W okolicy dominowały starsze domy, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Trawniki zbrązowiały wskutek niedostatku wody. Nie było tu spryskiwaczy. Na klombach przy domach walczyły o przetrwanie wątłe kwiaty. Głównie petunie, geranium, tu i ówdzie róże. Ulice były czyste, wysprzątane, a zaledwie przecznicę dalej można było zarobić kulkę tylko za to, że miało się kurtkę w niewłaściwym kolorze. Działalność gangów kończyła się na terytorium Domingi Salvador. Nawet nastolatkowie z bronią automatyczną obawiają się tego, czego nie sposób zabić, niezależnie jak dobrym jest się strzelcem. Posrebrzane kule mogą zranić wampira, ale go nie uśmiercą. Zabiją lykantropa, ale nie unicestwią zombi. Te cholerstwa można porąbać na kawałki, a rozczłonkowane fragmenty ciała popełzną w ślad za tobą. Widziałam to. I nie był to przyjemny widok. Gangi nie zapuszczają się na terytorium Senory. Żadnej przemocy. To miejsce, gdzie trwa nieustanne zawieszenie broni. Słyszałam opowieści o pewnym gangu Latynosów, którzy sądzili, że posiadają zabezpieczenie przeciwko gris-gris. Niektórzy mówią, że były szef gangu wciąż przebywa w piwnicy domu Senory, oczekując na jej kolejne rozkazy. Miał być przestrogą dla innych nastoletnich twardzieli przekonanych, że są nietykalni.
Jeżeli chodzi o mnie, nigdy nie widziałam jej ożywiającej zombi. Ale nie byłam także świadkiem, jak przywoływała węże. I niech tak zostanie.
Piętrowy dom Senory Salvador stoi na jej półakrowej posesji. Podwórze jest duże i zadbane. Pod bielonymi ścianami domu czerwieni się geranium. Czerwień i biel, krew i kości. Byłam pewna, że nawet zwykły przechodzień właściwie odczytywał tę symbolikę. Mnie od razu rzuciło się to w oczy. Skojarzenie było natychmiastowe.
Manny zaparkował samochód na podjeździe za kremową impalą. Garaż na dwa auta był taki jak dom, pomalowany na biało. Po chodniku w tę i z powrotem śmigała na trzykołowym rowerku mniej więcej pięcioletnia dziewczynka. Dwóch nieco starszych chłopców siedziało na stopniach ganku. Przerwali zabawę i spojrzeli na nas. Z tyłu, za nimi, na ganku stał mężczyzna. Nosił niebieski podkoszulek bez rękawów z nałożonymi nań szelkami kabury podramiennej. Szpaner. Brakowało mu tylko odblaskowego napisu “Bandzior Pierwsza Klasa”. Na chodniku widniały nakreślone kredą znaki. Pastelowe krzyże i niezrozumiałe diagramy. Przypominało to trochę dziecięce bohomazy, ale nimi nie było. Niektórzy oddani wielbiciele Senory kreślili w ten sposób przed jej domem symbole swego oddania. Wokół znaków dostrzec można było ogarki wypalonych świec. Po symbolach w tę i w tamtą jeździła na rowerku mała dziewczynka. Normalka, nie?
Poszłam za Mannym przez sprażony słońcem trawnik. Dziewczynka na rowerku przyglądała się nam z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Manny zdjął okulary przeciwsłoneczne i uśmiechnął się do mężczyzny.
– Buenos dias, Antonio. Kopę lat.
– Si – odparł Antonio. Głos miał cichy i smętny. Mocno opalone ramiona splótł luźno na piersi. Dzięki temu jego prawa dłoń zbliżyła się do kolby broni.
Stanęłam za Mannym, aby się nim zasłonić i powoli, jakby od niechcenia, opuściłam dłonie, przesuwając je w stronę mego pistoletu. “Zawsze gotowi” – motto skautów. A może piechoty morskiej?
– Wyrosłeś na silnego, przystojnego mężczyznę – rzekł Manny.
– Babcia mówi, że mam cię wpuścić – oznajmił Antonio.
– To mądra kobieta – powiedział Manny.
– To Senora. – Antonio wzruszył ramionami. Spojrzał na mnie. – A ona kim jest?
