We śnie byłam mała. Byłam dzieckiem. Przód auta został skasowany, zgnieciony przez inny samochód. Wyglądał, jak błyszczący papier zmięty wielką dłonią. Drzwiczki były otwarte. Kuliłam się na znajomym siedzeniu, tak jasnym, że niemal białym. Widniała na nim ciemna plama. Nie była wcale duża. Dotknęłam jej nieśmiało. Koniuszki moich palców stały się szkarłatne. Wtedy po raz pierwszy widziałam krew. Wyjrzałam przez przednią szybę. Pokrywała ją pajęczyna pęknięć, pośrodku której, w miejscu gdzie moja matka uderzyła w nią głową, widniał otwór, którego brzegi były wygięte na zewnątrz. Moja matka wypadła przez boczne drzwiczki na pobocze, gdzie umarła. Dlatego na siedzeniu było tak mało krwi. Spojrzałam na świeżą krew na koniuszkach palców. W realnym życiu krew zakrzepła, tworząc zaschnięte ślady. Gdy o niej śniłam, zawsze była wilgotna i lepka.
Tym razem poczułam też zapach. Woń gnijącego mięsa. To nie w porządku. Wejrzałam w sen i uświadomiłam sobie, że śnię. Woń nie stanowiła elementu snu. Była prawdziwa.
Obudziłam się natychmiast, wlepiając wzrok w ciemność. Serce podeszło mi do gardła. Sięgnęłam po browninga tkwiącego w specjalnym olstrze u wezgłowia łóżka. Gdy twardy, chłodny pistolet znalazł się w mojej dłoni, poczułam się nieco pewniej. Pozostałam na łóżku, opierając się plecami o wezgłowie, trzymając pistolet w jednej dłoni, a drugą podtrzymując ją od tylu. Przez niewielką szparę między zasłonami przebijało światło księżyca. W srebrzystym blasku dostrzegłam sylwetkę mężczyzny. Postać nie zareagowała na broń ani na moje ruchy. Ruszyła naprzód, powłócząc nogami po miękkim, mechatym dywanie. Zahaczyła o zbiór pluszowych pingwinków, które posypały się biało-czarną delikatną falą pod parapet okienny. Postać przewróciła kilka z nich, ale nie była w stanie podnieść nóg, aby je przestąpić. Przeszła po nich, jakby brnęła przez płytką wodę.
Wciąż mierząc w intruza, sięgnęłam jedną ręką, by zapalić nocną lampkę stojącą tuż obok na stoliku. Światło wydało mi się zbyt silne po panującym w pokoju mroku. Zamrugałam gwałtownie, zmuszając oczy, aby przyzwyczaiły się do blasku. Gdy to się stało, przyjrzałam się intruzowi. Był to zombi.
Za życia musiał być z niego kawał chłopa. Bary miał szerokie jak drwal, pod skórą kryły się potężne węzły mięśni. Olbrzymie łapska wydawały się bardzo silne. Jedno oko wyschło i pomarszczyło się jak śliwka. Drugie łypało na mnie. W tym spojrzeniu nie było nic, żadnego wyczekiwania, ożywienia, okrucieństwa, jedynie pustka. Dominga Salvador wypełniła ją celowością. Zabij – powiedziała. Mogłam się o to założyć. To był jej zombi. Nie mogłam nad nim zapanować. Nie mogłam mu niczego nakazać, dopóki nie wypełni rozkazów Domingi. Gdy tylko mnie uśmierci, będzie potulny jak zdechły szczeniak. Kiedy tylko mnie zabije.
Nie zamierzałam czekać tak długo.
Magazynek browninga był załadowany posrebrzanymi nabojami typu glazer. Pociski tego rodzaju mogą zabić człowieka, jeśli trafisz go mniej więcej w środek torsu. Powstały otwór będzie zbyt duży, aby postrzelonego dało się uratować. Zombi nie przejmie się taką błahostką jak dziura w piersi. Będzie parł naprzód, z sercem czy bez niego.
Jeśli trafisz człowieka w nogę lub rękę, glazer oderwie mu kończynę. Natychmiastowa amputacja. Trzeba tylko dobrze trafić.
