Riverridge było nowoczesną dzielnicą willową. To oznaczało, że potencjalny mieszkaniec mógł wybrać jeden z trzech modeli domów. W efekcie zdarzało się, że obok siebie stały cztery identyczne budowle wyglądające jak domki z kart. W zasięgu wzroku nie było rzeki. Ani nawet jej brzegu.
Dom stanowiący ośrodek obszaru policyjnej obławy wyglądał tak samo jak jego sąsiad, różnił się tylko kolorem. Dom zbrodni, jak obecnie określają to miejsce gazety, był szary, z białymi okiennicami. Żadna z nich nie działała. Były jedynie na pokaz. W nowoczesnej architekturze jest mnóstwo takich szczegółów – barierki balkonowe bez balkonu, strzeliste dachy wyglądające tak, jakby w głębi domu było dodatkowe pomieszczenie, które wszelako nie istniało, ganki tak wąskie, że mogłyby przycupnąć na nim jedynie elfy, pomocnicy świętego Mikołaja. Taki widok wzbudzał we mnie nostalgiczną tęsknotę za architekturą wiktoriańską. Może było w niej sporo przesady, ale przynajmniej wszystko działało.
Całe osiedle ewakuowano. Dolph został zmuszony wydać oświadczenie dla prasy. Szkoda. Niestety, nie sposób ewakuować osiedla wielkości małego miasta i utrzymać tego faktu w tajemnicy. Wyszło szydło z worka. Określano to mianem masakr zombi. Okropność.
Słońce zachodziło w morzu szkarłatu i oranżu. Wyglądało tak, jakby ktoś roztopił dwie wielkie kredki i rozsmarował je po niebie. Każda szopa, garaż, piwnica, domek na drzewie, przybudówka oraz wszelkie inne potencjalne schowki zostały starannie przeszukane. Mimo to nic nie znaleziono.
Sępy z prasy krążyły niespokojnie na obrzeżach obszaru objętego poszukiwaniami. Jeżeli okaże się, że ewakuowaliśmy setki ludzi i przetrząsnęliśmy ich domy bez nakazu, nie znajdując żadnego zombi… wpakujemy się w niezłe szambo.
Ale on tu był. Wiedziałam, że tu jest. No powiedzmy, byłam prawie pewna.
John Burke stał przy jednym z wielkich pojemników na śmieci. Dolph zaskoczył mnie, pozwalając Johnowi wziąć udział w obławie na zombi. Jak powiedział sam Dolph, potrzebowaliśmy każdej pomocy.
– Gdzie on jest, Anito? – spytał Dolph.
Chciałam powiedzieć coś błyskotliwego. Na Boga, Holmesie, skąd wiedziałeś, że zombi ukrył się w doniczce? Ale nie potrafiłam skłamać.
– Nie wiem, Dolph, Po prostu nie wiem.
– Jeśli go nie znajdziemy… – Nie dokończył, ale wiedziałam, o co mu chodziło.
Gdyby ta operacja zakończyła się fiaskiem, nic mi nie groziło. Miałam zapewnioną pracę. Gorzej z Dolphem. Cholera. Jak mogłam mu pomóc? Co przeoczyliśmy? Co?
Wlepiłam wzrok w pogrążoną w ciszy ulicę. To była dziwna cisza. We wszystkich oknach było ciemno. Jedynie latarnie odganiały napierający zewsząd mrok. Łagodny blask latarni.
Przy każdym z domów stała skrzynka pocztowa. Niektóre z nich były naprawdę urocze. Jedną wyrzeźbiono w kształcie siedzącego kota. Zamiast chorągiewki, gdy w brzuszku kota znajdowała się poczta, unosiła się przednia kocia łapa. Rodzina nazywała się Kott. To niesamowite.
Ponadto przed każdym domem stały pokaźnych rozmiarów pojemniki na śmieci. Niektóre z nich były większe ode mnie. No jasne, ale w niedzielę nie wybiera się śmieci. A może wybiera się codziennie, ale dziś policja nie dopuściła tu śmieciarzy?
