz.

– Cholera, Dolph, wiem, że nie lubisz niczego sugerować swoim ekspertom, ale nie znoszę pakować się w coś na ślepo. – Tylko na mnie spojrzał. – Odpowiedz przynajmniej na jedno pytanie.

– No dobra, pytaj.

– Czy tamto jest gorsze niż to tutaj?

Zamyślił się przez chwilę i odparł:

– I tak, i nie.

– Niech cię szlag.

– Zrozumiesz, gdy zobaczysz.

Nie chciałam zrozumieć. To Bert wrobił mnie we współpracę z glinami. Twierdził, że dzięki temu nabiorę niezbędnego doświadczenia. A jedyne, co dzięki temu zyskałam, to nowe, nękające mnie niemal co noc, koszmary. Ruszyłam za Dolphem do kolejnej komnaty grozy. Przystanął przed zamkniętymi drzwiami, czekając, aż do niego dołączę. Na drzwiach wisiał kartonowy zajączek. Poniżej ujrzałam makatkę z wyhaftowanym napisem POKÓJ DZIECIĘCY.

– Dolph. – Mój głos zabrzmiał przeraźliwie cicho. Hałas z salonu prawie tu nie dochodził.

– Tak.

– Nic, nic. – Wzięłam głęboki oddech i powoli wypuściłam powietrze. Dam radę. Boże, nie chciałam tego robić. Zmówiłam krótką modlitwę i pchnęłam drzwi. Uchyliły się do wewnątrz. Są takie chwile w życiu, kiedy bez pomocy Tego z Góry ani rusz. Byłam pewna, że to właśnie jedna z takich chwil.

Przez nieduże okno wpadały promienie słońca. Na białych zasłonach dostrzegłam małe kaczuszki i zajączki. Jasnoniebieskie ściany zdobiły podobizny rozmaitych szablonowych zwierzątek. W pokoju stało dziecięce łóżeczko z opuszczoną z jednej strony ścianką.

Nie było tu dużo krwi. Dzięki Ci, Panie Boże. Kto twierdzi, że nasze prośby zawsze pozostają bez odpowiedzi? I tylko w kręgu słonecznych promieni siedział pluszowy miś. Był cały utytłany we krwi. Spod warstwy zakrzepłej posoki wyzierało, jakby ze zdziwieniem, jedno szklane oczko. Uklękłam przy nim. Dywan nie zachlupał mi pod butami, nie był przesiąknięty krwią. Dlaczego, u licha, ten pieprzony misiek był nią cały ubabrany? Przecież poza tym w całym pokoju nie było żadnych śladów krwi. Czy ktoś go tu zostawił? Uniosłam wzrok i ujrzałam niedużą białą komódkę z namalowanymi zajączkami. Gdy już trafisz jeden motyw, to się go trzymasz. Na białej ściance dostrzegłam odcisk niedużej dłoni. Podpełzłam bliżej i porównałam odcisk dłoni ze swoją. Nawet jak na kobietę mam nieduże dłonie, ale ta rączka była malutka. Rączka dwu-, trzy-, najwyżej czteroletniego dziecka. Niebieskie ściany, to zapewne był chłopiec.

– Ile lat miało dziecko?

– W pokoju natrafiliśmy na zdjęcie niejakiego Benjamina Reynoldsa, lat trzy, jak było napisane na odwrocie.

– Benjamin – wyszeptałam i spojrzałam na krwawy odcisk dłoni. – W tym pokoju nie ma ciała. Nikt tu nie zginął.

– Nie.

– Czemu chciałeś, żebym się tu rozejrzała? – Spojrzałam na niego, nie podnosząc się z klęczek.

– Twoja opinia jest istotna dopiero wówczas, gdy zobaczysz naprawdę wszystko.

– Ten cholerny misiek będzie mnie nawiedzał w snach.

– Mnie też – przyznał.

Wstałam, opierając się pragnieniu wygładzenia spódnicy. To zdumiewające, ile razy bezwiednie dotykałam ubrania, pozostawiając na nim ślady krwi. Ale nie dziś.

– Czy w pokoju pod prześcieradłem znajduje się ciało chłopca? – spytałam, modląc się w duchu, aby odpowiedź okazała się przecząca.

– Nie – odparł.

Dzięki Ci, Boże.

– Ciało matki?

– Tak.

