Duszny mrok zamknął się wokół mnie jak gorąca, lepka pięść. Krąg światła z latarni ulicznej wyglądał jak kałuża, jakby blask roztapiał się na chodniku. Wszystkie latarnie są kopiami lamp gazowych z przełomu wieków. Choć wznoszą się czarne i dumne, nie są do końca autentyczne. Jak halloweenowy kostium. Dobrze wygląda, ale jest za wygodny, aby był prawdziwy.
Nocne niebo czaiło się jak mroczna obecność nad wysokimi ceglanymi budynkami, ale latarnie dzielnie powstrzymywały ciemność. Niczym czarny namiot podtrzymywany na świetlistym stelażu. Wrażenie mroku pozbawione uczucia realności.
Ruszyłam w stronę garażu parkingowego przy Pierwszej. Parkowanie przy Nabrzeżu graniczy z niemożliwością. Turyści tylko pogorszyli tę sytuację.
Twarde podeszwy butów Irvinga stukały ostro o bruk. Ulica wyłożona była prawdziwą kostką. Autentyczne kocie łby. Takie ulice są dobre dla koni, nie dla aut. Parkowanie stanowiło prawdziwe utrapienie, ale miejsce to miało swój urok.
Moje adidasy prawie nie wydawały żadnych odgłosów. Irving stąpał obok mnie jak słoń. Większość lykantropów, jakie miałam okazję poznać, porusza się miękko i bezszelestnie. Irving, choć był wilkołakiem, bardziej przypominał psa. Wielkiego, uwielbiającego zabawę psa.
Minęło nas kilka rozbawionych grupek, głośny śmiech, rozmowy, piski. Ci ludzie przyszli tu, aby zobaczyć wampiry. Prawdziwe, żywe wampiry – a może powinnam raczej powiedzieć – prawdziwych nieumarłych? Turyści. Miłośnicy sensacji. Widziałam więcej nieumarłych niż oni wszyscy razem wzięci. Mogłabym się nawet założyć. I jakoś wcale nie podzielałam ich fascynacji.
Było już całkiem ciemno. Dolph i reszta będą na mnie czekać na cmentarzu Burrella. Musiałam tam dotrzeć. A co z teczką Gaynora? I co miałam zrobić z Irvingiem? Bywają takie dni, że nie wiem, za co mam się zabrać. Za dużo roboty. Jakaś postać oderwała się od jednego z tonących w mroku budynków. Nie potrafiłam stwierdzić, czy ten ktoś czekał tu na mnie, czy pojawił się ni stąd, ni zowąd. Czary. Zamarłam jak królik w snopach świateł reflektorów samochodu, patrząc przed siebie.
– Co się stało, Blake? – spytał Irving.
Podałam mu teczkę, a on przyjął ją z zakłopotaniem. Chciałam mieć wolne ręce, na wypadek gdybym musiała sięgnąć po pistolet. Choć zapewne to nie będzie konieczne. Zapewne.
Podszedł do nas Jean-Claude, Mistrz Miasta. Jak tancerz poruszał się kocim, miękkim krokiem. Wydawało się, że nieomal płynął w powietrzu. Uosobienie ukrytej energii i gracji, tylko czekającej na brutalne wyzwolenie. Nie był zbyt wysoki, mógł mieć jakieś metr siedemdziesiąt osiem. Biel jego koszuli zdawała się błyszczeć w ciemnościach. Koszula była luźna, rękawy spięte zaopatrzonymi w trzy guziki mankietami; z przodu nie zapinana, lecz związywana sięgającym aż pod szyję cienkim szpagatem. Pozostawił ją rozchełstaną, dzięki czemu widać było gładką biel jego torsu. Poły koszuli zatknął w obcisłe czarne dżinsy, gdyby nie to, unosiłyby się na wietrze niczym peleryna. Włosy, idealnie czarne, zawijały się delikatnie wokół jego twarzy. Oczy, gdyby ktoś miał dość odwagi, by w nie wejrzeć, były tak granatowe, że wydawały się prawie czarne. I lśniły niczym klejnoty.
Stanął o niecałe dwa metry od nas. Na tyle blisko, że mogłam spostrzec ciemną bliznę w kształcie krzyża na jego piersi. To jedyny znak, który mącił doskonałość jego ciała. A w każdym razie tych fragmentów jego ciała, które widziałam.