– Senorita Anita Blake. – Manny odsunął się, abym mogła podejść bliżej. Zrobiłam to, opierając luźno prawą dłoń na biodrze, niby od niechcenia, ale mimo to możliwie jak najbliżej pistoletu.
Antonio spojrzał na mnie. W jego ciemnych oczach malował się gniew, ale na tym się skończyło. Nie miał tak przeszywającego spojrzenia jak goryle Harolda Gaynora. Uśmiechnęłam się.
– Miło mi cię poznać.
Przez chwilę przyglądał mi się podejrzliwie, po czym skinął głową. Wciąż się do niego uśmiechałam i wkrótce odpowiedział tym samym. Uznał, że z nim flirtuję. Nie wyprowadziłam go z błędu. Powiedział coś po hiszpańsku. Ja mogłam tylko kręcić głową i uśmiechać się. Mówił półgłosem, jego ciemne oczy złagodniały, a kąciki ust wykrzywiły się w uśmiechu. Nie musiałam go rozumieć, aby wiedzieć, że składał mi niedwuznaczną propozycję. Albo mi ubliżał. Manny zesztywniał i zaczerwienił się. Wycedził coś przez zęby. Teraz z kolei Antonio się spłonił. Zaczął sięgać po broń. Postąpiłam dwa kroki i dotknęłam jego nadgarstka, jakbym nie wiedziała, co się dzieje. Jego mięśnie były napięte jak struny. Uśmiechnęłam się do niego, trzymając jego rękę. Przeniósł wzrok z Manny’ego na mnie, po czym ucisk zelżał, ale nie puściłam go, dopóki nie opuścił ręki do boku. Uniósł moją dłoń do ust, pocałował. Jego wargi przywarły na chwilę do mojej skóry, ale ani na chwilę nie spuścił Manny’ego z oczu. Był wściekły, przepełniony gniewem.
Antonio nosił broń, ale był amatorem. Amatorzy ze spluwami prędzej czy później dają się zabić. Zastanawiałam się, czy wiedziała o tym Dominga Salvador. Mogła być specjalistką od voodoo, ale założyłabym się, że nie miała pojęcia o broni ani nie umiała jej używać. Podobnie jak Antonio. Nie miał tego czegoś. Zabiłby cię, to fakt. Bez mrugnięcia okiem. Ale z niewłaściwych powodów. Jak amator. Tyle że tobie i tak byłoby to obojętne.
Poprowadził mnie na ganek, trzymając za rękę. Za lewą rękę. Mógł trzymać mnie za nią cały dzień.
– Muszę sprawdzić, czy nie masz przy sobie broni, Manuelu.
– Rozumiem – rzekł Manny. Wszedł na ganek, a Antonio cofnął się na wypadek, gdyby Manny chciał się na niego rzucić. Odwrócił się do mnie tyłem i gdybym chciała, mogłabym mu strzelić w plecy. Był nieostrożny i któregoś dnia mógł zapłacić za to życiem.
Nakazał Manny’emu, aby stanął przy barierce i wprawnie go obszukał. Robił to starannie, ale w gniewie, szybko i gwałtownie, jakby drażnił go fakt, że musi dotykać Manny’ego. Nawet przez myśl mu nie przeszło, aby sprawdzić także mnie. Coś podobnego.
Do siatkowych drzwi podszedł drugi mężczyzna. Miał jakieś czterdzieści lat. Nosił flanelową, rozpiętą koszulę z podwiniętymi rękawami i biały podkoszulek. I był spocony. Mogłam się założyć, że pod koszulą z tyłu skrywał pistolet. Czarne włosy tuż nad czołem przecięte były pasemkiem siwizny.
– Co tak długo, Antonio? – spytał szorstko ochrypłym głosem.
– Musiałem go obszukać.
Starszy mężczyzna pokiwał głową.
– Jest gotowa, by się z wami spotkać.
Antonio odstąpił na bok, powracając na swoje miejsce na ganku. Cmoknął głośno, gdy go mijałam. Poczułam, że Manny sztywnieje, ale weszliśmy do salonu bez oddania choćby jednego strzału. Punkt dla nas.
