10

Telefon zadzwonił, gdy wkładałam klucz do otworu zamka.

– Już lecę! – zawołałam. Dlaczego ludzie tak robią? Krzyczą do aparatu, jakby dzwoniący mógł ich usłyszeć i zaczekać. Pchnęłam drzwi i odebrałam telefon przy czwartym sygnale. – Halo.

– Anita?

– Dolph – rzekłam. Poczułam ucisk w żołądku – Co jest?

– Chyba znaleźliśmy chłopca. – Głos miał cichy, beznamiętny.

– Chyba powtórzyłam. – Co ma znaczyć to “chyba”?

– Wiesz, o co mi chodzi, Anito – odparł jakby ze znużeniem.

– Tak jak jego rodzice? – To nie było pytanie.

– Taa.

– Boże, Dolph, dużo z niego zostało?

– Przyjedź i sama zobacz. Jesteśmy na cmentarzu Burrella. Wiesz, gdzie to jest?

– Jasne. Pracowałam tam.

– Przyjedź jak najszybciej. Chcę wracać do domu i uściskać żonę.

– Jasne, Dolph, rozumiem. – mówiłam do siebie. Po drugiej stronie łącza nie było już nikogo. Przez chwilę gapiłam się na słuchawkę. Zrobiło mi się zimno. Nie chciałam tam jechać i oglądać szczątków Benjamina Reynoldsa. Nie chciałam wiedzieć. Zaczerpnęłam powietrze nosem i wypuściłam ustami.

Spojrzałam na siebie – czarne rajstopy, szpilki, sukienka. Zwykle nie tak jestem ubrana, gdy odwiedzam miejsce zbrodni, ale przebranie się zajęłoby mi sporo czasu. Jestem ostatnim ekspertem wzywanym na miejsce zabójstwa. Gdy skończę oględziny, gliny mogą wreszcie zakryć zwłoki. I wszyscy rozjeżdżają się do domów. Wzięłam parę czarnych adidasów do chodzenia po trawie i brodzenia we krwi. Gdy raz upaprzesz krwią szpilki, nigdy ich nie doczyścisz. Na małej, czarnej torebce położyłam browninga w kaburze podramiennej. Na czas pogrzebu zostawiłam pistolet w aucie. Nie wiedziałam, w jaki sposób mogłabym założyć uprząż z kaburą do sukienki. Wiem, że gliny w serialach stale noszą szelki z bronią, ale czy scenarzyści wiedzą, że taka uprząż piekielnie ociera i podrażnia skórę?

Zastanawiałam się, czy nie zabrać do torebki mego drugiego, niniejszego pistoletu, ale w końcu z tego zrezygnowałam. Moja torebka, jak wszystkie damskie torebki, zdawała się skrywać w sobie czarną dziurę. Gdybym go potrzebowała, nigdy nie zdołałabym wydobyć z niej pistoletu na czas.

Pod czarną sukienką miałam srebrny nóż przytroczony do pochewki na udzie. Czułam się jak Kit Carson w przebraniu, ale po wizycie Tommy’ego wolałam nie wychodzić z domu nieuzbrojona. Nie miałam złudzeń, co zrobiłby ze mną Tommy, gdyby przyłapał mnie bez spluwy. Noże były mniej skuteczne, ale lepsze to niż tupanie nogami i przeraźliwe wrzaski. Nigdy nie próbowałam szybkiego dobywania noża z pochewki na udzie. Zapewne wyglądałoby to trochę obscenicznie, ale jeśli miałam pozostać dzięki temu przy życiu… odrobina zażenowania jeszcze nikomu nie zaszkodziła.


* * *

Cmentarz Burrella znajduje się na szczycie wzgórza. Niektóre z tamtejszych nagrobków liczą sobie sto i więcej lat. Miękkie, nadgryzione zębem czasu płyty z piaskowca pokrywają niemal całkiem nieczytelne napisy i wyglądają jak wygładzone od ssania landrynki. Trawa sięga do pasa, a pośród niej wznoszą się nagrobki przechylone to w jedną, to w drugą stronę niczym zmęczeni wartownicy. Na skraju cmentarza stoi domek, w którym mieszka dozorca, jednak nie ma on tu wiele do roboty. Na tym cmentarzu od lat nie pochowano żadnej nowej osoby. Ostatni człowiek, którego tu złożono, pamiętał Targi Światowe, które odbyły się w 1904 roku.