Moja blizna była wynikiem paskudnego żartu. Jego stanowiła ostatnią pamiątkę jakiegoś nieszczęśnika rozpaczliwie walczącego o życie. Zastanawiałam się, czy ten nieszczęśnik zdołał się ocalić? Czy Jean-Claude powiedziałby mi, gdybym go zapytała. Być może. Ale gdyby odpowiedź miała brzmieć “nie”, wolałabym jej nie usłyszeć.
– Witaj, Jean-Claude – powiedziałam.
– Witaj, ma petite – rzekł. Jego głos był ciepły, miękki, odrobinę obsceniczny, jakbym powiedziała coś wulgarnego. Może faktycznie tak było.
– Nie nazywaj mnie ma petite – rzuciłam.
– Jak sobie życzysz. – Uśmiechnął się lekko, nie pokazując kłów. Spojrzał na Irvinga. Ten odwrócił wzrok, unikając spojrzenia Jean-Claude’a. Nie wolno nigdy patrzeć wampirowi prosto w oczy. Czemu więc ja robiłam to bezkarnie? Właśnie, dlaczego? – Kim jest twój przyjaciel? – Ostatnie słowo, choć wypowiedziane łagodnie, zabrzmiało odrobinę groźnie.
– To Irving Griswold. Pracuje jako reporter dla Post-Dispatch. Pomaga mi przy pewnej sprawie.
– Aha – mruknął. Obszedł Irvinga jak eksponat na aukcji, który był wart dokładniejszego obejrzenia.
Irving zerkał nerwowo, chcąc przez cały czas mieć wampira w zasięgu wzroku. Spojrzał na mnie, jego oczy rozszerzyły się.
– Co się dzieje?
– No właśnie, Irving – odezwał się Jean-Claude.
– Daj mu spokój, Jean-Claude – powiedziałam.
– Dlaczego nie przyszłaś zobaczyć się ze mną, moja mała animatorko?
Moja “mała animatorko” brzmiało niewiele lepiej niż ma petite, ale puściłam to mimo uszu.
– Byłam zajęta. – Na jego twarzy pojawił się niemal gniewny wyraz. Nie chciałam, aby się na mnie rozzłościł. – Zamierzałam spotkać się z tobą.
– Kiedy?
– Jutrzejszej nocy.
– Dzisiejszej nocy – podpowiedział.
– Dziś nie mogę.
– Ależ możesz, ma petite, możesz. – Jego głos zahulał w mojej głowie jak ciepły wiatr.
– Zbyt wiele ode mnie wymagasz – poskarżyłam się.
Zaśmiał się. Jego śmiech był miły i trwały jak zapach perfum, który unosi się w pokoju jeszcze długo po tym, gdy spryskana nimi osoba opuści pomieszczenie. Taki właśnie był jego śmiech, rozbrzmiewał w moich uszach niczym odległa muzyka. Nigdy dotąd nie spotkałam mistrza wampirów obdarzonego lepszym głosem. Każdy ma swoje talenty.
– Drażnisz mnie – rzucił, a rozbawienie z wolna znikało z jego głosu. – I co ja mam z tobą zrobić?
– Daj mi spokój – odparłam. Mówiłam całkiem serio. To było jedno z moich sekretnych pragnień.
Sposępniał. To stało się w jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Labilność doznań. W jednej chwili radość, w następnej posępna powaga. Był taki nieodgadniony.
– Zbyt wielu moich popleczników wie, że jesteś moją służebnicą, ma petite. Przejęcie nad tobą kontroli stanowi element konsolidacji posiadanej przeze mnie władzy – dodał niemal ze smutkiem. Niewiele mi to dało.
– Co masz na myśli, mówiąc o przejęciu nade mną kontroli?
W moim żołądku zagnieździła się lodowata gula strachu. Jeśli Jean-Claude nie przyprawi mnie o śmierć z przerażenia, to na pewno nabawię się przez niego wrzodów.
– Jesteś moją ludzką służebnicą. I musisz zachowywać się tak, jak na nią przystało.
– Nie jestem twoją służebnicą.
– Ależ jesteś, ma petite.
– Do cholery, Jean-Claude, zostaw mnie w spokoju.
Nagle stanął tuż obok mnie. Nie zauważyłam, kiedy się poruszył. Zaćmił mój umysł, a ja nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Serce podeszło mi do gardła. Chciałam się cofnąć, ale schwycił mnie za prawe ramię tuż nad łokciem. Był za silny. Nie mogłam mu się wyrwać. Nie powinnam była się cofać. Trzeba było sięgnąć po broń. Mam nadzieję, że ten błąd nie będzie kosztować mnie życia. Zachowałam spokojny, niewzruszony ton głosu. Przynajmniej umrę odważnie.