Zombi nie spieszył się. Przedzierał się przez stertę zwalonych pluszaków z determinacją typową dla żywych trupów. Zombi nie są nadludzko silne. Potrafią jednak wykorzystać każdą odrobinę siły, nie oszczędzają się. Prawie każdy człowiek jest zdolny do nadludzkiego wysiłku. Przynajmniej raz. Zwykły człowiek jest w stanie dźwignąć samochód – kosztem zerwanych ścięgien, uszkodzonych więzadeł i nadwerężonego kręgosłupa. Jedynie inhibitory w mózgu chronią nas przed samounicestwieniem. Zombi nie mają inhibitorów. Żywy trup mógłby dosłownie rozerwać mnie na strzępy, rozlatując się przy tym na kawałki. Gdyby jednak Dominga naprawdę chciała mnie zabić, wysłałaby mniej rozłożonego zombi. Ten był w takim stanie, że mogłabym go wyminąć i pobiec do drzwi. Może by mi się udało. Aczkolwiek…
Zacisnęłam lewą dłoń na kolbie pistoletu, palec prawej spoczął na spuście. Ściągnęłam spust, a huk wystrzału rozbrzmiał niezwykle głośno wewnątrz niedużego pomieszczenia. Zombi drgnął, potknął się. Jego prawa ręka odpadła w rozbryzgu tkanek i kości. Nie było krwi. Zbyt długo był nieboszczykiem.
Zombi wciąż się zbliżał.
Wycelowałam w drugą rękę. Wstrzymać oddech, ściągnąć spust. Mierzyłam w łokieć. I trafiłam. Dwie ręce wylądowały na podłodze i zaczęły pełznąć w stronę łóżka. Mogłabym porąbać tę istotę na kawałki, a nawet najmniejszy z nich i tak wciąż próbowałby mnie załatwić.
Prawa noga. Staw kolanowy. Noga nie odpadła zupełnie, ale zombi zachwiał się i przechylił na bok. Po chwili runął, przekręcił się na brzuch i zaczął pełznąć, odpychając się nie uszkodzoną nogą. Z tej zranionej zaczęła wypływać jakaś ciemna ciecz. Woń była okropna. Przełknęłam ślinę. Smród był potworny. Boże. Wstałam z łóżka, tak by odgrodzić się nim od stwora. Obeszłam łóżko i znalazłam się z tyłu, za żywym trupem. Zombi natychmiast zorientował się, że coś kombinuję. Spróbował odwrócić się do mnie, odpychając się jedyną sprawną nogą. Pełznące ręce wykonały zwrot szybciej, palce śmigały po dywanie. Stanęłam nad zombi i odstrzeliłam mu drugą nogę z odległości niespełna pół metra. Strzępy tkanek i kości posypały się na moje pingwinki. Cholera.
Jego ręce niemal dosięgły moich bosych stóp. Oddałam dwa szybkie strzały i dłonie rozprysły się w drobny mak, rozbryzgując się po białym dywanie. Pozbawione dłoni ramiona wiły się i podrygiwały konwulsyjnie. Wciąż usiłowały mnie dopaść.
Rozległ się szelest materiału i coś się za mną poruszyło w tonącym w ciemnościach pokoju. Stałam odwrócona plecami do otwartych drzwi. Odwróciłam się, ale wiedziałam, że już było za późno.
Silne ramiona pochwyciły mnie, przyciskając do szerokiej, mocnej piersi. Palce wpiły się w moje prawe ramię, przyszpilając pistolet do mego ciała. Odwróciłam głowę, osłaniając twarz i szyję włosami. Zęby wgryzły się w mój bark. Krzyknęłam.
Moja twarz była wciśnięta w ramię stwora. Palce wpijały się coraz głębiej. Stwór zamierzał zmiażdżyć mi rękę. Lufa broni wcisnęła się w ramię istoty. Zęby wgryzały się w mój bark, ale nie były to spiczaste, wampirze kły. Miałam do czynienia ze zwykłymi, ludzkimi zębami. Bolało jak jasna cholera, ale jeśli tylko zdołam się jakoś wyrwać, do wesela się zagoi.
Odsunęłam głowę od ramienia stwora i pociągnęłam za spust. Całe ciało targnęło się do tyłu. Lewa ręka się rozluźniła. Uwolniłam się z jej uścisku. Lewe ramię stwora zwisało z mego przedramienia, wczepione w nie palcami.
