Salon sukien ślubnych znajdował się w St. Peters przy Siedemdziesiątej Zachodniej. Nosił nazwę Podróż Przedślubna. Całkiem chwytliwa nazwa. Tuż obok była pizzeria, a po drugiej stronie salon piękności – Blask Księżyca. Szyby w salonie były zamalowane na czarno, neon świecił czerwono. Jeżeli chciałaś, aby manicure i koafiurę zrobiły ci wampiry, trafiłaś we właściwe miejsce.
Wampiryzm był legalny w Stanach Zjednoczonych Ameryki zaledwie od dwóch lat. Wciąż jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie został zalegalizowany. Nie pytajcie mnie – ja nie głosowałam za. Pojawiła się nawet frakcja domagających się dla wampirów prawa do głosowania. Podatki bez przedstawicielstwa i takie tam. Dwa lata temu, gdy ktoś miał kłopot z jakimś wampirem, pojawiałam się ja i kołkowałam sukinsyna. Teraz, aby załatwić krwiopijcę, potrzebowałam sądowego nakazu egzekucji. Bez tego papierka, gdyby mnie złapano, mogłam zostać oskarżona o morderstwo. Tęskniłam za starymi, dobrymi czasami.
W oknie wystawowym salonu stał blondwłosy manekin mający na sobie tyle białej koronki, że można by w niej utonąć. Nie przepadam za koronkami, perełkami ani cekinami. Zwłaszcza za cekinami. Już dwa razy towarzyszyłam Catherine, która sądziła, że okażę się pomocna przy wyborze sukni ślubnej. Bardzo szybko okazało się, że na pomoc z mojej strony raczej nie ma co liczyć. Żadna mi się nie podobała.
Catherine była moją dobrą przyjaciółką, w przeciwnym razie w ogóle bym tu z nią nie przyszła. Powiedziała, że jeżeli kiedyś zdecyduję się na ślub, na pewno zmienię zdanie. Z całą pewnością to, że jest się zakochanym, nie pozbawia cię gustu i dobrego smaku. Gdybym kiedyś kupiła suknię z cekinami, błagam, niech mnie ktoś zastrzeli. Nie wybrałabym też sukni dla druhny, którą wypatrzyła dla mnie Catherine, ale cóż, moja wina, że nie było mnie, gdy się na nią zdecydowała. Zbyt wiele pracowałam i nie znosiłam robienia zakupów. Skończyło się na tym, że stałam się uboższa o sto dwadzieścia dolców i bogatsza o jedną suknię z różowej tafty. Wyglądałam w niej jak uciekinierka z balu maturalnego.
Weszłam do klimatyzowanego, wyciszonego wnętrza salonu sukien ślubnych, a moje pantofle na obcasach zapadły się w miękkim dywanie o tak jasnoszarym odcieniu, że wydawał się prawie biały. Kierowniczka, pani Cassidy, zauważyła, jak weszłam. Jej uśmiech przygasł na moment, ale zaraz odzyskała rezon i zasadniczą, profesjonalną postawę. Uśmiechnęła się do mnie; dzielna była ta pani Cassidy. Odpowiedziałam uśmiechem, choć przez następną godzinę dobry humor raczej mi nie groził.
Pani Cassidy była szczupła, miała między czterdziestką a pięćdziesiątką, a rude włosy tak ciemne, że prawie brązowe, związane w kok a la Grace Kelly. Poprawiła na nosie okulary w złotych oprawkach i powiedziała:
– Panna Blake. Przyszła pani na ostatnią przymiarkę, jakże mi miło.
– Mam nadzieję, że to już ostatnia – stwierdziłam.
– No cóż, pracowaliśmy właśnie nad pewnym… problemem. I chyba udało się nam jakoś go rozwiązać.
Z tyłu, za biurkiem znajdowała się nieduża garderoba. Wisiały w niej opakowane w plastik eleganckie suknie. Pani Cassidy wybrała spośród dwóch identycznych różowych sukien tę, która była przeznaczona dla mnie. Z suknią przełożoną przez ręce poprowadziła mnie w kierunku przymierzalni. Szła sztywno, jakby połknęła kij. Szykowała się do kolejnej bitwy. Ja nie musiałam się szykować, zawsze byłam na nią gotowa. Tyle że kłótnie z panią Cassidy o zmiany w garderobie biły na głowę użerania się z Tommym i Brunonem. Mogło być o wiele gorzej, ale nie było. Gaynor powiedział, że dał im dzisiaj wolne. Co to konkretnie oznaczało? Sprawa była oczywista sama przez się.