– Sądziłam, że posiadanie dwóch twoich znaków oznacza, iż nie jesteś w stanie mentalnie mną manipulować.
– Nie mogę zahipnotyzować cię wzrokiem i choć trudniej mi zmącić twój umysł, jest to możliwe.
Jego blade palce opasały moje ramię. Nie ścisnął mi ręki tak, żeby zabolało. Nie próbowałam mu się wyrwać. To nie byłoby wskazane. Mógłby zgruchotać mi kość, nawet się nie wysilając, albo wyrwać mi ramię ze stawu. Równie dobrze mógłby dźwignąć zamiast sztangi toyotę. Skoro nie miałam szans w pojedynku na rękę z Tommym, nie mogłam nawet marzyć, aby równać się z Jean-Claudem.
– To nowy Mistrz Miasta, prawda? – spytał Irving. Chyba oboje o nim zapomnieliśmy. Tak bez wątpienia byłoby lepiej dla Irvinga.
Uścisk dłoni Jean-Claude’a wzmógł się nieznacznie. Wampir odwrócił się, aby spojrzeć na reportera.
– To ty prosiłeś o możliwość przeprowadzenia ze mną wywiadu.
– Tak. To ja. – W głosie Irvinga dało się wyczuć lekkie zdenerwowanie. Poza tym zachowywał kamienny spokój i opanowanie. Wyglądał na odważnego i zdecydowanego. Punkt dla Irvinga.
– Może po tym, jak zamienię parę słów z tą oto cudowną młodą kobietą, udzielę ci wywiadu.
– Naprawdę? – W głosie Irvinga słychać było nieskrywane zdumienie. Uśmiechnął się do mnie szeroko. – To byłoby wspaniale. Pójdę na wszelkie ustępstwa. Byle…
– Cisza. – To słowo zabrzmiało jak syk węża. Irving zamilkł, jakby ktoś włożył mu do ust knebel.
– Irving, nic ci nie jest? – I kto to mówi? Ja, która zadawałam się z wampirem. Ale mimo wszystko zapytałam.
– Nie, nic – odparł Irving. Powiedział to niemal zduszonym, przerażonym szeptem. – Nigdy dotąd nie odczuwałem mocy równie silnej jak w jego przypadku.
– Tak, on jest dość wyjątkowy. – Popatrzyłam na Jean-Claude’a, a on skupił na mnie swą uwagę. A niech to.
– Wciąż dowcipkujesz, ma petite.
Spojrzałam w jego piękne oczy, ale te wyglądały całkiem zwyczajnie. Obdarzył mnie mocą, która niwelowała wpływ hipnotycznego spojrzenia.
– To pozwala zabić czas. Czego chcesz, Jean-Claude?
– Jaka odważna, nawet teraz.
– Nie załatwisz mnie na ulicy, przy świadkach. Możesz być nowym Mistrzem, ale jesteś także biznesmenem. Wampirem głównonurtowym. To ogranicza twoje pole działania.
– Tylko na forum publicznym – przyznał tak cicho, że tylko ja go usłyszałam.
– Doskonale, lecz oboje zgadzamy się, że nie zdecydujesz się urządzić krwawej łaźni na środku ulicy. – Spojrzałam na niego. – Tak więc skończ z tymi gierkami i gadaj, o co ci konkretnie chodzi.
Uśmiechnął się, lekko wykrzywiając wargi, ale puścił moją rękę i cofnął się.
– Ty również nie sprowokowana nie zastrzeliłabyś mnie tu, na ulicy, na oczach niewinnych przechodniów.
Pomyślałam sobie, że bardzo łatwo mógłby mnie sprowokować, ale miałabym potem nieliche problemy, tłumacząc się z tego przed glinami.
– To fakt, nie chcę, aby oskarżono mnie o morderstwo.
Uśmiechnął się szerzej, wciąż nie pokazując kłów. Robił to lepiej niż jakikolwiek inny znany mi żyjący wampir. Czy żyjący wampir to oksymoron? Nie byłam już pewna.
– Zatem nie skrzywdzimy się nawzajem w miejscu publicznym – powiedział.
– Przypuszczam, że nie – przytaknęłam. – Czego chcesz? Mam umówione spotkanie i już jestem spóźniona.
– Ożywiasz dziś zmarłych czy zabijasz wampiry? – zapytał.
– Ani jedno, ani drugie – odparłam.