– Pojemniki – rzuciłam.
– Co? – spytał Dolph.
– Pojemniki na śmieci. – Schwyciłam go za rękę, nagle zakręciło mi się w głowie. – Przez cały dzień gapiliśmy się na te cholerne pojemniki. To tyle.
John Burke, zasępiony, w milczeniu stanął obok mnie.
– Dobrze się czujesz, Blake? – Z tyłu podszedł do nas Zerbrowski. Palił papierosa. Żarzący się koniec wyglądał jak nabrzmiały świetlik.
– Te pojemniki są tak duże, że mógłby ukryć się w nich człowiek.
– Czy nie zdrętwiałyby mu ręce i nogi? – spytał Zerbrowski.
– Zombi nie mają krążenia, w każdym razie nie tak jak my.
– Sprawdźcie wszyscy pojemniki na śmieci – zawołał Dolph. – Zombi jest w jednym z nich. Do roboty!
Wszyscy rozbiegli się jak mrówki opuszczające zniszczone mrowisko, ale przynajmniej mieliśmy jakiś cel. Towarzyszyło mi teraz dwoje mundurowych. Na plakietkach mieli napisane “Ki” i “Roberts”. Ki był Azjatą, Roberts jasnowłosą młodą kobietą. Niezła drużyna. Zgraliśmy się bez słów. Funkcjonariusz Ki podchodził i opróżniał kosz na śmieci. Roberts i ja osłanialiśmy go. Gdyby z któregoś pojemnika wytoczył się zombi, na pewno wszyscy zareagowalibyśmy głośnym krzykiem. To z pewnością byłby ten zombi, którego szukaliśmy. Życie często bywa okrutne.
Zaczęlibyśmy krzyczeć, aż zjawiłby się zespół tępicieli. Na pewno przybiegłby w te pędy. Oby. Ten zombi był zbyt szybki i aż nazbyt skuteczny. Mógł okazać się bardziej od innych odporny na ogień z broni palnej. Lepiej, byśmy się o tym nie przekonali. Trzeba po prostu spalić sukinsyna i zakończyć tę sprawę raz na zawsze.
Nasz zespół był jedynym działającym na ulicy. Słychać było tylko nasze kroki, chrzęst przewracanych kontenerów, grzechot wysypywanych puszek, brzęk butelek i szelest śmieci. Czy nikt już nie zawiązywał worków?
Zrobiło się już całkiem ciemno. Wiedziałam, że gdzieś tam w górze był księżyc i gwiazdy, ale z miejsca, gdzie staliśmy, nie było ich widać. Od zachodu napłynęły chmury, gęste i czarne jak aksamit. Tylko dzięki latarniom jakoś dało się tu wytrzymać.
Nie wiedziałam, jak sobie radziła Roberts, ale moje mięśnie karku i ramion zdawały się wyć z bólu. Za każdym razem, kiedy Ki dotykał dłońmi kosza, aby go przewrócić, byłam gotowa do akcji. Gotowa otworzyć ogień i ocalić policjanta, zanim zombi skoczy i rozszarpie mu gardło. Po twarzy Ki spłynęła strużka potu. Nawet w słabym świetle było widać, jak błyszczy. Cieszyła mnie świadomość, że nie tylko ja czułam brzemię tego wysiłku. Naturalnie to nie ja usiłowałam zdemaskować kryjówkę morderczego zombi. Kłopot w tym, że nie wiedziałam, jak dobrym strzelcem był Ki, a także Roberts. Ja dobrze strzelałam. Zdawałam sobie sprawę, że zdołałabym spowolnić tę istotę aż do przybycia posiłków. Musiałam skupić się na tej kwestii. To było najtrudniejsze. Naprawdę.