Pokój był przestronny, po lewej stronie mieliśmy jadalnię. Pod ścianą stało pianino. Kto na nim grał? Antonio? Nie. Przez krótki korytarz dotarliśmy za mężczyzną do sporej kuchni. Promienie światła kładły się ciężko na wyłożonej czarno-białymi płytkami podłodze. Podłoga i kuchnia były stare, ale sprzęty nowe. Luksusowa lodówka z kostkarką do lodu i podajnikiem wody zajmowała sporo miejsca pod ścianą. Sprzęty były jasnożółte. Dobrane kolorystycznie. Przy kuchennym stole siedziała sześćdziesięcioletnia kobieta. Jej pociągłe brązowe oblicze zdawało się być poprzecinane zmarszczkami od częstych uśmiechów. Śnieżnobiałe włosy upięła w kok. Siedziała sztywno na krześle, opierając dłonie o drobnych kościach na blacie stołu. Wyglądała niegroźnie. Ot, miła starsza pani. Jeśli choć jedna czwarta z tego, co o niej słyszałam, stanowiła prawdę, był to najlepszy kamuflaż, z jakim miałam okazję się zetknąć.
Uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce. Manny postąpił naprzód i ucałował jej kłykcie.
– Miło cię widzieć, Manuelu – rzekła ciepłym, aksamitnym kontraltem.
– Ciebie również, Domingo. – Puścił jej dłonie i usiadł naprzeciw niej.
Zerknęła na mnie; wciąż stałam w drzwiach.
– A. więc jednak się do mnie pofatygowałaś, Anito Blake.
Dziwnie to zabrzmiało. Spojrzałam na Manny’ego. Uniósł lekko brwi. On także nie wiedział, co chciała przez to powiedzieć. Pięknie.
– Nie wiedziałam, że oczekujesz mnie z taką niecierpliwością, Senora.
– Wiele o tobie słyszałam, chica. Mówią o tobie niesamowite rzeczy. – Coś w tych czarnych oczach i uśmiechniętej twarzy zdradzało, że wcale nie była niegroźna.
– Manny? – spytałam.
– To nie ja.
– Nie. Manuel już ze mną nie rozmawia. Zabrania mu tego jego malutka żoneczka. – W ostatnim zdaniu zawarła mnóstwo goryczy i gniewu.
Boże. Najpotężniejsza kapłanka voodoo na Środkowym Zachodzie zachowywała się jak wzgardzona kochanka. Cholera.
Spojrzała na mnie gniewnym wzrokiem.
– Wszyscy parający się voodoo prędzej czy później przychodzą do Senory Salvador.
– Ja nie param się voodoo.
Skwitowała moją odpowiedź śmiechem. Jej twarz przepełniło rozbawienie.
– Ożywiasz zmarłych, zombi i nie parasz się voodoo. Tak, chica, to doprawdy zabawne. – Jej oczy rozbłysły radosnymi iskierkami.
Cieszyłam się, że mogłam poprawić jej humor.
– Domingo, powiedziałem ci, dlaczego chcieliśmy się z tobą spotkać. Wyraziłem się jasno… – rzekł Manny.
Uciszyła go ruchem ręki.
– Och, Manuelu, przez telefon byłeś bardzo powściągliwy. – Nachyliła się do mnie. – Bardzo jasno dał mi jednak do zrozumienia, że nie zamierzasz uczestniczyć w żadnym z moich pogańskich rytuałów. – Gorycz w jej głosie była wręcz namacalna. – Podejdź tu, chica. – Wyciągnęła do mnie rękę. Miałam ją ucałować, tak jak Manny. Nie sądziłam, że mam spotkać się z papieżem.
I nagle zrozumiałam, że nie mam ochoty jej dotknąć. Nie zrobiła nic złego. A jednak mięśnie moich ramion były tak napięte, że aż zawyły z wysiłku. Bałam się i nie wiedziałam dlaczego. Postąpiłam naprzód i ujęłam jej dłoń, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Miała ciepłą, suchą skórę. Nie puszczając mojej dłoni, przyciągnęła mnie do siebie i posadziła na sąsiednim krześle. Powiedziała coś głębokim, łagodnym głosem.
– Przykro mi, nie znam hiszpańskiego. – Pokręciłam głową.
Dotknęła moich włosów drugą ręką.
– Czarne włosy, czarne jak skrzydła kruka. Nie pasują do jasnej skóry.
– Moja matka była Meksykanką.
– A mimo to nie mówisz w jej języku. – Wciąż trzymała mnie za rękę, chciałam się od niej uwolnić.