Zostawiłam Berta w biurze, wciąż jeszcze wstrząśniętego po niedawnych przeżyciach. Jak dotąd udawało mu się skutecznie unikać drastycznych wydarzeń. Przemocy, brutalności. To była nasza działka. Moja, Manny’ego, Jamisona i Charlesa. To my, animatorzy z firmy Animatorzy sp. z o.o., odwalaliśmy brudną robotę. Bert siedział w swoim miłym, schludnym biurze, a z potencjalnymi kłopotami borykaliśmy się my, prości szaraczkowie. Aż do dzisiaj.
Pani Cassidy powiesiła suknię na haczyku w jednej z przymierzalni i oddaliła się. Zanim zdążyłam wejść do środka, jedna z kabin otworzyła się i wyszła z niej Kasey, która miała rzucać przed Catherine kwiaty. Ośmiolatka była cała w skowronkach. Za nią szła matka, wciąż mająca na sobie kostium z pracy. Elizabeth (“mów mi Elsie”) Markowitz była wysoka, szczupła, czarnowłosa i śniadolica; pracowała jako adwokat w tej samej kancelarii co Catherine i stąd jej obecność na ślubie. Kasey wyglądała jak mniejsza, łagodniejsza kopia matki.
Dziewczynka zauważyła mnie pierwsza i powiedziała:
– Cześć, Anito, czy ta sukienka nie wygląda głupio?
– Ależ, Kasey – wtrąciła Elsie – to piękna sukienka. Tyle na niej ślicznych różowych falbanek.
Mnie osobiście ta sukienka kojarzyła się z petunią na sterydach. Zdjęłam kurtkę i weszłam do kabiny, zanim zdążyłam wyrazić swoje zdanie na głos.
– Czy to prawdziwy pistolet? – spytała Kasey.
Zapomniałam, że wciąż miałam go przy sobie.
– Tak – odparłam.
– Jesteś policjantką?
– Nie.
– Kasey Markowitz, zadajesz zbyt wiele pytań. – Jej matka minęła mnie z wymuszonym uśmiechem na twarzy. – Wybacz, Anito.
– Nic nie szkodzi – zapewniłam. W jakiś czas później stałam na małym podwyższeniu przed wielkim, niemal idealnie okrągłym lustrem. Na długość sukienka była prawie dobra, ale musiałam włożyć różowe szpilki. Trochę mnie przerażały krótkie bufiaste rękawy i odkryte ramiona. Sukienka odsłaniała niemal wszystkie moje blizny.
Najświeższą, wciąż różową i gojącą się, miałam na prawym przedramieniu. Ale to była tylko rana po nożu. Takie rany są zgrabne, czyste i schludne w porównaniu z innymi moimi bliznami. Miałam kiedyś złamany obojczyk i lewą rękę. Zrobił to wampir, wgryzając się w nie i szarpiąc, jak pies kawał mięsa. Poza tym mam jeszcze bliznę w kształcie krzyża na lewym przedramieniu. Śmiertelni słudzy pewnego wampira uznali napiętnowanie mnie w ten sposób za dobry żart. Byłam innego zdania. Wyglądałam jak narzeczona Frankensteina wybierająca się na bal maturalny. No dobra, może nie było aż tak źle, ale pani Cassidy uważała inaczej. Była przekonana, że blizny odwrócą uwagę ludzi od sukienki, uroczystości ślubnej i panny młodej. Tylko że Catherine; sama panna młoda, wstawiła się za mną. Stwierdziła, że jestem jej przyjaciółką i muszę być na ślubie. Zapłaciłam sporo grosza, by narazić się na publiczne upokorzenie. Chyba naprawdę musimy być dobrymi przyjaciółkami.
Pani Cassidy przyniosła mi długie, satynowe, różowe rękawiczki. Nałożyłam je, gmerając palcami w poszukiwaniu małych, odległych otworów. Nigdy nie lubiłam rękawiczek. Zawsze czuję się wtedy, jakbym dotykała świata przez zasłonkę. Niemniej jednak, te różowe ohydztwa zakryły moje ramiona. I wszystkie blizny. Grzeczna ze mnie dziewczynka. Jeszcze jak.
Pani Cassidy poprawiła na mnie sukienkę i spojrzała w lustro.
– Chyba będzie dobrze. – Cofnęła się, stukając polakierowanym paznokciem w uszminkowane usta. – Wydaje mi się, że wymyśliłam sposób, aby zamaskować tę… no… ee… – Wykonała kilka chaotycznych ruchów dłońmi.
– Bliznę na obojczyku? – spytałam.