– Gdzie jest ciało chłopca?

– Nie znaleźliśmy go. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Czy to coś mogło pożreć ciało chłopca w całości?

– To znaczy tak, by nie pozostał po nim żaden ślad?

– Tak. – Chyba trochę zbladł. Ja zapewne też.

– To możliwe, ale nawet nieumarli mają pewne granice, jeżeli chodzi o to, ile są w stanie zjeść. – Wzięłam głęboki oddech. – Czy znalazłeś jakieś ślady… regurgitacji?

– Regurgitacja – powtórzył. – Miłe słowo. Nie, ten stwór nie zwrócił niczego, co pożarł. A przynajmniej my tego nie znaleźliśmy.

– Wobec tego chłopiec wciąż musi gdzieś tam być.

– Czy to możliwe, że wciąż jeszcze żyje? – zapytał Dolph.

Spojrzałam na niego. Chciałam odpowiedzieć: “tak”, ale wiedziałam, że odpowiedź zapewne brzmiała: “nie”. Wybrałam rozwiązanie pośrednie.

– Nie wiem. – Dolph skinął głową. – Teraz do pokoju? – spytałam.

– Nie. – Bez słowa wyszedł z dziecięcej sypialni.

Poszłam za nim. Cóż mogłam począć? Ale nie spieszyłam się. Skoro chciał zgrywać twardego, małomównego glinę, mógł łaskawie na mnie zaczekać. Weszłam za nim do kuchni. Rozsuwane szklane drzwi prowadziły na taras. Wszędzie walało się szkło. Lśniące odłamki skrzyły się w świetle wpadającym przez kolejny świetlik. Kuchnia wyglądała nieskazitelnie, jak z kolorowego folderu reklamowego, niebieska glazura i jasne drewno.

– Ładna kuchnia – powiedziałam. Widziałam ekipę krzątającą się po podwórzu. Wszyscy przenieśli się na zewnątrz. Żywopłot chronił ich przed wzrokiem wścibskich sąsiadów, podobnie jak zeszłej nocy mordercę. Tylko jeden detektyw stał przy lśniącym zlewie. Zapisywał coś w notesie. Dolph przywołał mnie bliżej. – W porządku – zaczęłam. – Coś przebiło się przez te szklane, rozsuwane drzwi. Musiało narobić piekielnego rabanu. Brzęku tłuczonego szkła nie była w stanie zagłuszyć nawet włączona klima. Usłyszano by to.

– Tak sądzisz? – spytał.

– A sąsiedzi nic nie słyszeli?

– Nikt się do tego nie przyznaje – odparł.

Skinęłam głową.

– Rozlega się brzęk tłuczonego szkła, ktoś zjawia się, aby sprawdzić, co się stało, zapewne mężczyzna. Niektóre szowinistyczne stereotypy są nie do wyplenienia.

– Co masz na myśli? – wtrącił Dolph.

– Dzielnego myśliwego broniącego swojej rodziny – odparowałam.

– No dobra, powiedzmy, że to był facet, co dalej?

– Mężczyzna wchodzi tu, widzi coś, co sforsowało drzwi, woła żonę. Zapewne każe jej uciekać. Zabrać dziecko i wiać ile sił.

– Czemu nie dzwoni na policję? – spytał.

– Nie zauważyłam telefonu w sypialni. – Wskazałam aparat wiszący na ścianie w kuchni. – To prawdopodobnie jedyny telefon. Aby do niego dotrzeć, musiałbyś minąć czarnego luda.

– Mów dalej.

Odwróciłam się i zajrzałam w głąb pokoju. Widać stąd było kanapę nakrytą prześcieradłem.

– To coś, czymkolwiek było, zabiło mężczyznę. Rozprawiło się z nim szybko i sprawnie.

– Dlaczego?

– Nie sprawdzaj mnie, Dolph. W kuchni jest za mało krwi. Został pożarty w sypialni. Czymkolwiek to było, nie zawlokło tam trupa. Zagoniło mężczyznę do pokoju i uśmierciło dopiero na miejscu.

– Nieźle, chcesz teraz zajrzeć do pokoju?

Nie chciałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Z kobiety zostało trochę więcej. Jej górna część ciała pozostała prawie nietknięta. Na dłoniach miała papierowe torebki.