– Umarła, kiedy byłam mała. Wychowywała mnie rodzina ze strony ojca.
– Rozumiem.
Uwolniłam dłoń i od razu poczułam się lepiej. Nic mi nie zrobiła. Zupełnie nic. Czemu byłam taka zdenerwowana? Facet z pasemkiem siwizny we włosach stanął za Senorą. Widziałam go wyraźnie. Widziałam jego dłonie. Podobnie jak tylne drzwi i wejście do kuchni. Nikt nie mógłby się do mnie podkraść. A jednak włoski na moim karku zjeżyły się.
Spojrzałam na Manny’ego, on jednak gapił się na Senorę. Złożył dłonie na blacie i zacisnął tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Czułam się jak na festiwalu filmów zagranicznych bez napisów. Mniej więcej rozumiałam, co się działo, ale nie miałam pewności, czy pojmowałam to właściwie. Świerzbienie skóry zdradzało mi, że działała tu jakaś magia. Zachowanie Manny’ego sugerowało, że czary były wymierzone w niego. Barki Manny’ego obwisły. Dłonie rozluźniły się. Westchnął jakby z ulgą. Dominga uśmiechnęła się, błyskając zębami.
– Mógłbyś być tak potężny, mi corazón.
– Nie pragnę tego, Domingo – odparł. Przyjrzałam się im z uwagą, nie mając pewności, co tu zaszło. Nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć. Chciałam uwierzyć, że niewiedza przynosi ukojenie. Często tak bywa.
Skierowała na mnie wzrok.
– A ty, chica, czy pragniesz mocy i potęgi? – Świerzbienie objęło całe moje ciało od stóp do głów. Miałam wrażenie, jakby łaziły po mnie mrówki. Cholera.
– Nie. – Odparłam krótko i rzeczowo. Może powinnam tak robić częściej.
– Może nie chcesz, ale zechcesz.
Nie spodobało mi się, w jaki sposób to powiedziała. To absurd siedzieć o siódmej dwadzieścia osiem w skąpanej słońcem kuchni i trząść się ze strachu. Ale tak właśnie było. Dygotałam z przerażenia. Spojrzała na mnie. Jej oczy wyglądały zwyczajnie. Nie miały w sobie hipnotycznej mocy jak oczy wampira. Były zwyczajne, a jednak… włosy zaczęły mi stawać dęba. Na rękach pojawiła się gęsia skórka, w żołądku zaległa lodowata gula. Oblizałam wargi i spojrzałam na Domingę Salvador. To był magiczny test. Sprawdzała mnie. Już to przerabiałam. Ludzie są zafascynowani tym, co robię. Są pewni, że znam magię. Ale to nieprawda. Łączy mnie natomiast pewna więź ze zmarłymi. To nie to samo. Wejrzałam w jej czarne oczy i zaczęłam wychylać się do przodu. Zupełnie jakbym runęła w otchłań, nie wykonując żadnego ruchu. Świat zakołysał się przez chwilę, po czym znieruchomiał. Ciepło wypłynęło z mego ciała gorącymi nitkami. Przepłynęło do starej kobiety. Uderzyło w nią, a ja odebrałam to jak porażenie prądem. Wstałam ciężko, chwytając powietrze.
– Cholera!
– Anito, nic ci nie jest? – Manny także się podniósł. Delikatnie dotknął mego ramienia.
– Nie jestem pewna. Co ona mi zrobiła, u licha?
– Raczej co ty zrobiłaś mnie, chica – odparła Dominga. Jakby trochę pobladła. Na jej ciele perlił się pot. Mężczyzna odstąpił od ściany, opuszczając ręce luźno wzdłuż boków. – Nie – rzekła Dominga. – Nic mi nie jest, Enzo. – Głos miała zdyszany jak po długim biegu.
Nie usiadłam. Chciałam jak najszybciej stąd odejść, wrócić do domu.
– Nie przyszliśmy tu, aby pogrywać w jakieś gierki, Domingo – rzekł Manny. W jego głosie pojawił się gniew – i chyba także strach. Z tym ostatnim jak najbardziej się zgadzałam.
– To nie żadna gra, Manuelu. Czyżbyś zapomniał wszystko, czego cię nauczyłam? Wszystko, czym byliśmy?