Stanęłam w drzwiach sypialni, wlepiając wzrok w istotę, która omal mnie nie dopadła. To był biały mężczyzna, jakieś metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, zbudowany jak futbolista. Świeży nieboszczyk. Z kikuta oderwanego ramienia sączyła się krew. Palce zacisnęły się na moim przedramieniu. Kończyna nie mogła zmiażdżyć mojej ręki, ale nie zamierzała jej też puścić. Nie miałam czasu.
Zombi zaatakował, zamachnąwszy się szeroko jedną ręką, aby mnie pochwycić. Wydawało mi się, że mam całą wieczność, aby unieść broń oburącz. Ramię wciąż poruszało się i walczyło ze mną, jakby nadal było połączone z mózgiem zombi. Oddałam pospiesznie dwa strzały. Zombi zachwiał się, lewa noga załamała się pod nim, ale zbyt późno. Był za blisko. Upadł, pociągając mnie za sobą.
Wylądowaliśmy na podłodze. On na mnie. Udało mi się utrzymać browninga w górze, miałam wolne ręce i mogłam strzelać. Ciężar trupa przyszpilał mnie do podłogi, nic na to nie mogłam poradzić. Na wargach nieboszczyka błyszczała krew.
Wystrzeliłam z przyłożenia. Ściągając spust, przymknęłam oczy. Nie, żebym nie chciała tego oglądać, po prostu próbowałam w ten sposób ochronić oczy przed odłamkami kości. Gdy znów je otworzyłam, zombi nie miał już głowy, nie licząc żuchwy i fragmentu potylicy. Jedyna ręka zaczęła szukać mojej szyi. Dłoń, wciąż wczepiona w moje przedramię, pomagała korpusowi. Nie mogłam odwrócić pistoletu, aby strzelić w to oderwane ramię. Wisiało pod złym kątem.
Z tyłu za mną rozległo się ciężkie szuranie. Zerknęłam niepewnie, odwracając głowę i ujrzałam zbliżającego się do mnie pierwszego zombi. Usta, jedyne czym mógł jeszcze wyrządzić mi krzywdę, rozdziawił szeroko.
Krzyknęłam i ponownie odwróciłam się do tego, który na mnie leżał. Sprawna ręka trupa zbliżała się do mojej szyi. Odsunęłam ją i podsunęłam w zamian oderwane ramię nieboszczyka. Trup pochwycił je. Jako że nie miał już mózgu, nie był zbytnio bystry. Urwana ręka zadrżała spazmatycznie. Krew buchnęła z niej jak sok z przejrzałego melona. Palce rozwarły się, puszczając moje przedramię. Zombi zmiażdżył swoją własną rękę, gruchocąc kości i tkanki.
Szuranie z tyłu za mną coraz bardziej się przybliżało.
– Boże!
– Policja! Wychodzić z rękoma w górze! – Z korytarza dobiegł silny męski głos.
– Pomocy! – Do diabła z zimną krwią i samodzielnością.
– Co się tam dzieje, proszę pani?
Szuranie pełznącego ciała słychać było niemal tuż obok mnie. Odwróciłam głowę i znalazłam się niemal nos w nos z pierwszym zombi. Wcisnęłam lufę browninga w otwarte usta trupa. Zęby nieboszczyka zgrzytnęły o metal, a ja pociągnęłam za spust.
Wtem w drzwiach obramowanych ciemnością pojawił się policjant. Z mojego punktu widzenia wydawał się olbrzymi. Kręcone, brązowe, lecz już siwiejące włosy, wąsy, pistolet w dłoni.
– Jezu – wyszeptał. Drugi zombi upuścił zgruchotane ramię i ponownie sięgnął w moją stronę. Gliniarz mocno złapał zombi za pasek u spodni i jedną ręką dźwignął go w górę. – Zabierz ją stąd – rozkazał.
Jego partner rzucił mi się na pomoc, ale ubiegłam go. Wyczołgałam się spod na wpół uniesionego ciała i na czworakach popełzłam do pokoju. Nie trzeba mnie było dwa razy prosić. Drugi gliniarz pomógł mi wstać, wyciągając rękę. Podałam mu prawą, tę z browningiem.
Zwykle gliniarz, zanim powie coś więcej, każe ci rzucić broń. W pierwszej chwili trudno ocenić, kto stoi po dobrej stronie, a kto jest przestępcą. Jeśli masz broń, uznają cię za bandziora, dopóki nie udowodnisz, że jest inaczej. W akcji nie obowiązuje zasada domniemania niewinności.