– Tak – westchnęła z ulgą.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że pani Cassidy nigdy nie wypowiedziała słowa “blizna”. Jakby było ono sprośne lub wulgarne. Uśmiechnęłam się, stojąc przed lustrem. Miałam ochotę zaśmiać się w głos.
Pani Cassidy uniosła w dłoni coś, co było wykonane z różowej wstążki i sztucznych pomarańczowych kwiatów. Śmiech uwiązł mi w gardle.
– Co to takiego? – spytałam.
– To – rzekła, podchodząc do mnie – rozwiązanie naszych problemów.
– W porządku, ale co to ma być?
– To opaska na szyję, taka ozdóbka.
– Na szyję?
– Tak.
– Może jednak nie… – Pokręciłam głową.
– Panno Blake, próbowałam wszystkiego, pragnąc ukryć ten… ten znak. Myślałam o kapeluszach, treskach, zwykłych wstążkach, kotylionach. – Uniosła obie ręce w górę w geście rezygnacji. – Naprawdę brakuje mi już pomysłów.
W to akurat mogłam uwierzyć. Wzięłam głęboki oddech.
– Szczerze pani współczuję, naprawdę. Zdaję sobie sprawę, że ma pani ze mną krzyż pański.
– Nic takiego nie powiedziałam.
– Wiem, dlatego ja mówię to za panią. Tyle tylko, że nigdy jeszcze nie widziałam równie paskudnej ozdóbki.
– Jeżeli ma pani jakieś inne, lepsze propozycje, chętnie ich wysłucham.
Skrzyżowała ramiona na piersiach. “Ozdóbka”, którą mi proponowała, zwieszała się jej prawie do pasa.
– Jest taka wielka – zaprotestowałam.
– Ale skutecznie zakryje tę pani… – skrzywiła się – bliznę.
Miałam ochotę zaklaskać w dłonie. Jednak wymówiła to okropne słowo. Czy miałam jakieś inne propozycje? Niestety nie. Westchnęłam.
– Proszę mi to założyć. Mogę przynajmniej zobaczyć, jak w tym wyglądam.
Uśmiechnęła się.
– Proszę odgarnąć włosy. – Zrobiłam, co kazała. Zawiązała mi wstążkę na szyi. Koronka drapała, wstążka łaskotała i w gruncie rzeczy nie miałam nawet ochoty, aby przejrzeć się w lustrze. Uniosłam wzrok wolno, bardzo wolno i przyjrzałam się sobie. – Na szczęście ma pani długie włosy. Ułożę je osobiście w dniu ślubu, co powinno skutecznie dopełnić kamuflażu.
To, co miałam na szyi, przypominało skrzyżowanie psiej obroży z największym na świecie kotylionem. Z mojej szyi spływała istna tęcza wstążek. Była okropna i nawet najwspanialsza fryzura nie zdoła zatuszować fatalnego wrażenia. Mimo to ozdóbka skutecznie maskowała bliznę na moim obojczyku. Trzask prask i po wszystkim. Pokręciłam głową. Cóż mogłam powiedzieć? Pani Cassidy przyjęła moje milczenie za oznakę aprobaty. Myślałam, że zna mnie trochę lepiej. Nagle zadzwonił telefon, ratując nas obie z opresji.
– Zaraz wracam, panno Blake. – Oddaliła się, jej obcasy nie wydawały żadnego dźwięku na grubym, miękkim dywanie.
Spojrzałam w lustro. Moje włosy i oczy są ciemne, włosy całkiem czarne, a oczy ciemnobrązowe. Po matce Latynosce. Cerę mam bardzo bladą, po ojcu Niemcu. Odrobina makijażu i wyglądam jak lalka z chińskiej porcelany. Ubierzcie mnie w różową sukienkę z falbankami i będę wyglądać delikatnie, krucho i bezbronnie. Ja. Cholera.
Pozostałe kobiety zaproszone na ślub miały wszystkie powyżej metra sześćdziesięciu wzrostu. Może niektóre z nich naprawdę dobrze wyglądałyby w tej sukience. Choć szczerze w to wątpiłam. Jakby tego było mało, wszystkie musiałyśmy założyć pod spód krynolinę. Wyglądałam dzięki niej jak statystka z Przeminęło z wiatrem.
– O, jak pięknie pani wygląda. – Wróciła pani Cassidy. Uśmiechała się do mnie promiennie.
– Wyglądam, jakby mnie unurzali w pepto-bismolu – odparłam.
Jej uśmiech trochę przygasł. Przełknęła ślinę.
– Nie podoba się pani mój ostatni pomysł – stwierdziła z wyrzutem.
Z przymierzalni wyłoniła się Elsie Markowitz. Tuż za nią dreptała Kasey z nosem na kwintę. Wiedziałam, co teraz czuła.
