Kostnica miejska w St. Louis mieści się w potężnym gmachu. W sumie nie bez przyczyny. Każda ofiara zgonu nie potwierdzonego przez lekarza trafia do kostnicy. Że nie wspomnę o ofiarach zabójstw. W St. Louis oznacza to naprawdę spory przerób. Bywałam w kostnicy w miarę regularnie. Choćby po to, aby zakołkować ofiary wampirów, by nie powstały z martwych i nie odsączały z krwi tutejszego personelu. Po wprowadzeniu nowych praw dla wampirów jest to równoznaczne z morderstwem. Musisz najpierw zaczekać, aż ożywieniec powstanie, chyba że zastrzegł sobie przed śmiercią w specjalnej klauzuli, iż nie chce stać się wampirem. Ja w swojej ostatniej woli zamieściłam stosowny ustęp, zgodnie z którym w razie uzasadnionych podejrzeń, że mogłabym wrócić jako pijawa, mam zostać zakołkowana. Ba, zażyczyłam sobie kremacji. Nie chcę powrócić również jako zombi, wielkie dzięki.
John Burke wyglądał tak, jak go zapamiętałam. Wysoki, ciemnowłosy, przystojny, ale podejrzany jak typek spod ciemnej gwiazdy. Ten efekt wywoływała jego delikatna bródka. Nikt nie nosi takich bródek prócz bohaterów horrorów. Wiecie, o jakich filmach mówię, o tych z satanistami oddającymi cześć antychrystowi.
Wydawał się odrobinę blady wokół oczu i ust. To typowy efekt długiego płaczu u osób o ciemnej karnacji skóry.
Gdy weszliśmy do kostnicy, usta Johna przypominały wąską, białą kreskę. Zaciskał dłonie na ramionach, jakby go pobolewały.
– Co słychać u twojej szwagierki? – spytałam.
– Kiepsko, bardzo kiepsko.
Czekałam, aż rozwinie ten temat, ale bez powodzenia. Nie naciskałam. Skoro nie chciał o tym mówić, trudno, miał do tego pełne prawo.
Ruszyliśmy wzdłuż szerokiego, pustego korytarza. Był tak szeroki, że mogłyby zmieścić się w nim naraz obok siebie trzy wózki noszowe na kółkach. Wartownia wyglądała jak dobrze zachowany bunkier z czasów drugiej wojny światowej, z gniazdami karabinów maszynowych. To na wypadek, gdyby wszyscy nieboszczycy powstali równocześnie i spróbowali wydostać się na wolność. W St. Louis, jak dotąd, nigdy do tego nie doszło, ale w Kansas City niewiele brakowało. Karabin maszynowy jest w stanie uporać się z każdym żywym trupem. Kłopoty zaczynają się, gdy jest ich wielu. Jeśli jest ich cały tłum, twoja sytuacja jest, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia.
– Cześć, Fred, dawno się nie widzieliśmy. – Pokazałam strażnikowi moją legitymację.
– Szkoda, że nie pozwalają ci odwiedzać nas na takich zasadach jak dawniej – powiedział. – W tym tygodniu mieliśmy już trzech ożywieńców i zamiast ich zakołkować, musieliśmy wypuścić ich do domu. Uwierzysz w to?
– Wampiry?
– Oczywiście. Któregoś dnia będzie ich więcej niż nas.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, wybrałam zatem milczenie. Fred zapewne miał rację.
– Przyszliśmy tu, aby przejrzeć rzeczy osobiste Petera Burke’a. Sierżant Rudolph Storr miał załatwić wszelkie formalności.
– Tak. – Fred zajrzał do swego notesu. – Masz pełna autoryzację. Korytarzem w prawo, trzecie drzwi po lewej. Doktor Saville już na was czeka.
To co usłyszałam, nielicho mnie zdziwiło. Rzadko zdarzało się, by główny koroner robiła cokolwiek dla policji czy kogokolwiek innego.
– Dzięki, Fred, na razie. Zobaczymy się przy wyjściu.
– Coraz więcej osób stąd wychodzi. I bynajmniej nie nogami do przodu – mruknął. Nie wydawał się z tego powodu szczególnie zachwycony.