– Nie zapomniałem niczego, ale nie pozwolę jej skrzywdzić. Nie po to ją tu sprowadziłem.
– Czy coś jej się stanie, czy nie, zależy tylko od niej, mi corazón.
To wcale mi się nie spodobało.
– Nie pomożesz nam. Chcesz tylko bawić się w kotka i myszkę. Ale ta mysz właśnie wychodzi. – Odwróciłam się na pięcie, bacznie obserwując Enza. Nie był amatorem.
– Nie chcesz znaleźć tego porwanego chłopca, o którym wspominał mi Manny? Trzylatek, niewinne dziecko w rękach bokora.
Znieruchomiałam. Wiedziała, że tak będzie. Niech ją diabli.
– Kim jest bokor?
– Naprawdę nie wiesz, prawda? – Uśmiechnęła się. Pokręciłam głową. Uśmiech poszerzył się. Zdumienie i radość. – Połóż prawą rękę na stole, por favor.
– Jeśli wiesz coś o tym chłopcu, proszę, powiedz mi.
– Pomogę ci, jeśli przejdziesz jedną z moich prób.
– O czym ty mówisz? Jaką znowu próbę? – spytałam z podejrzliwością w głosie.
Dominga wybuchnęła śmiechem, radosnym, szczerym i niepohamowanym. Jej oblicze rozpromieniło się. W oczach malowało się rozbawienie. Czemu miałam wrażenie, że śmiała się ze mnie?
– Chodź, chica, nic ci nie zrobię – rzekła.
– Manny?
– Jeżeli zrobi coś, aby cię skrzywdzić, ostrzegę cię.
Dominga spojrzała na mnie z zakłopotaniem i zdziwieniem.
– Słyszałam, że potrafisz ożywić trzech nieboszczyków jednej nocy i to noc w noc. A mimo to jesteś wciąż nowicjuszką.
– Niewiedza bywa błogosławieństwem – odparłam.
– Usiądź, chica. Obiecuję, że to nie będzie bolało.
To nie będzie bolało. Takie słowa zapowiadały ból w niedalekiej przyszłości. Cały bezmiar bólu. Usiadłam.
– Każda chwila zwłoki może kosztować tego chłopca życie. – Próbowałam przemówić do jej serca.
Nachyliła się do mnie.
– Naprawdę uważasz, że mały jeszcze żyje? – Chyba była bez serca.
Odsunęłam się od niej. I odparłam zgodnie z prawdą:
– Nie.
– A zatem mamy czas, prawda?
– Czas na co?
– Daj mi rękę, chica, por favor, a odpowiem na twoje pytania.
Wzięłam głęboki oddech i położyłam prawą rękę na stole, wnętrzem do góry. Dominga była tajemnicza. Nie lubię takich ludzi. Wyjęła spod stołu mały, czarny woreczek; pewnie przez cały czas trzymała go w podołku. Być może to sobie zaplanowała. Manny wpatrywał się w woreczek, jakby miało wypełznąć zeń coś przerażającego. Niewiele się pomyliłam. Dominga Salvador wyjęła z woreczka jakiś grzechoczący przedmiot.
Był to amulet, gris-gris, wykonany z czarnych piór, kawałków kości i zmumifikowanej ptasiej łapki. Z początku sądziłam, że była to nóżka kurczaka, dopóki nie ujrzałam grubych, czarnych szponów. Gdzieś tam musiał teraz krążyć jastrząb lub orzeł z drewnianą nogą jak stary pirat. Wyobraziłam sobie Domingę, jak wbija we mnie te szpony i omal nie odskoczyłam z krzykiem od stołu. Ona jednak tylko położyła gris-gris na mojej otwartej dłoni. Pióra, kawałki kości i wyschnięta jastrzębia łapka. Przedmiot nie był oślizgły. Nie sprawił mi bólu. Zrobiło mi się głupio. I nagle poczułam ciepło. Ta rzecz na mojej dłoni była ciepła. Jeszcze przed chwilą wydawała się chłodna.
– Co ty z tym robisz?
Dominga nie odpowiedziała. Spojrzałam na nią, ona jednak z przejęciem wlepiała wzrok w moją dłoń. Jak kot szykujący się do skoku.
Spuściłam wzrok. Szpony rozwarły się i zwarły kilkakrotnie. Amulet poruszył się w mojej dłoni.