Droga dojazdowa do cmentarza praktycznie już nie istnieje. Pozostało po niej zaledwie wspomnienie, zapomniany szlak, na którym trawa nie rosła tak wysoko, jak gdzie indziej. Wokół domku dozorcy stały radiowozy i furgon koronera. Mój nova wyglądał tu nie na miejscu, jakby czegoś mu brakowało. Może powinnam zamontować w nim długą antenę albo przylepić plakietkę – “Zombi twoją drugą szansą”. Bert pewnie by się wściekł. Wyjęłam z bagażnika kombinezon i przyoblekłam się weń. Byłam teraz osłonięta, od szyi po kostki. Jak w przypadku większości kombinezonów, krocze miałam – nie wiedzieć czemu – na wysokości kolan, ale to oznaczało, że sukienka mi się nie podwinęła. Kupiłam ten kombinezon, aby zakładać go do kołkowania wampirów, ale krew to krew. Poza tym pozaciągałabym sobie rajstopy w tych chaszczach. Z niedużego pudełka w bagażniku wyłuskałam parę chirurgicznych rękawiczek. Jeszcze tylko zamiana szpilek na adidasy i byłam gotowa obejrzeć szczątki.

Szczątki. Miłe słowo.

Dolph stał niczym jakiś pradawny wartownik górujący nad wszystkim w okolicy. Podeszłam do niego, starając się nie zahaczyć o kawałki pokruszonych nagrobków. Palący wiatr kołysał wysoką trawą. Zaczęło mi się robić gorąco. To przez ten kombinezon. Detektyw Clive Perry podszedł do mnie, jakbym potrzebowała eskorty. Detektyw Perry był jedne z najbardziej uprzejmych osób, jakie znałam. Zdawał się pochodzić nie z tej epoki. Był rycerski i szarmancki. Dżentelmen w każdym calu. Zawsze korciło mnie, by zapytać, co przeskrobał, że wylądował w oddziale “duchów”. Na jego pociągłym, czarnym obliczu perlił się pot. Choć musiało być ze 38°C, wciąż miał na sobie garnitur.

– Panno Blake.

– Witam, detektywie Perry – powiedziałam. Spojrzałam na szczyt wzgórza. Dolph i garstka jego ludzi stali tam, jakby nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Żaden z nich nie patrzył na ziemię. – Czy jest bardzo źle, detektywie Perry? – zapytałam.

– To zależy, z czym chce to pani porównać. – Skrzywił się.

– Widział pan taśmy i zdjęcia z domu Reynoldsów?

– Widziałem.

– Czy to jest jeszcze gorsze? – To był nowy punkt na mojej skali – najgorszych rzeczy, jakie miałam okazję oglądać. Wcześniej pozycję tę zajmował pewien gang wampirów, który próbował przenieść się tu z Los Angeles. Miejscowi krwiopijcy zrobili z przyjezdnymi porządek za pomocą siekier i toporów. Gdy ich znaleźliśmy, kawałki ciał wciąż jeszcze pełzały po podłodze. Może to nie było aż tak straszne. Może czas przyćmił wspomnienia.

– Nie tak krwawe – odparł i dodał z wahaniem: – Ale to było dziecko. Mały chłopczyk.

Pokiwałam głową. Nie musiał mówić nic więcej. To zawsze było gorsze, gdy w grę wchodziło dziecko. Nie wiedziałam, czemu tak się działo. Może za sprawą jakiegoś pierwotnego instynktu, który nakazywał bronić dzieci. Jakiś głęboko ukryty hormonalny instynkt. Tak czy owak, to zawsze było straszne, gdy chodziło o dzieci. Spojrzałam na biały nagrobek. Wyglądał jak wykuty z brudnego, nadtopionego lodu. Nie chciałam wchodzić na wzgórze. Nie chciałam tego oglądać. Ale weszłam tam. Detektyw Perry podążył za mną. Dzielny detektyw. I ja też byłam piekielnie odważna. Na trawie rozłożono prześcieradło. Stał przy nim Dolph.

– Witaj, Dolph – rzekłam.

– Cześć, Anito.

Nikt nie pokwapił się, aby podnieść prześcieradło.

– To jest to?

– Taa. – Dolph jakby się wzdrygnął, a może przeszedł go dreszcz. Schylił się i ujął za róg prześcieradła. – Gotowa? – zapytał.

Nie. Nie byłam gotowa. Nie każcie mi patrzeć. Nie zmuszajcie mnie do tego. Miałam sucho w ustach. Serce podeszło mi do gardła. Skinęłam głową. Prześcieradło uniosło się, a podmuch wiatru wydął je jak latawiec. Trawa była zdeptana. Ślady walki? Czy Benjamin Reynolds żył, gdy rzucono go w tę wysoką trawę? Nie, z pewnością nie. Boże, miałam nadzieję, że nie.