Spojrzał na mnie, oczekując, że powiem coś więcej. Nie zrobiłam tego. Wzruszył ramionami. To był elegancki gest.
– Jesteś moją ludzką służebnicą, Anito. – Zwrócił się do mnie po imieniu. Zwykle to oznaczało kłopoty.
– Nie – zaoponowałam.
– Nosisz dwa moje znaki. – Westchnął przeciągle.
– Nie z własnego wyboru – przypomniałam.
– Zginęłabyś, gdybym nie podzielił się z tobą moją siłą.
– Nie wciskaj mi kitu, że uratowałeś mi życie. Nałożyłeś na mnie oba znaki siłą, bez mego przyzwolenia. Nie pytałeś mnie o zgodę ani nic nie wyjaśniłeś. Pierwszy znak być może faktycznie mnie uratował. Świetnie. Drugi ocalił ciebie. W żadnym z tych przypadków nie miałam nic do gadania.
– Jeszcze dwa znaki i staniesz się nieśmiertelna. Nie będziesz się starzeć, ponieważ ja się nie starzeję. Pozostaniesz człowiekiem, żywą osobą zdolną do noszenia poświęconego krzyżyka. Będziesz mogła nadal chodzić do kościoła. Nie utracisz swej nieśmiertelnej duszy. Czemu ze mną walczysz?
– Skąd wiesz, czy mogę przez to stracić duszę, czy nie? Ty swojej już nie masz. Przehandlowałeś ją za ziemską wieczność. Tylko że ja wiem, iż wampiry mogą umrzeć, Jean-Claude. Co się stanie, gdy umrzesz? Dokąd się udasz? Czy tak po prostu znikniesz i już? Nie, trafisz do piekła, gdzie twoje miejsce.
– I uważasz, że ty, jako moja służebnica, trafisz tam razem ze mną?
– Nie wiem i nie chcę się tego dowiedzieć.
– Stawiając mi opór, sprawiasz, że wydaję się słaby. Nie mogę sobie na to pozwolić, ma petite. Musimy rozwiązać nasz mały problem w ten czy inny sposób.
– Po prostu daj mi spokój.
– Nie mogę. Jesteś moją ludzką służebnicą i musisz zacząć zachowywać się, jak na nią przystało.
– Nie naciskaj, Jean-Claude.
– Bo co, zabijesz mnie? Mogłabyś mnie zabić?
– Tak – odparłam, patrząc na jego piękne oblicze.
– Czuję twoje pożądanie, ma petite. I ja również pożądam ciebie.
Wzruszyłam ramionami. Cóż mogłam powiedzieć?
– To tylko pożądanie, Jean-Claude, nic wielkiego. – Skłamałam. I doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
– Nie, ma petite. Znaczę dla ciebie coś więcej.
Wokół nas, w bezpiecznej odległości, zaczęli gromadzić się ludzie.
– Naprawdę chcesz rozmawiać o tym na ulicy?
Wziął głęboki oddech i powoli, z westchnieniem wypuścił powietrze.
– Co racja, to racja. Zapominam się przez ciebie, ma petite.
Pięknie.
– Naprawdę jestem spóźniona, Jean-Claude. Czeka na mnie policja.
– Musimy dokończyć tę rozmowę, ma petite – powiedział.
Skinęłam głową. Miał rację. Starałam się zignorować jego i cały problem. Niełatwo jednak pominąć Mistrza Wampirów.
– Jutrzejszej nocy – zaproponowałam.
– Gdzie? – zapytał.
To uprzejme z jego strony, że nie rozkazał mi przybyć do swej kryjówki. Zastanawiałam się, które miejsce byłoby najodpowiedniejsze na nasze spotkanie. Chciałam, aby Charles wybrał się ze mną do Tenderloin. Zadaniem Charlesa było sprawdzenie warunków pracy zombi w nowym rozrywkowym klubie. To było równie dobre miejsce jak każde inne.
– Znasz Uśmiechniętego Nieboszczyka? – spytałam.
– Tak. – Uśmiechnął się, dostrzegłam błysk kłów. Kobieta w tłumie jęknęła.
– Spotkajmy się tam, powiedzmy, o dwudziestej trzeciej.
– Z przyjemnością. – Jego słowa pieściły moją skórę niczym obietnica. Cholera. – Będę czekać na ciebie jutro wieczorem. W moim biurze.
– Chwileczkę. Co to znaczy w twoim biurze? – Miałam złe przeczucia.