Moje adidasy nie wywoływały żadnych dźwięków wśród panującej w budynku grobowej ciszy. John Burke także poruszał się bezszelestnie. Nie przypuszczałam, aby nosił tenisówki. Spuściłam wzrok i okazało się, że miałam rację. Nosił brązowe, wiązane na sznurowadła buty na miękkiej podeszwie, a nie tenisówki. Mimo to jednak stąpał obok mnie bezgłośnie jak cień. Jego ubiór był dopasowany do obuwia. Brązowa, sportowa kurtka o tak ciemnym odcieniu, że wydawała się prawie czarna, do tego jasno-żółta koszula i brązowe materiałowe spodnie. Brakowało mu tylko krawata, aby mógł uchodzić za przeciętnego amerykańskiego yuppie. Czy zawsze się tak ubierał, czy zrobił wyjątek ze względu na śmierć brata? Nie, na pogrzebie był przecież w czarnym garniturze.
W kostnicy zawsze było cicho, ale w ten sobotni poranek panowała tu iście grobowa cisza. Czy w weekend karetki krążą jak samoloty, oczekując na bardziej stosowną porę? Wiedziałam, że w weekendy liczba zabójstw zazwyczaj znacznie wzrasta, ale sobotnie i niedzielne poranki bywały raczej spokojne. To doprawdy ciekawe. Nigdy nie zdołałam rozgryźć, czemu tak się dzieje.
Policzyłam drzwi po lewej. Zapukałam do trzecich.
– Proszę – usłyszałam i otworzyłam drzwi.
Doktor Marian Saville jest niską kobietą o krótkich ciemnych włosach przyciętych tuż poniżej uszu, oliwkowej cerze, ciemnobrązowych oczach i wysoko osadzonych, wyraźnych kościach, policzkowych. Ma francuskie i greckie korzenie – widać to po niej. Jej egzotyczna uroda ma w sobie pewną subtelność. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego doktor Saville nigdy nie wyszła za mąż. Na pewno nie z braku urody.
Jej jedynym minusem było to, że paliła jak lokomotywa i woń papierosów stale ją otaczała jak zapach paskudnych perfum. Podeszła do nas i uśmiechnęła się, wyciągając rękę na powitanie.
– Miło znów cię widzieć, Anito.
– Mnie również, pani doktor. – Uścisnęłam jej dłoń i uśmiechnęłam się.
– Proszę, mów mi Marian.
Wzruszyłam ramionami.
– Marian, czy to są te rzeczy?
Znaleźliśmy się w niedużym gabinecie. Na niklowanym, stalowym stole leżało kilka plastikowych torebek.
– Tak.
Spojrzałam na nią, zastanawiając się, o co jej chodziło. Główny koroner nie wykonywała zleceń na prawo i lewo. Coś było grane, tylko co? Nie znałam jej na tyle dobrze, by zagrać w otwarte karty i nie chciałam, by zabroniono mi wstępu do kostnicy, więc nie mogłam zachować się wobec niej obcesowo. Na każdym kroku problemy.
– To John Burke, brat zmarłego – powiedziałam.
Doktor Saville na te słowa aż uniosła brwi ze zdumienia.
– Wyrazy współczucia, panie Burke.
– Dziękuję. – John uścisnął podaną mu dłoń, ale nie odrywał wzroku od plastikowych torebek. Dziś nie było czasu na przyglądanie się atrakcyjnym lekarkom albo wzajemną kurtuazję. John miał przejrzeć rzeczy swego zmarłego brata. Szukał tropów, czegoś, co pomogłoby policji złapać zabójcę jego brata. Traktował to zadanie śmiertelnie poważnie. Gdyby nie to, że chodziło o Domingę Salvador, byłabym mu winna wielkie przeprosiny.
Ale jak miałam nakłonić go do mówienia w obecności doktor Marian? Jak miałam poprosić ją o odrobinę prywatności? Bądź co bądź, przebywałam na jej terenie.