– Pobierzemy próbki czegoś, co miała pod paznokciami. – Miałam nadzieję, że to pomoże. Rozszerzonymi brązowymi oczami wpatrywała się w sufit. Góra od piżamy przylepiła się do jej brzucha. Przełknęłam ślinę i palcem wskazującym oraz kciukiem uniosłam brzeg bluzy. Kręgosłup kobiety zabłysnął w promieniach słońca, wilgotny, biały i zwisający jak przewód wyrwany z gniazdka. W porządku.

– Coś rozdarło ją na sztuki, jak jej… męża w sypialni.

– Skąd wiesz, że to jej mąż?

– Zakładam, że to był jej facet, no, chyba że mieli gości. Ale chyba raczej nikt u nich nie gościł, prawda?

– Nic mi o tym nie wiadomo. – Dolph pokręcił głową.

– A zatem to musi być jej facet. Ona nadal ma klatkę piersiową i oba ramiona. – Próbowałam zatuszować gniew w moim głosie. To nie była wina Dolpha. – Nie jestem jedną z twoich policjantek. Życzyłabym sobie, abyś przestał zadawać mi pytania, na które znasz już odpowiedzi.

Skinął głową.

– No dobrze. Czasami zapominam, że tak naprawdę nie jesteś jedną z nas.

– Dzięki.

– Wiesz, o co mi chodzi.

– Wiem i nawet zdaję sobie sprawę, że powinnam to potraktować jako komplement, ale może dokończymy tę rozmowę na zewnątrz, bardzo proszę.

– Jasne. – Zdjął rękawiczki i wrzucił do otwartego kubła na śmieci stojącego w kuchni. Zrobiłam to samo. Gorąco otoczyło mnie ze wszystkich stron jak roztopiony plastik, ale wydało mi się dobre i jakby czyste. Zaczerpnęłam tego gorącego, parnego powietrza, napełniając nim płuca. Ach, lato. – Miałem rację, prawda, to nie był człowiek? – zapytał.

Dwóch mundurowych nie dopuszczało gapiów w pobliże domu. Opodal zebrał się całkiem spory tłumek. Dzieci, rodzice, dzieciaki na rowerach. Jak w cyrku.

– Nie, to nie był człowiek. Na szklanych drzwiach, przez które się przebił, nie było krwi.

– Zauważyłem. O czym to świadczy?

Większość umarłych nie krwawi, z wyjątkiem wampirów.

– Większość?

– Świeże zombi mogą krwawić, ale wampiry krwawią nieomal jak ludzie.

– A zatem twoim zdaniem to nie wampir?

– To co tu zabijało, pożywiało się ludzkim mięsem. Wampiry nie są w stanie przetrawić innego pożywienia niż ludzka krew.

– Ghule?

– Za daleko od cmentarza, a poza tym dom byłby o wiele bardziej zniszczony. Ghule poniszczyłyby meble jak stado dzikich zwierząt.

– Zombi?

– Szczerze mówiąc, nie wiem. – Pokręciłam głową. – Istnieje coś takiego jak zombi żywiące się ludzkim mięsem. To rzadkie przypadki, ale się zdarzają.

– Mówiłaś mi, że słyszałaś o trzech tego rodzaju przypadkach. Za każdym razem zombi pozostają dłużej ludzkie i nie podlegają procesowi rozkładu.

– Dobra pamięć. – Uśmiechnęłam się. – Zgadza się. Zombi żywiące się mięsem nie gniją, dopóki się je nim karmi. A w każdym razie nie rozkładają się tak szybko.

– Czy mają skłonność do przemocy? – spytał Dolph.

– O ile wiem, to nie.

– Czy zombi mają skłonność do przemocy? – ciągnął Dolph.

– Tylko jeśli im się rozkaże.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Jeśli dysponujesz odpowiednio dużą mocą, możesz rozkazać zombi, aby kogoś zabił.

– Zombi jako zabójcza broń?

– Mniej więcej. – Pokiwałam głową.

– Kto mógłby dokonać czegoś takiego?

– Nie mam pewności, że właśnie z takim przypadkiem mamy tu do czynienia.

– Wiem. Ale kto mógłby zrobić coś takiego?

– No, na przykład ja, ale nie posunęłabym się do czegoś podobnego. To nie w moim stylu. Przeczy wyznawanym przeze mnie zasadom. I o ile wiem, żadna z osób, które znam, nie popełniłaby takiego czynu.