– O cholera! – Miałam ochotę wstać. Cisnąć tę ohydną rzecz na podłogę. Ale nie zrobiłam tego. Siedziałam tam, podczas gdy na moim ciele pojawiła się gęsia skórka, serce podeszło do gardła, a mały przedmiot wił się na dłoni. – W porządku – wychrypiałam – przeszłam twój mały sprawdzian. A teraz zabierz ode mnie to cholerstwo. – Dominga ostrożnie zdjęła amulet z dłoni. Starała się nie dotknąć mojej skóry. Nie wiem czemu, ale stanowiło to dla niej spory wysiłek. – Niech to szlag, cholera – wyszeptałam pod nosem. Otarłam dłoń o brzuch, dotykając ukrytego tam pistoletu. Pocieszało mnie, że gdyby sprawy przybrały naprawdę kiepski obrót, mogłam ją po prostu zastrzelić. Zanim na śmierć mnie przerazi. – Czy moglibyśmy wreszcie przejść do rzeczy? – spytałam niemal całkiem spokojnym głosem. Punkt dla mnie. Dominga ujęła amulet w dłonie.
– Sprawiłaś, że szpony się poruszyły. Byłaś wystraszona, ale nie zdziwiona. Jak to? – Co mogłam odpowiedzieć? Nic, czym chciałabym się z nią podzielić. Nie chciałam, by o tym wiedziała.
– Jest pewna więź, która łączy mnie ze zmarłymi. Niektórzy umieją czytać w myślach, ja potrafię to.
– Czy naprawdę uważasz – uśmiechnęła się – że twoja zdolność ożywiania zmarłych to jedynie salonowe sztuczki, jak telepatia?
Najwyraźniej Dominga nigdy nie spotkała dobrego telepaty. W przeciwnym razie nie drwiłaby z ich zdolności. Na swój sposób telepaci byli równie przerażający jak ona.
– Ożywiam zmarłych, Senora. To tylko moja praca.
– Nie wierzysz w to, podobnie jak ja.
– Ale bardzo się staram – odparłam.
– Już kiedyś ktoś cię sprawdzał – oznajmiła.
– Moja babcia ze strony matki, ale nie w taki sposób. – Wskazałam na wciąż poruszającą się łapkę. Wyglądała jak jedna z tych koszmarnych ruchomych zabawek. Teraz gdy nie trzymałam jej w dłoni, mogłam próbować przekonać samą siebie, że to tylko taki drobiazg na baterie. No jasne.
– Była kapłanką voodoo? – Skinęłam głową. – Czemu się u niej nie uczyłaś? – spytała.
– Mam wrodzony dar ożywiania zmarłych. To w żaden sposób nie dyktuje moich przekonań religijnych.
– Jesteś chrześcijanką. – W jej ustach to słowo zabrzmiało jak obelga.
– Zgadza się. – Wstałam. – Chciałabym powiedzieć, że było mi miło, ale musiałabym skłamać.
– Zadaj mi pytania, chica. Przecież po to tu przyszłaś.
– Że co? – zmiana tematu nastąpiła jak dla mnie zbyt szybko.
– Zapytaj o to, o co miałaś mnie zapytać – odparła.
Spojrzałam na Manny’ego.
– Skoro mówi, że na nie odpowie, to znaczy, że tak będzie. – Nie wydawał się z tego powodu zbytnio zachwycony.
Ponownie usiadłam. Jeszcze jedna obelga i spadam stąd. Jeśli jednak naprawdę mogła mi pomóc, niech to szlag, wciąż łudziłam się nadzieją. I po tym, co ujrzałam w domu Reynoldsów, postanowiłam się tego trzymać. Zamierzałam formułować pytania możliwie jak najdelikatniej, ale teraz było mi to obojętne.
– Czy w ciągu ostatnich paru tygodni ożywiłaś jakiegoś zombi?
– Kilka – odparła.
W porządku. Zastanawiałam się przez chwilę, zanim zadałam kolejne pytanie. Znów poczułam tę poruszającą się rzecz w mojej dłoni. Otarłam rękę o nogawkę spodni, jakby ten gest mógł zatrzeć nieprzyjemne wrażenie. Co mogłaby mi zrobić, gdybym ją obraziła? Nie pytaj.