– Muszę tu zostać, aby dopilnować, że materiał dowodowy pozostanie nietknięty – stwierdziła. – Ostatnio mieliśmy tu paru bardzo zdeterminowanych reporterów.
– Ale ja nie jestem reporterką.
– Nie jesteś też policjantką, Anito. – Wzruszyła ramionami. – Nowe, odgórne przepisy mówią, że osobom cywilnym nie wolno przeglądać materiału dowodowego bez nadzoru.
– Cieszę się, że to jesteś ty, Marian.
– I tak tu byłam. – Uśmiechnęła się. – Pomyślałam sobie, że jeśli już ktoś ma zaglądać ci przez ramię, zniesiesz to lżej, jeśli tym kimś będę ja.
Miała rację. Czy oni sobie wyobrażali, że zwinę stąd zwłoki? Gdybym chciała, mogłabym ożywić wszystkich nieboszczyków w tym budynku i wyprowadzić ich stąd jak szczurołap dzieciaki z Hamelin. Może właśnie dlatego trzeba mnie było pilnować. Może.
– Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało niegrzecznie – rzekł John – ale czy moglibyśmy już zacząć?
Spojrzałam na jego przystojne oblicze. Skóra wokół oczu i ust wydawała się napięta i jakby odrobinę cieńsza niż gdzie indziej. Dopadły mnie wyrzuty sumienia.
– Jasne, John, trochę się zapomniałyśmy.
– Proszę wybaczyć, panie Burke – powiedziała Marian. Podała nam obojgu cienkie plastikowe rękawiczki. Marian i ja nałożyłyśmy je jak na profesjonalistki przystało, ale John nie miał w tym aż takiej wprawy. Praktyka czyni mistrza. Ot i cała tajemnica. Zanim skończyłam mu pomagać w założeniu rękawic, uśmiechnął się. Gdy się uśmiechał, cała jego twarz wydawała się odmieniona. Wyglądał promiennie, uroczo i pod żadnym pozorem nie kojarzył mi się z szemranym typem.
Doktor Saville złamała pieczęć na pierwszej z torebek. Było w niej ubranie.
– Nie – rzekł John. – Nie znam jego rzeczy. Mogą należeć do niego lub do kogoś innego, nie mam pojęcia, w co się ubierał. Peter i ja… nie widzieliśmy się od dwóch lat. – W jego głosie słychać było tak silne poczucie winy, że odruchowo aż się skrzywiłam.
– W porządku, przejdziemy więc do rzeczy osobistych – powiedziała Marian i uśmiechnęła się. To był miły, szczery uśmiech. Musiała to robić często. Miała w tym nielichą wprawę. Dobrze jej to wychodziło.
Otworzyła mniejszą torebkę i wysypała zawartość na lśniący srebrzyście stół. Grzebień, dziesięć centów, dwie pięciocentówki, fragment biletu do kina i amulet voodoo. Gris-gris. Zostało uplecione z czerwono-czarnej nici, na której nanizano paciorki przeplatane ludzkimi zębami. Dodatkową ozdobę stanowiły zwisające z niej kości.
– Czy to ludzkie kości palców? – spytałam.
– Tak – odparł z powagą John. Wyglądał dziwnie, jakby w głębi jego oczu czaiła się jakaś groza.
To był zły amulet, ale nie pojmowałam, czemu John tak mocno na niego zareagował. Szturchnęłam gris-gris jednym palcem. Pośrodku amuletu wpleciony był skrawek zasuszonej skóry. Prócz czarnych nici do wykonania amuletu użyto również czarnych włosów.
– Ludzkie włosy, zęby, kości i skóra – powiedziałam półgłosem.
– Tak – powtórzył John.
– Znasz się na voodoo lepiej niż ja – rzuciłam. – Co to znaczy?
– Aby mógł powstać ten amulet, musiał zginąć człowiek.
– Jesteś pewien?
– Czy uważasz, że gdyby mogło być inaczej, nie powiedziałbym tego? – Spojrzał na mnie pogardliwie. – Sądzisz, że szczycę się świadomością, iż mój brat uczestniczył w składaniu ofiar z ludzi?