Piżamka, ozdobiona małymi wizerunkami znanych postaci z kreskówek, została zdarta jak skórka z banana. Jedna rączka dziecka była uniesiona. Zakrywało nią twarz. Chłopiec wyglądał, jakby spał. Długie rzęsy jeszcze bardziej urzeczywistniały to złudzenie. Skórę miał bladą i nieskazitelną, małe usteczka lekko rozchylone. Powinien wyglądać gorzej, znacznie gorzej. Na piżamce, w dolnej części ciała widniała wielka brudnobrązowa plama. Nie chciałam zobaczyć, co go zabiło. Ale po to tu przyjechałam. Zawahałam się, nieomal dotykając palcami rozdartego materiału. Wzięłam głęboki oddech. To był błąd. Podmuch wiatru przywiał do mnie silną woń świeżego trupa. Ten fetor przypomina coś pomiędzy odorem wygódki i rzeźni, zwłaszcza jeśli uszkodzeniu uległ żołądek lub jelita. Wiedziałam, co zobaczę, odgarniając okrwawiony materiał. Woń mi to powiedziała.

Uklękłam, przez kilka chwil przesłaniając nos i usta rękawem, oddychałam płytko przez usta, ale nie na wiele się to zdało. Gdy raz to poczujesz, twój nos pamięta. Woń wdarła się do mego gardła i postanowiła pozostać tam.

Szybko czy wolno? Powinnam szarpnąć czy powoli odgarnąć materiał? Szybko. Pociągnęłam, ale materiał, pozlepiany krwią, stawił opór. Odchodził powoli, przy wtórze nieprzyjemnego wilgotnego mlaśnięcia.

Wyglądało, jakby ktoś wielką łyżką do lodów wyżarł temu dziecku trzewia. Brakowało żołądka, jelit, ogólnie wnętrzności. Światło dokoła mnie zafalowało i musiałam oprzeć się ręką o ziemię, aby nie upaść. Spojrzałam na twarzyczkę malca. Włosy miał po matce, jasnobrązowe. Wilgotne kędziory przylepiały się do policzków. Powróciłam wzrokiem do ziejącego, pustego otworu jamy brzusznej. Z końca niedużego fragmentu jelita cienkiego wypływał jakiś gęsty, ciemny płyn.

Odeszłam od miejsca zbrodni, przytrzymując się nagrobków. Gdybym wiedziała, że nie upadnę, pobiegłabym co sił w nogach. Niebo zawirowało i wyruszyło na spotkanie ziemi. Osunęłam się na trawę i zwymiotowałam. Rzygałam, dopóki nie wyrzuciłam z siebie wszystkiego, a wówczas świat przestał wirować. Otarłam usta rękawem i wstałam, podpierając się o przekrzywiony nagrobek.

Nikt nie odezwał się słowem, gdy podeszłam do reszty grupy. Ciało znowu nakryto prześcieradłem. Ciało. Musiałam traktować je właśnie w tej kategorii. Nie mogłam myśleć o nim jak o małym dziecku. Nie mogłam. Bo w przeciwnym razie oszalałabym.

– No i? – spytał Dolph.

– Zabito go niedawno. Cholera, Dolph, to się stało przed świtem lub nawet wczesnym rankiem. On żył jeszcze, kiedy ten stwór go porwał!

Spojrzałam na Dolpha i oczy zapiekły mnie od łez. Ale nie mogłam się rozpłakać. Już i tak dość się zblamowałam jak na jeden dzień. Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze. Nie rozbeczę się.

– Dałem ci dwadzieścia cztery godziny, abyś pomówiła z tą Domingą Salvador. Dowiedziałaś się czegoś?

– Twierdzi, że nic o tym nie wie. Wierzę jej.

– Na jakiej podstawie?

– Gdyby chciała kogoś zabić, nie posunęłaby się do tak drastycznych metod.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał.

– Wystarczyłoby, żeby życzyła komuś śmierci – odparłam.

– Wierzysz w to? – Rozszerzył oczy.

– Może. – Wruszyłam ramionami. – Tak. Kurczę, sama nie wiem. Boję się jej.

– Zapamiętam to. – Uniósł brew.

– Powinieneś dodać do swojej listy jeszcze jedno nazwisko – rzekłam.

– Czyje?

– Johna Burke’a. Przyjechał z Nowego Orleanu na pogrzeb brata.

Zapisał jego nazwisko w notesie.