– Pozwól, że my o tym zadecydujemy – stwierdził. Wyjął swój notesik.

– Naprawdę chcesz, abym podała ci nazwiska moich przyjaciół, abyś mógł ich zapytać, czy nie ożywili czasem zabójczego zombi i nie wysłali go, aby wymordował tych ludzi?

– Proszę.

– Nie wierzę w to. – Westchnęłam. – No dobra, ja, Manny, Rodriguez, Peter Burke i… – Przerwałam.

– Co się stało?

– Nic. Właśnie sobie przypomniałam, że w tym tygodniu wybieram się na pogrzeb Burke’a. Peter nie żyje, więc chyba możesz go skreślić z listy podejrzanych.

Dolph przeszył mnie przenikliwym, podejrzliwym spojrzeniem.

– To na pewno wszystkie nazwiska, które możesz mi podać?

– Jeśli jeszcze jakieś przyjdzie mi do głowy, powiem ci – odparłam z rozbrajającą szczerością. – Widzisz, nic nie mam w rękawie.

– Zrób to, Anito.

– Jasne.

– Kogo starasz się chronić? – Uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Siebie – odparłam. Wyglądał na zbitego z tropu. – Powiedzmy, że nie chcę, aby ktoś się na mnie wkurzył.

– Kto taki?

Spojrzałam w czyste, sierpniowe niebo.

– Myślisz, że będzie padać?

– Do licha, Anito, potrzebuję twojej pomocy.

– Pomogłam, na ile byłam w stanie.

– Podaj to nazwisko.

– Jeszcze nie teraz. Sprawdzę tę osobę i jeśli wyda mi się podejrzana, obiecuję, że podam ci jej nazwisko.

– Wiesz, jesteś naprawdę szczodra, Anito. – Zaczerwienił się z wściekłości. Nigdy dotąd nie widziałam Dolpha zagniewanego. Ten widok mnie zaniepokoił. – Najpierw był ten bezdomny. Sądziliśmy, że spił się jak świnia i dopadły go ghule. Znaleźliśmy go blisko cmentarza. Trzask prask, sprawa zamknięta, no nie? – Jego głos z każdym słowem przybierał na sile. – Potem znaleźliśmy tych dwoje nastolatków, zabito ich, gdy pieścili się w samochodzie chłopaka. Zginęli w niezbyt dużej odległości od cmentarza. Wezwaliśmy tępiciela i księdza. Sprawa zamknięta. – Zniżył głos, ale wydawało się, jakby tłumił w sobie krzyk. Głos miał przepełniony gniewem i innymi emocjami. – A teraz to. To ta sama bestia, czymkolwiek jest. Tyle że od najbliższego cmentarza dzieli nas dobre parę kilometrów. To nie jest ghul i może gdybyśmy wezwali cię do pierwszego lub drugiego zabójstwa, ta rodzina nadal by żyła. Sądziłem, że wiem już co nieco na temat tych paranormalnych bzdur. Że nabrałem doświadczenia. Okazało się, że się pomyliłem. I to bardzo. – Zaczął gnieść notes w swych wielkich łapskach.

– To najdłuższy monolog, jaki od ciebie usłyszałam – oświadczyłam.

Nieomal się zaśmiał.

– Muszę znać to nazwisko, Anito.

– Dominga Salvador. To kapłanka voodoo na cały Środkowy Zachód. Ale jeśli poślesz do niej gliny, nie zechce z nimi mówić. Nikt z tych ludzi nie piśnie nawet słówka.

– Ale z tobą będą rozmawiać?

– Tak – odparłam.

– W porządku, tylko chciałbym, abyś jutro powiedziała mi coś konkretnego.

– Nie wiem, czy zdołam umówić się tak szybko na spotkanie.

– Zrób to albo ja to zrobię – zagroził.

– Dobra, dobra, postaram się, choć jeszcze nie wiem jak.

– Dzięki, Anito. Przynajmniej od czegoś zaczniemy.

– To może wcale nie być zombi, Dolph. Mówię szczerze, że to tylko moje przypuszczenia.

– Jeśli nie zombi, to co?

– Gdyby na szybie pozostała krew, stawiałabym na lykantropa.

– Pięknie, tylko tego nam trzeba, rozjuszonego, polującego na ludzi zmiennokształtnego.

– Ale na szkle nie było krwi.