Krzyki. Po lewej. Zastygliśmy we troje w bezruchu. Obróciłam się w stronę, skąd dobiegły. Nic nie zauważyłam, oprócz ciemnych domów i światła latarń. Nic się tam nie poruszało. A jednak krzyki trwały nadal, głośne i przeraźliwe.
Zaczęłam biec w tamtą stronę. Ki i Roberts pognali za mną. Biegłam, trzymając przed sobą oburącz browninga. Tak było mi łatwiej biec. Nie odważyłam się schować pistoletu do kabury. Przed oczyma wciąż widziałam okrwawione pluszowe miśki, a moje uszy rozdzierał okropny wrzask. Krzyki zdawały się cichnąć. Gdzieś tam przede mną ktoś konał.
Nagle ciemność wypełniła się ruchliwymi kształtami. Ze wszystkich stron nadbiegali gliniarze. Wszyscy pędziliśmy co sił, ale już było za późno. Wszyscy się spóźniliśmy. Krzyki ucichły. Nie było słychać strzałów. Dlaczego nikt nie strzelał? Właśnie, dlaczego?
W pewnej chwili przed nami pojawiła się metalowa siatka. Musieliśmy schować broń. Za pomocą tylko jednej ręki nie sposób przejść przez siatkę. Cholera. Dałam z siebie wszystko, aby jak najszybciej pokonać to ogrodzenie.
Zeskoczyłam po drugiej stronie i prawie przyklękłam na miękkim dużym klombie. Zdeptałam parę wysokich letnich kwiatów. Na klęczkach byłam znacznie niższa od nich. Ki wylądował obok mnie. Tylko Roberts zeskoczyła na miękko ugięte nogi. Ki wstał, nie dobywając broni. Ja, jeszcze klęcząc wśród kwiatów, sięgnęłam po browninga. Wstanę już uzbrojona.
Widziałam poruszające się kształty, ale – jak na razie – nic konkretnego. Kwiaty przesłaniały mi widok. Nagle Roberts zatoczyła się do tyłu, krzycząc. Ki wyciągnął broń, ale coś uderzyło go, tak że upadł na mnie. Przeturlałam się, ale wciąż byłam nim na wpół przygnieciona. Leżał na mnie jak kłoda.
– Ki, rusz się, do cholery! – Usiadł i popełzł w kierunku swojej partnerki, w blasku latarni dostrzegłam jego pistolet. Spojrzał na Roberts. Nie poruszała się. Przepatrywałam ciemność, usiłując coś dostrzec, cokolwiek. To poruszało się szybciej niż człowiek. Było szybkie jak ghul. Żaden zombi nie poruszał się w taki sposób. Czyżbym od początku się myliła? Czy to było coś innego? Coś gorszego? Ile istnień będzie kosztować moja dzisiejsza pomyłka? Czy Roberts nie żyła? – Ki, czy ona żyje? – Lustrowałam ciemność, walcząc z pragnieniem, ty penetrować tylko oświetlone obszary. Słychać było krzyki, ale dokoła panował chaos.
– Gdzie on jest? Gdzie pobiegł? – Odgłosy oddalały się.
– Tutaj, tutaj! – zawołałam. Po chwili głosy zaczęły się przybliżać. Nadchodzący hałasowali jak stado artretycznyeh słoni.
– Co z nią? – spytałam.
– Kiepsko. – Opuścił broń. Przycisnął dłonie do jej szyi. Po jego rękach spływało coś czarnego. Boże.
Uklękłam obok Roberts z drugiej strony, trzymając broń w gotowości i lustrując ciemność. Wszystko zdawało się ciągnąć w nieskończoność, ale upłynęło zaledwie kilka sekund.
Jedną ręką sprawdziłam jej tętno. Było słabe, ale wyczuwalne. Gdy cofnęłam dłoń, była cała zakrwawiona. Otarłam ją o spodnie. Ten stwór nieomal poderżnął jej gardło.
Gdzie on się podział?
Oczy Ki były wybałuszone, źrenice rozszerzone. Skóra w świetle latarni wydawała się kredowobiała. Spomiędzy palców wypływała krew jego partnerki.