– Skoro jest tu tylko przejazdem, czy miałby dość czasu…?

– Nie przychodzi mi do głowy żaden motyw, ale gdyby tylko zechciał, mógłby tego dokonać. Sprawdź go u nowoorleańskich glin. Chyba jest tam podejrzanym w sprawie o jakieś morderstwo.

– Jakim cudem udało mu się wyjechać poza granicę stanu?

– Chyba nie mają przeciw niemu żadnych dowodów – odparłam. – Dominga Salvador stwierdziła, że mi nie pomoże. Ale obiecała popytać i poinformować mnie, gdyby się czegoś dowiedziała.

– Ja też zasięgnąłem języka na jej temat. Ona pomaga wyłącznie swoim. Jak ci się udało nakłonić ją do współpracy?

– Mam ujmującą osobowość. – Wzruszyłam ramionami. Dolph pokręcił głową. – Nie zrobiłam nic niezgodnego z prawem, Dolph. I w ogóle nie chcę o tym mówić.

Odpuścił. Cwaniak.

– Powiadom mnie, jeśli się czegoś dowiesz, Anito. Musimy to powstrzymać, zanim znowu zabije.

– Oczywiście. – Odwróciłam się i rozejrzałam wokoło. – Czy ten cmentarz nie znajduje się niedaleko miejsc, gdzie odnaleźliśmy pierwsze trzy trupy?

– Owszem.

– Może więc odpowiedź po części znajduje się tutaj – zasugerowałam.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Większość wampirów musi przed świtem powrócić do swoich trumien. Ghule kryją się w podziemnych tunelach jak wielkie krety. Gdyby sprawcą był wampir lub ghul, powiedziałabym, że ta istota musi być gdzieś w pobliżu, oczekując na zmierzch.

– Ale… – rzekł Dolph.

– Ale skoro to zombi, światło słoneczne mu nie szkodzi i nie musi spędzać dnia w trumnie. Może być gdziekolwiek, choć, jak sądzę, ta istota powstała i pochodzi z tego właśnie cmentarza. Jeśli w grę wchodzi obrzęd voodoo, powinniśmy odkryć tu ślady rytuału.

– To znaczy?

– Kredowe veuve, symbole rysowane wokół grobu, zaschniętą krew albo pozostałości po rozpalonym ogniu. – Powiodłam wzrokiem dokoła. – Choć w miejscu tak zarośniętym jak to wolałabym raczej nie rozniecać ognia.

– A jeśli to nie voodoo? – zapytał.

– Wobec tego w grę wchodzi animator. I znów należy szukać zaschniętej krwi albo może martwego zwierzęcia. Śladów będzie mniej i powinny być one łatwiejsze do usunięcia.

– Jesteś pewna, że to jakiś zombi? – zapytał.

– Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Chyba więc powinniśmy przyjąć, że tego właśnie szukamy. Dzięki temu powinniśmy wiedzieć, czego i gdzie mamy szukać.

– Bo jeśli to nie zombi, to utknęliśmy w martwym punkcie – wtrącił.

– Otóż to.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz, Anito. – Uśmiechnął się ze smutkiem.

– Ja również – przyznałam.

– Jeśli ten stwór pochodzi stąd, czy potrafiłabyś odnaleźć jego grób?

– Może.

– Może? – Zdziwił się.

– Może. Ożywianie zmarłych to nie nauka, Dolph. Bywa, że wyczuwam umarłych spoczywających pod ziemią. Czuję ich niepokój. Znam ich wiek, nie patrząc na napisy na nagrobkach. A czasem nie czuję zupełnie nic. – Wzruszyłam ramionami.

– Udzielimy ci wszelkiej niezbędnej pomocy.

– Muszę zaczekać, aż całkiem się ściemni. Po zmroku moje moce… rosną w siłę.

– Do wieczora jeszcze daleko. Nie mogłabyś spróbować już teraz?

– Niestety. – Zastanowiłam się nad tym przez chwilę. – Nie. Przykro mi.

– W porządku, ale wrócisz tu po zmroku?

– Taa – przyznałam.

– O której? Przyślę paru ludzi.

– Nie wiem, o której konkretnie. I nie mam pojęcia, ile to potrwa. Może się okazać, że będę błąkać się tu przez parę godzin zupełnie na darmo.

– Albo?

– Albo odnajdę naszą bestię w try miga.

– W takim przypadku będzie ci potrzebne wsparcie.

– Zgadza się. – Skinęłam głową. – Tyle że broń palna, nawet srebrne naboje, nie zdadzą się na wiele.