– W takim razie musi to być jakiś rodzaj nieumarłego – skonstatował.

– Otóż to.

– Pogadaj z tą Dominga Salvador i złóż mi raport, możliwie jak najszybciej.

– Tak jest, sierżancie.

Łypnął na mnie spode łba i wrócił do domu.

Lepiej żeby on niż ja. Jedyne czego chciałam, to wrócić do siebie, przebrać się i przygotować do ożywiania zmarłych. Dzisiejszej nocy miałam już trzech umówionych klientów.

Terapeutka Ellen Grisholm uznała, że dobrą terapią będzie dla niej konfrontacja z ojcem, który ją molestował. Sęk w tym, że ojciec od paru miesięcy spoczywał w grobie. W tej sytuacji miałam ożywić pana Grisholma, aby córka mogła powiedzieć mu, jakim był sukinsynem. Zdaniem terapeutki takie doświadczenie powinno być dla niej oczyszczające. Skoro masz doktorat, możesz sobie pozwolić na podobne stwierdzenia.

Dwa pozostałe ożywienia były bardziej pospolite – sprawa o ustalenie treści ostatniej woli oraz zeznanie świadka, który nie zdążył stanąć przed sądem, gdyż zmarł na atak serca. Co prawda, wciąż istniały pewne zastrzeżenia co do wiarygodności zeznań zombi i uznania ich przez sąd, ale skoro ktoś był na tyle zdesperowany, że zadał sobie taki trud i chciał za to zapłacić…

Stałam na zbrązowiałej od słońca trawie. Miło wiedzieć, że rodzina nie miała fiksacji na punkcie spryskiwaczy. To strata wody. Może nawet oddawała puszki i gazety do ponownego wykorzystania. Może to byli przyzwoici, miłujący ziemię ludzie. A może nie. Jeden z mundurowych podniósł pasek żółtej taśmy, którą otoczono miejsce zbrodni i wypuścił mnie. Zignorowałam gapiących się ludzi i wsiadłam do samochodu. To był najnowszy model chevroleta. Stać mnie było na coś lepszego niż nova, ale po co? Grunt, żeby wóz się turlał.

Kierownica była nagrzana od słońca. Włączyłam klimę, aby w aucie trochę się ochłodziło. To, co powiedziałam Dolphowi o Domindze Salvador, było zgodne z prawdą. Nie zechciałaby rozmawiać z policją, ale nie dlatego nie chciałam zdradzić Dolphowi jej nazwiska. Gdyby gliny zapukały do drzwi jej domu, Dominga zaczęłaby zastanawiać się, kto ich przysłał. I dowiedziałaby się tego. Senora była najpotężniejszą kapłanką voodoo, jaką w życiu spotkałam.

Przywołanie zabójczego zombi było jedną z wielu rzeczy, których mogłaby dokonać, gdyby tylko zechciała.

Istniały o wiele gorsze rzeczy, które mogły wpełznąć pewnej nocy przez okno twego mieszkania. Wiedziałam o voodoo tylko tyle, ile uznałam za konieczne. Nie chciałam się w to bardziej zagłębiać. Obecny rozwój voodoo był w dużej mierze zasługą Senory. Nie chciałam, aby Dominga Salvador zezłościła się na mnie. A wszystko wskazywało na to, że jutro będę musiała z nią pomówić. Czekało mnie spotkanie z ojcem, a raczej w tym przypadku z matką chrzestną voodoo. Musiałam to jakoś załatwić. Umówić się na wizytę. Kłopot w tym, że Dominga mogła mieć do mnie żal. Przysłała mi zaproszenie do swojego domu. Chciała, abym uczestniczyła w jednym z jej rytuałów. Uprzejmie odmówiłam. Chyba rozczarowała ją moja postawa gorliwej chrześcijanki. Jak na razie udawało mi się unikać spotkania z nią. Aż do teraz.

Miałam już wkrótce zapytać najpotężniejszą kapłanką voodoo w Stanach Zjednoczonych, a może nawet w całej Północnej Ameryce, czy nie ożywiła ostatnio jakiegoś zombi. I czy ów zombi nie krąży aby w okolicy, mordując ludzi na jej wyraźne polecenie? Czy ja oszalałam? Być może. Wyglądało na to, że czeka mnie kolejny pracowity i piekielnie ciężki dzień.

Загрузка...