Coś się poruszyło, tuż nad ziemią, zbyt nisko, aby mógł to być człowiek, ale wielkość była zbliżona. Dostrzegłam rozmyty kształt sunący wzdłuż tylnej ściany domu na wprost nas. Czymkolwiek był ten stwór, skrył się wśród najgęstszych cieni i próbował się ulotnić.
Wydawał się inteligentniejszy niż zwykły zombi. A więc jednak się pomyliłam. Cholera. Skopałam sprawę koncertowo. I Roberts miała zapłacić za to życiem.
– Zostań z nią. Spróbuj utrzymać ją przy życiu.
– A ty dokąd? – rzucił.
– Za nim. – Pomagając sobie tylko jedną ręką, przeskoczyłam przez siatkę. Udało się. Chyba przez ten zastrzyk adrenaliny.
Znalazłam się na podwórzu, ale stwora już tam nie było. I nagle go zobaczyłam. Był piekielnie szybki. Rozmyta smuga, ale olbrzymia, wielkości człowieka. Znikł za załomem domu. Straciłam go z oczu. Cholera. Odsunęłam się jak najdalej od ściany, a w moim żołądku zalęgła się gula lodowatego strachu. Nieomal czułam zaciskające się na mojej szyi i rozdzierające mi gardło zimne palce. Pokonałam załom muru, trzymając broń oburącz w pozycji gotowej do strzału. Nic. Zlustrowałam ciemność i miejsca oświetlone. Nic.
Z tyłu za mną rozległy się krzyki. Zjawiły się gliny. Boże, oby tylko Roberts przeżyła.
I nagle poruszenie, coś przemknęło przez oświetloną połać terenu przy narożu sąsiedniego budynku.
– Anito! – krzyknął ktoś.
Już biegłam w tę stronę.
– Sprowadźcie ekipę tępicieli! – zawołałam w biegu, ale nie przystanęłam. Nie odważyłam się stanąć. Tylko ja to widziałam. Jeśli stracę monstrum z oczu, ucieknie.
Pobiegłam w mrok, sama, ścigając coś, co mogło wcale nie być zombi. Niezbyt roztropne posunięcie, ale nie zamierzałam, pozwolić temu czemuś uciec. Co to, to nie. To coś już nigdy nie skrzywdzi kolejnej rodziny. Nie zrobi tego, o ile zdołam go powstrzymać. Tu i teraz. Tej nocy.
Wbiegłam w krąg światła i ciemność dokoła zgęstniała, na moment mnie oślepiło. Zastygłam w bezruchu, nakłaniając oczy, aby szybciej przywykły do ciemności.
– Niessstrudzona. Kobieta – zasyczał jakiś głos. Rozległ się na prawo ode mnie, tak blisko, że włoski na moich ramionach, stanęły dęba. Znieruchomiałam, usiłując rozszerzyć zakres widzenia. Był tam, ciemniejszy kształt wyłonił się z kępy wiecznie zielonych krzewów rosnących tuż przy domu. Stwór wyprostował się, ale nie zaatakował. Gdyby chciał, mógłby dopaść mnie, zanim zdążyłabym odwrócić się i strzelić. Widziałam, jak to się poruszało. Wiedziałam, że moje chwile były policzone. Już nie żyłam. – Nie jesssteś taka jak reszszszta. – Głos był zniekształcony, jakby mówiącemu brakowało fragmentu ust, wypowiedzenie każdego słowa kosztowało go mnóstwo wysiłku. To był głos dżentelmena, aczkolwiek nieżyjącego już od dłuższego czasu i trawionego nieubłaganym rozkładem. Odwróciłam się do niego powoli, bardzo powoli. – Zzzłóż mnie na powrót.