– To jakiej broni mamy w razie czego użyć?

– Miotaczy płomieni, napalmu, tego, czego używają tępiciele podczas oczyszczania kryjówek ghuli.

– To nie jest standardowe wyposażenie jednostek policji.

– Ściągnij zespół tępicieli – podpowiedziałam.

– Dobra myśl. – Ucieszył się.

– I wyświadcz mi przysługę – dokończyłam.

– Jaką? – Uniósł wzrok.

– Petera Burke’a zamordowano. Strzałem w głowę. Jego brat prosił mnie, abym dowiedziała się, czy zaszły jakieś postępy w prowadzonym śledztwie.

– Wiesz, że nie mogę udzielać takich informacji.

– Wiem, ale potrzebuję choć kilku drobiazgów, aby podzielić się tym z Johnem Burkiem i w ten sposób zapewnić sobie jego życzliwość.

– Wygląda na to, że dobrze ci się układa współpraca ze wszystkimi naszymi podejrzanymi – podsumował.

– Taa.

– Popytam, ile tylko się da, w wydziale zabójstw. Czy wiesz może, gdzie go znaleziono?

Pokręciłam głową.

– Sprawdzę to. Będę mieć pretekst, aby ponownie porozmawiać z Johnem Burkiem.

– Mówiłaś, że w Nowym Orleanie jest podejrzewany o morderstwo.

– Uhm-hm – mruknęłam.

– I być może to jego sprawka. – Wskazał ręką na leżące na trawie prześcieradło zakrywające szczątki dziecka.

– Tja.

– Uważaj na siebie, Anito.

– Jak zawsze – zapewniłam.

– Zadzwoń do mnie dziś wieczorem, możliwie jak najwcześniej. Nie chcę, aby moi ludzie zbijali bąki w nadgodzinach.

– Zadzwonię najszybciej, jak zdołam. – I tak będę musiała z tego powodu odwołać trzech klientów. Bert nie będzie zadowolony. Perspektywy wyglądały obiecująco.

– Dlaczego ten stwór nie pożarł całego dziecka? – spytał Dolph.

– Nie wiem – odparłam.

– W porządku. – Skinął głową. – To do zobaczenia wieczorem.

– Pozdrów ode mnie Lucille. Jak tam jej magisterium?

– Praca prawie gotowa. Zrobi magisterium, zanim nasz najmłodszy zdobędzie dyplom na politechnice.

– Świetnie. – Prześcieradło załopotało na wietrze. Po moim czole ściekła strużka potu. Miałam dość pogawędek. – Na razie – rzekłam i ruszyłam w dół zbocza. Przystanęłam i odwróciłam się. – Dolph?

– Tak? – spytał.

– Nigdy nie słyszałam o zombi, który zachowywałby się w taki sposób. Może on powstaje z grobu jak wampir. Jeżeli przed zmrokiem zdołasz ściągnąć tu ekipę tępicieli ze wsparciem, może uda im się dopaść go wypełzającego z grobu i załatwić drania na miejscu.

– Sądzisz, że to możliwe?

– Sama nie wiem. Ale warto zaryzykować.

– Nie wiem, jak wytłumaczę tę pracę w nadgodzinach, ale postaram się coś z tym zrobić.

– Wrócę tu najszybciej, jak się da.

– Czy może być coś ważniejszego niż to? – zapytał.

– Nic, co mogłoby cię zainteresować. – Uśmiechnęłam się.

– Mimo wszystko spróbuj – rzucił zachęcająco. Pokręciłam głową. – W porządku – mruknął. – To do wieczora. Postaraj się być możliwie jak najwcześniej.

– Masz to u mnie jak w banku – zapewniłam.

Detektyw Perry odprowadził mnie do samochodu. Może z uprzejmości, a może chciał znaleźć się jak najdalej od corpus delicti. Nie miałam mu tego za złe.

– Co słychać u pańskiej żony, detektywie?

– Za miesiąc spodziewa się rozwiązania.

– Nie wiedziałam. Gratulacje. – Uśmiechnęłam się.

– Dziękuję. – Jego oblicze spochmurniało, pomiędzy ciemnymi oczami pojawiła się głęboka zmarszczka. – Sądzi pani, że odnajdziemy tę istotę, zanim znowu zabije?

– Mam taką nadzieję – odparłam.

– Jakie mamy szansę?

Czy chciał, abym go uspokoiła, czy powiedziała prawdę? Chyba jednak to drugie.

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Miałem nadzieję, że pani jednak tego nie powie – mruknął.

– Ja także, detektywie. Ja także.

Загрузка...