Wyłuskał broń z mojej ręki. Nie stawiałam oporu. Znałam procedurę.
Z tyłu za nami huknął strzał. Drgnęłam, podobnie jak gliniarz. Był w moim wieku, ale ja miałam wrażenie, że jestem stara jak świat. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy, jak partner gliniarza strzela do zombi. Stwór musiał mu się wyrwać. Dźwignął się na nogi, ale kule nie czyniły mu większej szkody.
– Chodź tu, Brady – rzekł pierwszy policjant. Młodszy wyjął pistolet i postąpił naprzód. Zawahał się, zerkając na mnie.
– Pomóż mu – rzuciłam.
Skinął głową i zaczął strzelać do zombi. Odgłos palby przypominał huk gromu. Przepełnił całe pomieszczenie tak, że zaczęło mi dzwonić w uszach, a od smrodu prochu zakręciło mnie w nosie. Na ścianach pojawiły się otwory po kulach. Zombi wciąż parł naprzód. Kule tylko go rozdrażniły.
Z policją jest ten problem, że nie wolno jej używać pocisków typu glazer. Większość glin, w przeciwieństwie do mnie, nie ma styczności z istotami nadnaturalnymi. Zwykle ścigają oni zwykłych przestępców. Opinia publiczna źle przyjęłaby fakt, że któryś z gliniarzy odstrzelił nogę jakiemuś bandziorowi, bo ten próbował posłać go do nieba. Nie wolno zabijać ludzi tylko dlatego, że ci akurat próbują cię sprzątnąć, prawda? Dlatego gliniarzom wydaje się zwykłe pociski, niekiedy powlekane srebrem, ale te akurat nie powstrzymają rozjuszonego zombi. Policjanci zaczęli się cofać. Jeden strzelał, a drugi wymieniał magazynek. Zombi chwiejnie brnął naprzód. Jedyną sprawną ręką wymachiwał przed sobą, macając powietrze. Szukał mnie. Cholera.
– Mam w magazynku naboje typu glazer – rzekłam. – Użyjcie ich.
– Brady, mówiłem ci, żebyś ją stąd zabrał – odezwał się pierwszy gliniarz.
– Potrzebowałeś pomocy – odparł Brady.
– Wyprowadź stąd ty cywilkę, ale już.
Cywilka, ja?
Brady nie zaoponował. Wrócił do mnie z bronią w ręce, ale nie strzelał.
– Chodźmy, proszę pani. Musimy się stąd wydostać.
– Oddaj mi mój pistolet. – Spojrzał na mnie i pokręcił głową. – Należę do Okręgowej Jednostki ds. Dochodzeń Paranormalnych.
To była prawda. Pomyślałam, że dzięki temu weźmie mnie za policjantkę, którą akurat nie byłam. Był młody. Omylny. Oddał mi browninga.
– Dzięki. – Podeszłam do starszego gliny. – Współdziałam z oddziałem duchów.
– Wobec tego zrób coś. – Spojrzał na mnie, przez cały czas mierząc w żywego trupa.
Ktoś zapalił światło w pokoju. Teraz gdy nikt do niego nie strzelał, zombi swobodnie maszerował przed siebie. Szedł raźno, jakby był na spacerze, tyle tylko, że nie miał głowy i jednej ręki. Może czuł, że jestem niedaleko.
To ciało było w lepszym stanie niż pierwszy nieboszczyk. Mogłam go okaleczyć, ale nie powstrzymać. I na to się właśnie zdecydowałam. Wpakowałam trzecią kulę w lewą nogę stwora, w tę, którą zraniłam już wcześniej. Noga załamała się pod nim. Zaczął pełznąć naprzód, odpychając się jedną ręką i nogą. Był niezmordowany. Uśmiechnęłam się pod nosem, ale zaraz się uspokoiłam. Obeszłam łóżko i trupa szerokim łukiem. Po tym, co ten stwór zrobił z własnym ciałem, nie chciałam nawet przypadkiem wpaść w jego ręce. Mogłam obejść się bez pogruchotanych kości. Podeszłam do niego od tyłu, a stwór odwrócił się w moją stronę szybciej, niż się spodziewałam. Wpakowałam mu dwie kule w drugą nogę. Nie pamiętałam, ile kul w sumie zużyłam. Czy została mi jedna, dwie czy nic?