– Przecież Uśmiechnięty Nieboszczyk należy do mnie. Myślałem, że wiesz. – Znów posłał mi drapieżny uśmiech.
– Akurat.
– Będę na ciebie czekał.
To ja wybrałam miejsce. Nie zmienię swojej decyzji. Cholera.
– Chodź, Irving – powiedziałam.
– Nie, reporter niech jeszcze zostanie. Nie przeprowadził ze mną wywiadu.
– Daj mu spokój, Jean-Claude, proszę.
– Dam mu to, czego pragnie, nic więcej.
Nie spodobało mi się, w jaki sposób powiedział słowo “pragnie”.
– Co ty kombinujesz?
– Ja miałbym coś kombinować? Ależ, ma petite, doprawdy masz o mnie paskudne zdanie. – Uśmiechnął się.
– Anito, chcę zostać – odezwał się Irving.
– Nie wiesz, co mówisz. – Odwróciłam się do niego.
– Jestem reporterem. Wykonuję swoją pracę.
– Przysięgnij, daj mi słowo, że go nie skrzywdzisz – zwróciłam się do Jean-Claude’a.
– Masz moje słowo – zapewnił.
– Że nie skrzywdzisz go w żaden sposób.
– Nie skrzywdzę go w żaden sposób. – Jego twarz była pozbawiona wyrazu, jakby te wszystkie uśmiechy były jedynie iluzjami. Miał nieruchome oblicze, martwe jak u trupa. Miło było na nie patrzeć, ale wydawało się puste, odarte z życia jak martwa natura na płótnie. Spojrzałam w jego puste oczy i zadrżałam. Cholera.
– Na pewno chcesz zostać? – spytałam Irvinga.
– Chcę zdobyć ten wywiad – przytaknął.
– Jesteś głupcem. – Pokręciłam głową.
– Jestem dobrym reporterem – odparł.
– Ale i tak jesteś głupcem.
– Potrafię o siebie zadbać, Anito.
Patrzyliśmy na siebie nawzajem przez kilka uderzeń serca.
– Dobrze. No to miłej zabawy. Mogę odzyskać teczkę?
Spojrzał na nią, jakby zupełnie zapomniał, że trzyma ją w rękach.
– Podrzuć ją jutro rano, bo Madeline się wścieknie.
– Jasne. Nie ma sprawy. – Wcisnęłam opasłą teczkę pod pachę nonszalanckim z założenia gestem. Utrudni mi to sięgnięcie po broń, ale cóż, w tym życiu niewiele jest ideałów.
Miałam informacje na temat Gaynora. Poznałam imię jego ostatniej eks-dziewczyny. Ta kobieta została odrzucona. Może zechce ze mną pomówić. Może podsunie mi jakiś trop. A może zwyczajnie każe mi iść do diabła. To nie byłby pierwszy raz, gdy ktoś potraktował mnie w ten sposób.
Jean-Claude przyglądał mi się beznamiętnym wzrokiem. Wzięłam głęboki wdech przez nos i wypuściłam powietrze ustami. Dość jak na jedną noc.
– Do zobaczenia jutro. – Odwróciłam się i odeszłam. Opodal stała grupka turystów z aparatami fotograficznymi. Jeden z nich nieśmiało skierował obiektyw w moją stronę. – Jeśli zrobisz mi zdjęcie, odbiorę ci ten aparat i rozwalę w drobny mak – oświadczyłam z uśmiechem.
– Jejku, tyle hałasu o jedno zdjęcie. – Mężczyzna niepewnie opuścił aparat.
– Już dość się napatrzyliście – warknęłam. – Jazda stąd, widowisko skończone.
Turyści rozpłynęli się jak dym rozwiany wiatrem. Ruszyłam w głąb ulicy w stronę garażu parkingowego. Gdy obejrzałam się przez ramię, stwierdziłam, że turyści wrócili, by otoczyć zwartym kręgiem Jean-Claude’a i Irvinga. Mieli rację. Widowisko trwało. Irving miał swoje lata. Chciał zdobyć ten wywiad. Czy mogłam grać rolę opiekunki dorosłego wilkołaka? Czy Jean-Claude pozna sekret Irvinga? A jeśli tak, czy to coś zmieni? Nie moja sprawa. Obecnie zgryzem dla mnie byli Harold Gaynor, Dominga Salvador i potwór pożerający bogu ducha winnych obywateli St. Louis w stanie Missouri. Niech Irving martwi się o siebie. Miałam dość własnych problemów.