Odwróciłam głowę na tyle, by móc go zobaczyć. Nocą widzę lepiej niż większość ludzi. A co dopiero, gdy w pobliżu palą się latarnie. Skórę miał bladą, żółtobiałą. Przywierała do kości jego czaszki jak na wpół roztopiony wosk. Ale oczy, one nie były zniszczone przez rozkład. Pałały wewnętrzną mocą.
– W jaki sposób? – zapytałam.
– Zzzłóż mnie do grobu – odpowiedział. Jego usta nie pracowały prawidłowo, nie zostało na nich dość dużo tkanek.
Nagle poraziło mnie silne światło. Zombi krzyknął, zasłaniając twarz. Nic nie widziałam. Stwór uderzył we mnie. Pociągnęłam spust, celując na oślep. Usłyszałam głuchy dźwięk, kiedy kula dosięgła celu. Wypaliłam raz jeszcze, trzymając broń jedną ręką, a drugą osłaniając szyję. Próbowałam się bronić, gdy na wpół oślepiona runęłam na ziemię. Kiedy zamrugałam powiekami i rozejrzałam się w rozjaśnionych blaskiem latarń ciemnościach, byłam sama. Nic mi się nie stało. Dlaczego? Jak to? Złóż mnie na powrót – powiedziało to coś. Złóż mnie do grobu. Skąd wiedział, kim jestem? Większość ludzi tego nie wyczuwa. Niekiedy udaje się to czarownikom, no i – rzecz jasna – inni animatorzy nie mają z tym żadnych trudności. Inni animatorzy. Cholera.
Dolph nagle znalazł się obok mnie i pomógł mi wstać.
– Boże, Blake, nic ci nie jest?
– Co to było za światło? – Pokręciłam głową.
– Latarka halogenowa.
– Prawie mnie, cholera, oślepiło.
– Nic nie widzieliśmy, nie mogliśmy strzelać – odparł.
Paru gliniarzy minęło nas i pognało w ciemność. Rozległy się okrzyki.
– Tam jest!
Dolph, ja i ta piekielna, latarka zostaliśmy z tyłu, podczas gdy krzykliwa obława rozpłynęła się w mroku.
– To do mnie przemówiło, Dolph – stwierdziłam.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Poprosiło, abym złożyła go na powrót do grobu – mówiąc to, spojrzałam na niego. Zastanawiałam się, czy wyglądałam tak jak Ki, blada jak trup, o rozszerzonych źrenicach i wytrzeszczonych oczach. Dlaczego się nie bałam? – To jest stare, ma co najmniej ze sto lat. Za życia parało się voodoo albo czymś w tym rodzaju. W tym właśnie sęk. To dlatego Peter Burke nie był w stanie nad nim zapanować.
– Skąd to wszystko wiesz? Powiedziało ci?
Pokręciłam głowa.
– Wiek osądziłam po wyglądzie. To rozpoznało we mnie osobę, która może złożyć go do grobu. Jedynie czarownik albo inny animator jest w stanie rozpoznać, kim jestem. Stawiałabym raczej na animatora.
– Czy to zmienia, nasze plany? – zapytał. Spojrzałam na niego.
– Ile osób zabiło to coś? – Nie czekałam na jego odpowiedź. – Zabijemy to. Koniec, kropka.
– Myślisz jak glina, Anito. – Ze strony Dolpha był to spory komplement i tak też potraktowałam jego słowa.
Nieważne czym było to coś za życia. I co z tego, że ta istota była animatorem albo raczej szamanem voodoo. Teraz stała się maszyną do zabijania. Nie zabiła mnie. Nie zrobiła mi krzywdy. Nie mogłam sobie pozwolić na odpowiedzenie tym samym.
Z oddali dobiegły strzały. Jakaś sztuczka letniego powietrza sprawiła, że rozległo się ich echo. Dolph i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wciąż trzymałam w garści browninga.
– Zróbmy to!
Skinął głową. Zaczęliśmy biec, ale szybko mnie zdystansował. Miał dłuższe nogi. Nie mogłam za nim nadążyć. Może okazałabym się wytrzymalsza od niego, ale na pewno był ode mnie szybszy. Zawahał się i spojrzał na mnie.