Czułam się jak Brudny Harry, tyle że temu bandziorowi było obojętne, czy miałam jeszcze jakieś kule. Nie tak łatwo przestraszyć trupa.
Nieboszczyk wciąż sunął naprzód, wlokąc za sobą uszkodzone kończyny. Podciągał się na jednej ręce. Strzeliłam nieomal z przyłożenia i dłoń zombi rozbryznęła się jak karmazynowy kwiat na białym dywanie. Mimo to trup ciągle pełzł do przodu, podpierając się okrwawionym kikutem. Pociągnęłam za spust, ale usłyszałam tylko metaliczny szczęk.
– Cholera. Nie mam już naboi – rzuciłam. Cofnęłam się. Zombi poczołgał się za mną.
Starszy gliniarz podszedł i schwycił trupa za kostki. Pociągnął go do tyłu. Jedna noga powoli wysunęła się z nogawki i silnym skrętem wyślizgnęła się z jego uścisku.
– O kurwa! – Wypuścił nogę. Spadła na dywan, wijąc się jak wąż z przetrąconym grzbietem.
Spojrzałam na niezłomnego, pełnego determinacji nieboszczyka. Bez ustanku sunął w moim kierunku. Słabo mu to szło. Gliniarz wciąż przytrzymywał go za jedną nogę. Mimo to zombi wciąż próbował. I tak już będzie, dopóki nie zostanie spalony albo Dominga Salvador nie wyda mu innego rozkazu.
W drzwiach pojawili się kolejni mundurowi. Rzucili się na okaleczonego zombi jak sępy na konające zwierzę. Trup szamotał się dziko. Próbował się im wyrwać, dokończyć swoją misję. Zabić mnie. Gliniarzy było dość, aby go obezwładnić. Przytrzymają go, dopóki nie przyjadą technicy. Ci zrobią swoje, a potem zombi zajmą się tępiciele. Wcześniej przewoziło się je do kostnicy na badania, ale drobne szczątki potrafiły uciec i skryć się w najdziwniejszych miejscach.
Koroner życzyła sobie, aby wszystkie przysyłane do niej zombi były ostatecznie martwe. Jej zdanie podzielali technicy i pielęgniarze. Podobnie jak ja, choć wiedziałam, że większość dowodów sczeźnie w ogniu. Cóż, tak to jest, gdy trzeba wybierać.
Stanęłam pod ścianą pokoju. W całym tym zamieszaniu policja o mnie zapomniała. Świetnie. Nie miałam dziś ochoty na kolejną rundkę z zombi. Dopiero teraz zorientowałam się, że mam na sobie tylko majtki i podkoszulek. Mokry od krwi podkoszulek przylepiał mi się do ciała. Ruszyłam w stronę sypialni. Chyba poszłam po spodnie. To, co ujrzałam na podłodze, sprawiło, że zamarłam w bezruchu.
Pierwszy zombi wyglądał jak beznogi owad. Nie mógł się ruszać, ale próbował. Okrwawiony kadłubek wciąż usiłował wykonać otrzymany rozkaz. Zabić mnie. Dominga Salvador zamierzała mnie zabić. Dwa zombi, jeden prosto z grobu. Jednak chciała mnie zabić. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Groziłyśmy sobie nawzajem, ale czy trzeba było posuwać się do tak brutalnych rozwiązań? Czemu próbowała mnie zabić? Zgodnie z literą prawa nie mogłabym jej powstrzymać. Wiedziała o tym.
Dlaczego więc potraktowała mnie tak serio i spróbowała zabić? Może miała coś do ukrycia? Co prawda, dała mi słowo, że to nie ona ożywiła morderczego zombi, ale może jej słowo nie było warte funta kłaków. To jedyna odpowiedź. Musiała mieć coś wspólnego z morderczym zombi. Czy to ona go ożywiła? A może znała tego, kto to zrobił? Nie. To zapewne ona go ożywiła, w przeciwnym razie czemu próbowałaby mnie zabić następnej nocy po naszej rozmowie? To musiałby być nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Nie kupowałam tego. Dominga Salvador ożywiła zombi, a ten wyrwał się spod jej kontroli. Tak. Właśnie. Może była zła, ale nie była wariatką. Nie ożywiłaby morderczego zombi i nie uwolniła go ot tak sobie. Wielka królowa voodoo sfuszerowała sprawę. I to wkurzyło ją bardziej niż cokolwiek innego, bardziej niż zabójstwa czy potencjalna groźba oskarżenia o zabójstwo. Nie mogła dopuścić, by jej reputacja legła w gruzach.