– Czy Peter musiał być przy tym? Nie mógł po prostu kupić tego amuletu już po fakcie?
– Nie! – To zabrzmiało niemal jak krzyk. Odwrócił się od nas i podszedł do ściany. Oddychał głośno i szybko.
Odczekałam kilka chwil, aby się pozbierał, po czym zadałam to nieuniknione pytanie.
– Co daje gris-gris?
Odwrócił się do nas. Trochę się jakby uspokoił, ale napięcie wciąż widać było w bladości skóry wokół jego oczu.
– Pozwala nie dość potężnym nekromantom ożywiać starszych nieboszczyków, pozyskiwać moce znacznie silniejszych nekromantów.
– Pozyskiwać? W jaki sposób?
– Ten amulet zawiera w sobie moc paru najpotężniejszych spośród nas. – Wzruszył ramionami. – Peter słono za niego zapłacił, aby móc ożywiać znacznie więcej nieporównanie starszych trupów. Peter, na Boga, jak mogłeś?
– Jak potężny musiałbyś być, aby pozyskiwać moc w taki sposób?
– Bardzo potężny – odparł.
– Czy istnieje możliwość, aby dotrzeć do osoby, która zrobiła to gris-gris?
– Nic nie rozumiesz, Anito. Ta rzecz to fragmencik czyjejś mocy. Jedyna pozostałość ich dusz. Namacalna pamiątka. Aby wykonać taką rzecz, ktoś musiał bardzo tego pragnąć albo był bardzo chciwy. Peter nigdy nie mógłby sobie na to pozwolić.
– Czy można jakoś dotrzeć do osoby, która to zrobiła?
– Tak, wystarczy, że ta opaska znajdzie się w jednym pomieszczeniu z osobą, do której naprawdę należała. To gris-gris samoistnie powróci do swego prawowitego właściciela. Stanowi brakującą cząstkę jego duszy.
– Czy może zostać potraktowane jako dowód w sądzie?
– Jeżeli zdołasz przekonać ławę co do tego, czym jest ta rzecz, myślę, że tak. – Podszedł do mnie. – Wiesz, kto to zrobił?
– Może.
– Kto, powiedz mi, kto?
– Zrobię coś znacznie lepszego. Załatwię ci możliwość uczestniczenia w przeszukaniu domu tego kogoś.
– Zaczynam naprawdę cię lubić, Anito. – Na wargach Johna pojawił się posępny uśmiech.
– Komplementy potem.
– Co to ma znaczyć? – spytała Marian.
Odwróciła amulet. Po drugiej stronie, wśród włosów i kości znajdowała się mała ozdóbka – talizman pochodzący zapewne z innej bransoletki. Miał kształt klucza wiolinowego.
Przypomniałam sobie słowa Evansa, kiedy dotknął fragmentu grobu: “Poderżnęli jej gardło, miała na ręce bransoletkę z nutkami i serduszkami”.
Spojrzałam na amulet i cały świat zawirował wokół mnie. W jednej chwili wszystkie elementy tej układanki trafiły na swoje miejsce. To nie Dominga Salvador ożywiła zabójczego zombi. Ona jedynie pomagała Peterowi Burke’owi w ożywieniu tego trupa. Mimo to musiałam mieć pewność. Zostało nam tylko parę godzin do przeszukania domu Senory i ewentualnego odnalezienia dowodów jej winy.
– Czy w tym samym czasie, co Petera Burke’a, przywieziono tu jakieś kobiety?
– O tak, z pewnością – odparła z uśmiechem Marian.
– Chodzi mi o kobietę z poderżniętym gardłem – dodałam.
– Sprawdzę w komputerze. – Patrzyła na mnie przez chwilę.
– Czy możemy zabrać ze sobą ten amulet?
– Po co?
– Bo o ile się nie mylę, ta kobieta powinna mieć przy sobie bransoletkę z łukiem, strzałami, nutkami i małymi serduszkami i to właśnie z niej pochodzi ten klucz wiolinowy. – Uniosłam bransoletkę pod światło. Klucz wiolinowy zabłysnął radośnie, jakby nie wiedział, że jego właścicielka została zamordowana.