– Czy wysłałaś zombi w celu… ee… dokonania na kimś zemsty? – Otóż to, uprzejme pytanie, coś podobnego.
– Nie.
– Na pewno? – spytałam.
– Pamiętałabym, gdybym powołała z grobu jakichś morderców. – Uśmiechnęła się.
– Zabójcze zombi nie muszą być mordercami – odparłam.
– Och. – Uniosła jasne brwi. – Tak dobrze znasz się na zabójczych zombi?
Poczułam się jak uczniak przyłapany na kłamstwie.
– Spotkałam dotąd tylko jednego.
– Opowiedz mi o tym.
– Nie – stwierdziłam stanowczo. – To sprawa osobista. – Mój prywatny koszmar, którym nie zamierzałam dzielić się z królową voodoo. Postanowiłam nieznacznie zmienić temat. – Ożywiałam już w swojej karierze morderców. Nie byli bardziej brutalni i skorzy do przemocy niż zwyczajni nieumarli.
– Ilu zmarłych, ożywiłaś? – spytała.
– Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami.
– Podaj liczbę… rzecz jasna w przybliżeniu. Zastanów się dobrze.
– Nie potrafię powiedzieć. Ale były ich setki.
– Tysiąc?
– Może, straciłam rachubę.
– Czy twój szef w firmie Animatorzy sp. z o.o. prowadzi dokładny rejestr?
– Zakładając, że zapisuje wszystkich moich klientów, domyślam się, że tak – odparłam.
– Chciałabym bardzo poznać dokładną liczbę – powiedziała z uśmiechem. Co mi szkodzi?
– Dowiem się, o ile to będzie możliwe.
– Grzeczna dziewczynka. – Wstała. – Nie ożywiłam tego twojego zabójczego zombi, jeśli to właśnie zombi atakuje i pożera ludzi. – Uśmiechnęła się, prawie się zaśmiała, jakby uznała, że to zabawne. – Ale znam ludzi, którzy nigdy nie zgodziliby się z tobą mówić. Ludzi zdolnych do popełnienia tak koszmarnego czynu. Zapytam ich, a oni mi odpowiedzą. Wyciągnę od nich prawdę i przekażę ci ją, Anito. – Wymówiła moje imię prawidłowo Ahniiito. Zabrzmiało to dość egzotycznie.
– Bardzo dziękuję, Senora Salvador.
– Ale w zamian za tę informację poproszę cię o coś. Mogłam się założyć, że to nie będzie nic przyjemnego.
– O co konkretnie, Senora?
– Chcę, abyś poddała się dla mnie jeszcze jednemu sprawdzianowi.
Spojrzałam na nią, oczekując na konkrety; bez rezultatu.
– O jaki sprawdzian chodzi?
– Zejdź na dół, pokażę ci – odparła miodopłynnym tonem.
– Nie, Domingo – rzucił Manny. Podniósł się z miejsca. – Anito – zwrócił się do mnie – nic, co Senora może ci wyjawić, nie jest tego warte. Wiem, czego ona od ciebie chce.
– Mogę rozmawiać z ludźmi i istotami, które nie zechcą mówić z żadnym z was. Z prawymi chrześcijanami jak wy – odezwała się Dominga
– Daj spokój, Anito, nie potrzebujemy jej pomocy. – Ruszył w kierunku drzwi. Nie podążyłam za nim. Manny nie widział tej zmasakrowanej rodziny. Nie dręczyły go, jak mnie ubiegłej nocy, koszmary o utytłanych we krwi pluszowych misiach. Nie odejdę stąd, o ile ta kobieta mogła mi pomoc. Czy Benjamin Reynolds żył jeszcze, czy już nie, przestało mieć znaczenie. To coś, czymkolwiek było, niebawem znowu zabije. A ja mogłam się założyć, że ów stwór miał coś wspólnego z voodoo. To nie była moja działka. Potrzebowałam pomocy, i to jak najszybciej. – Chodź, Anito – Manny pociągnął mnie leciutko za rękę w kierunku drzwi.
– Opowiedz mi o tym sprawdzianie – powiedziałam.
Dominga uśmiechnęła się triumfalnie. Wiedziała, że złapałam przynętę. Wiedziała, że nie odejdę, dopóki nie uzyskam od niej obiecanej pomocy. Cholera.