Powiodłam wzrokiem nad okrwawionymi, cuchnącymi szczątkami walającymi się w sypialni. Moje pluszowe pingwinki były umazane posoką i czymś jeszcze gorszym. Czy moja stara, wysłużona pralka zdoła doprowadzić je do porządku? Z moimi rzeczami sobie radziła.
Pociski typu glazer nie przebiły ścian. I między innymi dlatego tak je lubiłam. Moi sąsiedzi nie ucierpieli. Jednak kule z broni policjantów podziurawiły ściany sypialni. Wszędzie widniały równe, nieduże otwory. Do tej pory nikt nie atakował mnie w domu, nie w ten sposób. To powinno być zakazane. Było wbrew regułom. We własnym łóżku człowiek powinien czuć się bezpieczny. Wiem, wiem. Przestępcy nie uznają żadnych reguł. Między innymi dlatego są przestępcami.
Wiedziałam, kto ożywił tego zombi. Teraz musiałam to tylko udowodnić. Wszędzie była krew. Krew i coś gorszego. Zaczynałam przyzwyczajać się do fetoru. Boże. Ależ tu cuchnęło. Całe mieszkanie przepełniała drażniąca woń. W moim mieszkaniu niemal wszystko jest białe – ściany, dywan, łóżko, fotel. Na białym nazbyt wyraźnie widać plamy. Odznaczają się jak świeże rany. Dziury po kulach i odpryśnięty tynk jeszcze podkreślały plamy posoki. Mieszkanie było zrujnowane, udowodnię, że to robota Domingi, a potem, jeśli tylko zdołam, odpłacę jej pięknym za nadobne.
– Oko za oko – wyszeptałam w przestrzeń. Poczułam ucisk w gardle i pieczenie pod powiekami. Nie chciałam się rozpłakać, ale narastał we mnie dziki krzyk. Mogłam rozpłakać się albo zacząć krzyczeć. To pierwsze wydało mi się bardziej na miejscu.
Przyjechała karetka. Pojawiła się niska czarnoskóra lekarka w moim wieku.
– Chodź, kochanie, niech no cię obejrzę. – Miała miły, łagodny głos, ale zdecydowanie odciągnęła mnie od przypominającej rzeźnię sypialni. Nawet się na nią nie obraziłam, że powiedziała do mnie “kochanie”. Miałam teraz chęć zwinąć się w kłębek, ułożyć głowę na czyimś podołku i zasnąć. Potrzebowałam ciepła. I pocieszenia. Bardzo tego pragnęłam. Ale nie było mi to dane. – Kochanie, musimy zobaczyć, czy jesteś poważnie ranna, zanim zniesiemy cię do karetki. Ta krew…
– To nie moja krew. – Pokręciłam głową. Mój głos wydawał się obcy, odległy.
– Co?
Spojrzałam na nią, usiłując zachować ostrość widzenia. Pojawiły się pierwsze objawy szoku. Zwykle radzę sobie z tym lepiej, ale cóż, każdy ma lepsze i gorsze dni.
– To nie moja krew. Zostałam ukąszona w ramię. To wszystko.
Sprawiała wrażenie, jakby mi nie wierzyła. W sumie wcale się jej nie dziwiłam. Większość ludzi, ujrzawszy cię skąpaną we krwi, uznaje, że musi to być twoja krew. Nie biorą pod uwagę, że mogą mieć do czynienia z twardą jak stara zelówka pogromczynią wampirów i animatorką.
Łzy powróciły, palące i nieprzyjemne. Moje pingwinki były całe we krwi. Pal licho ściany i dywan. Można je doprowadzić do porządku, a dywan wymienić, ale te pingwinki zbierałam przez całe lata. Pozwoliłam, by lekarka wyprowadziła mnie z pokoju. Łzy pociekły mi po policzkach. Nie płakałam. To oczy mi się pociły. A pociły się, bo moje pluszowe zabawki były całe ubabrane posoką i fragmentami ciał żywych trupów.
Boże Święty!