– Biegnij, nie ociągaj się – rzuciłam.
Przyspieszył kroku i po chwili zniknął w ciemnościach. Nawet się nie obejrzał. Skoro mówiłam, że dam sobie radę, mimo iż na wolności grasował zabójczy zombi, Dolph nie miał wyboru, jak tylko mi uwierzyć. Może nie wszystkim ufał do tego stopnia, ale mnie na pewno. To był komplement. Z dwóch przeciwległych kierunków dochodziły mnie głośne krzyki. Zgubili to. Cholera.
Zwolniłam. Nie chciałam choćby przez przypadek wpaść na tego stwora. Za pierwszym razem nic mi nie zrobił, ale wpakowałam mu co najmniej jedną kulę. Za coś takiego nawet zombi mógłby się wkurzyć. Znalazłam się w chłodnym cieniu rozłożystego drzewa. Dotarłam do granicy osiedla. Opodal ciągnęło się ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym. Po drugiej stronie, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola uprawne. Rosła tu fasola. Aby się tu ukryć, zombi musiałby położyć się płasko na ziemi. Dostrzegłam sylwetki przeczesujących teren policjantów z latarkami, ale znajdowali się dobre pięćdziesiąt metrów ode mnie.
Przepatrywali ziemię, ciemne zakamarki, bo powiedziałam im, że zombi nie umieją się wspinać. Ale to nie był zwyczajny zombi. W górze nad moją głową coś zaszeleściło. Włosy stanęły mi dęba. Obróciłam się, spojrzałam w górę i uniosłam broń.
Stwór wyszczerzył się do mnie i skoczył.
Oddałam dwa strzały, zanim runął na mnie i przewrócił całym ciężarem na ziemię. Dwie kule w pierś i praktycznie żadnej reakcji. Strzeliłam po raz trzeci, ale równie dobrze mogłabym użyć przeciwko niemu pistoletu na wodę.
Stwór wyszczerzył do mnie połamane zęby pokryte ciemnymi przebarwieniami, a z jego ust popłynął smród jak ze świeżo otwartej mogiły. Krzyknęłam przeraźliwie, pociągając raz jeszcze za spust. Kula trafiła monstrum w szyję. Stwór znieruchomiał, spróbował przełknąć ślinę. A może kulę? Błyszczące, niesamowite oczy znów na mnie spojrzały. W tych oczach kryła się inteligencja, jak w oczach zombi Domingi, tych, w których uwięziła nieszczęsne dusze. Przez te oczy przezierała czyjaś jaźń. Zastygliśmy w bezruchu. Ta chwila zdawała się nie mieć końca, ale – rzecz jasna – trwała tylko kilka sekund. Stwór siedział na mnie okrakiem, dłonie trzymał przy mojej szyi, ale nie dusił mnie, w każdym razie jeszcze nie. Przyłożyłam mu pistolet do brody. Jak dotąd żadna kula nie wyrządziła mu krzywdy. Może tym razem się uda?
– Nie chciałem zabijać – rzekła półgłosem istota – z początku nie rozumiałem. Nie pamiętałem, kim byłem.
Obok nas pojawili się gliniarze. Jak na razie nie próbowali interweniować. Czekali.
– Nie strzelać! Nie strzelać! – zawołał Dolph.
– Potrzebowałem mięsssa, aby przypomnieć sssobie, kim byłem. Ssstarałem sssię nie zabijać. Próbowałem ominąć wszyssstkie domy, ale nie mogłem. Za dużo domów – wyszeptało to coś. Dłonie istoty zacisnęły się, brudne paznokcie zagłębiły się w moim ciele.
Strzeliłam mu w podbródek. Ciało stwora odchyliło się do tyłu, ale palce zacisnęły się na mojej szyi.