– Zejdźmy do piwnicy. Tam wyjaśnię ci szczegóły.
Uścisk dłoni Manny’ego na moim ramieniu wzmógł się.
– Anito, nie wiesz, co robisz.
Miał rację, ale…
– Po prostu bądź przy mnie, Manny, wspieraj mnie. Nie pozwól, abym zrobiła coś, co mogłoby mi zaszkodzić. W porządku?
– Anito, cokolwiek ona chce, abyś zrobiła tam na dole, na pewno przyniesie ci wiele bólu, szkody i cierpień. Może nie fizycznych, ale psychicznych na pewno.
– Muszę to zrobić, Manny. – Poklepałam go po ręku i uśmiechnęłam się. – Nic mi nie będzie.
– Nieprawda – mruknął. – I dobrze o tym wiesz. Nie wiedziałam, co powinnam mu powiedzieć, ale zapewne miał rację. Tylko że to nie miało znaczenia. I tak to zrobię. Już postanowiłam. O cokolwiek mnie poprosi, naturalnie w granicach rozsądku, o ile tylko dzięki temu zapobiegnie się kolejnym zabójstwom, zrobię to. Obym tylko nie musiała już nigdy oglądać na wpół pożartych zwłok.
Dominga uśmiechnęła się.
– Zejdźmy na dół.
– Senora, czy mogę pomówić z Anitą na osobności, por fauor? – spytał Manny. Wciąż trzymał mnie za rękę. Czułam, jak sztywnieją mu palce.
– Będziesz miał resztę tego cudownego dnia, aby z nią porozmawiać, Manuelu. Ja zabiorę jej tylko parę chwil. Jeśli przejdzie mój test, obiecuję, że pomogę jej w schwytaniu tego zabójcy.
To była nader kusząca oferta. Sporo osób zgodziłoby się, ot tak, zwyczajnie, ze strachu. Gliny nie mają równie silnej mocy przekonywania. Jedyne, co mogą zrobić, to aresztować i wsadzić do pudła. Ale to za mało, aby wzbudzić w kimś trwogę. Co innego, gdy ma on świadomość, że którejś nocy przez okno do jego mieszkania może wpełznąć pałający żądzą mordu nieboszczyk. Zginęły już co najmniej cztery, a może nawet pięć osób. Ci ludzie umarli okropną śmiercią.
– Już powiedziałam, że się zgadzam. Chodźmy.
Obeszła stół i ujęła Manny’ego za rękę. Podskoczył, jakby go uderzyła. Odciągnęła go ode mnie.
– Nic się jej nie stanie, Manuelu, obiecuję.
– Nie ufam ci, Domingo.
Zaśmiała się.
– Ale decyzja należy do niej, Manuelu. Ja do niczego jej nie zmuszałam.
– Użyłaś wobec niej szantażu, Domingo. Wykorzystałaś do tego kwestię bezpieczeństwa niewinnych osób.
– Czy zaszantażowałam cię, chica? – Obejrzała się przez ramię.
– Tak – odparłam.
– Och, ona jest twoją uczennicą, corazón. Jest równie szczera i uczciwa jak ty. I równie odważna.
– Jest odważna, ale nie widziała tego, co kryje się w piwnicy.
Chciałam zapytać, co właściwie się tam znajdowało, ale nie zrobiłam tego. W gruncie rzeczy, wcale nie chciałam wiedzieć. Ludzie ostrzegali mnie już nieraz przed nadnaturalnym szajsem. Nie wchodź do tego pokoju, bo dopadnie cię potwór. Zazwyczaj faktycznie jest tam potwór i przeważnie stara się mnie dopaść. Ale przynajmniej do teraz okazywałam się szybsza od potworów. A może miałam więcej szczęścia. Na razie szczęście mi dopisywało.
Chciałam usłuchać ostrzeżenia Manny’ego. Niczego bardziej nie pragnęłam, jak wrócić do domu, ale miałam pewne obowiązki, które musiałam wypełnić. W przeciwnym razie znów będą mnie dręczyć koszmary. Nie chciałam oglądać kolejnej zmasakrowanej rodziny. Dominga wyprowadziła Manny’ego z pokoju. Podążyłam za nimi. Enzo zamykał tyły. Niezły dzień na paradę, nie ma co.