– Och, Anito – zawołała Elsie – wyglądasz uroczo.
Świetnie. Uroczo. Właśnie to chciałam usłyszeć.
– Dzięki.
– Zwłaszcza te wstążki przy szyi. Wiesz, każda z nas będzie je nosić.
– Przykro mi – mruknęłam.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Uważam, że doskonale pasują do sukienki. Podkreślają jej walory.
– Mówisz serio, prawda? – Tym razem to ja nie ukrywałam zdziwienia.
– Oczywiście. A co? Nie podoba ci się sukienka? – Elsie wyglądała na zdezorientowaną.
Wolałam się nie wypowiadać, aby nikogo nie urazić. Ani nie zdenerwować. Ale czy można traktować serio kobietę noszącą przyzwoite imię Elizabeth, a mimo to pragnącą, by zwracano się do niej zdrobniale jak do dziecka?
– Czy to aby na pewno ostatni z dodatków, jaki pani dla mnie przewidziała, pani Cassidy? – Skinęła głową stanowczo i zdecydowanie. Westchnęłam, a ona się uśmiechnęła. Odniosła zwycięstwo i miała tego świadomość. Zostałam pokonana, z chwilą kiedy ujrzałam sukienkę, ale jeżeli miałam przegrać, dopilnuję, aby ktoś mi za to zapłacił. – W porządku. To niech już będzie. Zostawiamy wszystko, tak jak jest teraz.
Pani Cassidy wyszczerzyła się do mnie. Elsie uśmiechnęła się. Kasey tylko się skrzywiła półgębkiem. Podkasałam spódnicę i zeszłam z podwyższenia. Krynolina zakołysała się jak czasza dzwonu, którego byłam sercem. Zadzwonił telefon. Pani Cassidy ruszyła w stronę aparatu żwawym krokiem. Jej serce przepełniała niekłamana radość, już wkrótce się mnie pozbędzie, ale ekstra! Zapowiadało się udane popołudnie. Z trudem przecisnęłam się w mojej szerokiej spódnicy przez wąskie, małe drzwiczki przebieralni, kiedy zawołała mnie.
– To do pani, panno Blake. Detektyw sierżant Storr.
– Widzisz, mamo, mówiłam ci, że ta pani jest z policji – rzekła Kasey.
Nie zaoponowałam, gdyż Elsie już jakiś czas temu zabroniła mi wdawać się w dyskusje na ten temat. Uważała, że Kasey jest za mała, aby poznawać bliższe informacje na temat animatorów, zombi i gromienia wampirów. Jeżeli chodziło o mnie, szczerze wątpiłam, aby ośmioletnie dziecko nie wiedziało, czym są wampiry. To był temat dziesięciolecia, bardzo popularny we wszystkich mediach. Chciałam podnieść słuchawkę do lewego ucha, ale przeszkodziły mi w tym te cholerne kwiaty. Przytrzymując słuchawkę pomiędzy szyją a barkiem, sięgnęłam obiema rękami, aby zdjąć ozdobny kotylion.
– Cześć, Dolph. Co słychać?
– Jestem na miejscu zbrodni – odparł miłym dla ucha, spokojnym głosem.
– Coś więcej?
– Jest naprawdę paskudnie. – Udało mi się wreszcie zdjąć opaskę z szyi i przy okazji upuściłam telefon. – Anito, jesteś tam? – zaniepokoił się.
– Tak, mam tylko drobne kłopoty z garderobą.
– Co?
– To nic ważnego. Dlaczego chcesz, abym tam do ciebie przyjechała?
– Sprawcą nie mógł być człowiek.
– Wampir?
– To ty jesteś specjalistką od nieumarłych. I dlatego jesteś mi potrzebna.
– W porządku, podaj mi adres, zaraz tam będę. – Znalazłam bloczek do pisania, różowy, w małe serduszka. I długopis z plastikowym amorkiem. – St. Charles. Jestem niecałe piętnaście minut od ciebie.
– To dobrze. – Rozłączył się.
– No to na razie, Dolph. Też cię pozdrawiam – rzuciłam w słuchawkę, ot tak, aby dodać sobie rezonu. Wróciłam do przebieralni.
Zaoferowano mi dziś milion dolarów tylko za to, że kogoś zabiję i ożywię trupa. Potem musiałam wybrać się do salonu sukien ślubnych na ostatnią przymiarkę. Teraz czekała mnie wizyta na miejscu zbrodni. W dodatku to była jakaś paskudna sprawa. Tak to określił Dolph. Zapowiadało się wyjątkowo pracowite popołudnie.