Nacisk, piekielny nacisk, silny i wzmagający się coraz bardziej. Przed moimi oczyma pojawiły się oślepiająco białe gwiazdy. Noc zmieniła się z czarnej w szarą. Przyłożyłam lufę pistoletu do czoła monstrum i pociągnęłam za spust, raz, drugi, trzeci. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, ale wciąż czułam moje dłonie i palec ściągający spust. Ciemność otoczyła mnie, pochłaniając cały świat. Nie czułam już rąk.
Obudziły mnie krzyki, przeraźliwe krzyki. W ustach i na języku czułam dławiącą woń palonego ciała i włosów. Wzięłam głęboki oddech. Bolało. Zakasłałam i spróbowałam usiąść. Dolph podtrzymał mnie. Miał w ręce mój pistolet. Nabierałam powietrza, ale każdy oddech kończył się potwornym atakiem kaszlu. Bolało mnie gardło. Może to ten zombi.
Coś wielkości człowieka zataczało się po letniej trawie. I płonęło. Bijące zeń pomarańczowe płomienie rozświetliły mrok nocy, wypełniając go krwistoczerwoną łuną. Dwóch tępicieli w kombinezonach ognioodpornych stało nieopodal, zbryzgując stwora strugami napalmu, jak pospolitego ghula. Istota wyła przeraźliwie na całe gardło, upiorne krzyki zdawały się trwać bez końca.
– Jezu, czemu to nie chce umrzeć? – spytał stojący opodal Zerbrowski. Jego twarz w blasku płomieni wydawała się pomarańczowa.
Nie odezwałam się ani słowem. Nie chciałam powiedzieć tego głośno. Zombi nie chciał umrzeć, bo za życia był animatorem. Tyle wiedziałam o zombi-animatorach. Nie wiedziałam natomiast, że po wyjściu z grobu mają oni apetyt na ludzkie mięso. I że dopiero po zjedzeniu ludzkiego mięsa przypominają sobie, kim byli. Tego wszystkiego nie wiedziałam. Nie chciałam wiedzieć.
W blasku ognia pojawił się John Burke. Przyciskał jedną rękę do piersi. Miał zakrwawione ubranie. Czy zombi odezwał się też do Johna? Czy Burke wiedział, dlaczego stwór nie chciał umrzeć?
Zombi zatoczył się, otoczony buzującymi płomieniami. Ciało stwora płonęło jak knot świecy. Zrobił niepewny krok w naszą stronę. Wyciągnął do mnie płonącą rękę. Do mnie. A potem wolno przewrócił się na trawę. Runął jak drzewo w zwolnionym tempie, walcząc o życie. O ile można to tak określić. Tępiciele wciąż byli czujni. Woleli nie ryzykować. Wcale się im nie dziwiłam.
To coś było kiedyś nekromantą. Ten gorejący zewłok, od którego z wolna zajmowała się trawa, był ongiś tym samym, co ja. Czy powstawszy z grobu, też stałabym się takim potworem? Nie wiedziałam. I wolałam się nigdy nie dowiedzieć. W testamencie zażądałam, aby mnie skremowano, by nikt, niezależnie od przyczyny, nie spróbował mnie ożywić. Teraz miałam po temu jeszcze jeden powód. Co prawda wystarczyłby mi jeden.
Patrzyłam, jak ciało czernieje, kurczy się i rozpada. Mięśnie i kości rozpryskiwały się w miniaturowych eksplozjach, wzniecając nieduże fontanny iskier. Obserwowałam zagładę zombi i poprzysięgłam sobie, że osobiście dopilnuję, aby za to, co uczyniła, Dominga Salvador zapłaciła życiem. Niech idzie do piekła, tam, gdzie jej miejsce. Niech się smaży. Wiedźma. Niech płonie po wsze czasy. W porównaniu z ogniem piekielnym płomienie napalmu to małe miki. Dla Domingi Salvador nawet wieczność smażenia się w ogniu, piekielnym była zdecydowanie zbyt łagodną karą.