21

Willie przeprowadził mnie przez próg i krótki korytarz. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nami, wszystkie dźwięki stały się przytłumione, odległe jak sen. Światła, w porównaniu z mrocznym wnętrzem klubu, wydawały się wyjątkowo jasne. Zamrugałam powiekami. Policzki Williego w jasnym świetle wydawały się zaróżowione, wyglądał całkiem zdrowo, jak na nieboszczyka. Musiał się dziś czymś pożywiać. Czymś albo kimś. Zwierzęciem albo chętnym do tego śmiertelnikiem. Kto wie.

Na drzwiach po lewej widniał napis “Biuro Kierownika”. Gabinet Williego? Nie. Willie otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka. Sam nie wszedł. Zerknął w stronę biurka, po czym wycofał się chyłkiem, zamykając za sobą drzwi.

Podłogę wyłożono bladobeżowym dywanem, ściany były kredowobiałe. Pod przeciwległą ścianą stało duże, czarne, lakierowane biurko. Wydawała się z niego wyrastać lśniąca, czarna lampa. Dokładnie pośrodku blatu leżał bibularz. Nie zauważyłam żadnych papierów ani spinaczy. Za biurkiem siedział Jean-Claude.

Długie, białe dłonie złożył miękko na bibularzu. Lekko kręcone czarne włosy, oczy granatowe jak noc, biała koszula z fikuśnymi mankietami. Siedział w całkowitym bezruchu, jakby pozował do portretu. Był piękny jak erotyczny sen, choć nierealny. Tylko wyglądał na ideał. Wiedziałam, co się kryło pod tą iluzją.

Pod lewą ścianą stały dwie brązowe metalowe szafki na akta. Resztę ściany zajmowała czarna skórzana kanapa. Wisiał nad nią sporych rozmiarów obraz olejny. Przedstawiał miasto St. Louis w XVIII wieku. Rzeką na płaskodennych łodziach płynęli osadnicy. Na płótnie odmalowano jeden z cieplejszych jesiennych dni. W tle bawiły się i biegały dzieci. Obraz nie pasował do reszty wystroju gabinetu.

– Twoje płótno? – spytałam. Lekko skinął głową. – Znałeś jego twórcę? – Uśmiechnął się, nie pokazując kłów, lekko tylko rozchylił wargi. Gdyby istniało pismo dla wampirów, Jean-Claude byłby idealnym materiałem na okładkę jednego z nich. – Biurko i kanapa nie pasują do reszty wystroju – stwierdziłam.

– Jestem w trakcie przemeblowania – odparł. Wciąż mi się przyglądał.

– To ty poprosiłeś o to spotkanie, Jean-Claude. Przejdźmy do rzeczy.

– Spieszy ci się? – Nieznacznie zniżył głos. Jego ton był jak delikatne muśnięcie kosmatego futra po nagiej skórze.

– Owszem, tak. Czego chcesz?

Uśmiech odrobinę się poszerzył. Jean-Claude na chwilę spuścił wzrok. Wyglądał jak nieśmiały uczniak.

– Jesteś moją ludzką służebnicą, Anito. – Zwrócił się do mnie po imieniu. To zły znak.

– Nie – zaoponowałam. – Nie jestem nią.

– Nosisz dwa moje znaki, pozostały ci do nadania jeszcze dwa. – Jego twarz wyglądała uroczo, wręcz cudnie. Wyraz twarzy nie pasował do tego, co mówił.

– No i co?

– Anito… – Westchnął. Przerwał nagle i wstał. Obszedł biurko. – Czy wiesz, co znaczy być Mistrzem Miasta? – Przysiadł na krawędzi biurka. Jego koszula rozchyliła się, odsłaniając blady tors. Zauważyłam jedną brodawkę, małą i zesztywniałą. Blizna w kształcie krzyża zdawała się urągać tej kredowobiałej perfekcji. Wpatrywałam się w jego obnażony tors. Jakie to żenujące. Odnalazłam jego spojrzenie i zrobiłam, co w mojej mocy, aby się nie zaczerwienić. Punkt dla mnie. – Jest wiele korzyści wynikających z faktu bycia moją ludzką służebnicą, ma petite. – Jego źrenice zdawały się pochłaniać białko, oczy stały się czarne i bezdennie głębokie.

– Nie. – Pokręciłam głową.

– Nie kłam, ma petite. Czuję twoje pożądanie. – Oblizał językiem wargi. – Czuję ten smak.

Pięknie, po prostu pięknie. Jak tu dyskutować z kimś, kto wyczuwa twoje emocje? Odpowiedź – nie dyskutować. Przytakiwać.

– W porządku, pożądam cię. Zadowolony?

– Tak. – Uśmiechnął się. Jedno słowo, ale przemknęło przez mój umysł, szepcząc zdania, które nie zostały wypowiedziane głośno. Szepty w ciemnościach.

– Pożądam wielu facetów, ale to nie znaczy, że z nimi sypiam.

Jego oblicze zwiotczało, oczy wyglądały jak dwie głębokie studnie.

– Przypadkowe żądze można łatwo przezwyciężyć – powiedział. Wstał jednym płynnym ruchem. – To co jest między nami, nie jest przypadkowe, ma petite. To nie zwykła żądza, lecz pożądanie. – Podpłynął do mnie, wyciągając jedną rękę.

Serce podeszło mi do gardła. To nie był strach. Ani żadna mentalna sztuczka. To coś wydawało się prawdziwe. Powiedział, że to pożądanie, kto wie, może miał rację?

– Nie – wychrypiałam. Ale on, rzecz jasna, nie zatrzymał się. Palcami delikatnie musnął mój policzek. Najdelikatniejsze dotknięcie, jakie można sobie wyobrazić. Odsunęłam się od niego i z pewnym wysiłkiem zaczerpnęłam tchu. Nie czułam się dobrze. I o to chodziło. Skoro wyczuwał moje emocje, niech tego posmakuje. Niech zazna mojego dyskomfortu. Udawanie mijało się z celem. Wciąż czułam na skórze jego dotyk. – Doceniam potencjalne plusy tej funkcji, Jean-Claude, naprawdę – powiedziałam, wlepiwszy wzrok w podłogę. – Ale nie mogę tego przyjąć. I wcale tego nie chcę. – Odnalazłam jego wzrok. Jego oblicze było przeraźliwie puste. Nic. Zero. To była ta sama twarz, co przed chwilą, ale jakaś iskierka człowieczeństwa, tlący się w niej ognik życia zgasł. Mój puls znowu przyspieszył. To nie miało nic wspólnego z seksem. Strach. To na pewno miało istotny związek ze strachem.

– Jak sobie chcesz, moja mała animatorko. Czy będziemy kochankami, czy nie, to nie zmieni tego, kim dla mnie jesteś. A jesteś moją ludzką służebnicą.

– Nie – zaoponowałam.

– Należysz do mnie, Anito. Czy tego chcesz, czy nie.

– Widzisz, Jean-Claude, tu się właśnie nie zgadzamy. Najpierw próbujesz mnie uwieść, co jest skądinąd miłe. A gdy to nie skutkuje, od razu przechodzisz do gróźb.

– To nie groźby, ma petite. To prawda.

– Wcale nie. I, do cholery, przestań nazywać mnie ma petite. – Uśmiechnął się.

Nie chciałam go rozbawić. Gniew zastąpił strach przepotężną, gorącą falą. Lubiłam gniew. Czynił mnie odważną i nierozsądną. – Pieprzę cię – dodałam.

– Właśnie to ci przed chwilą proponowałem. – Jego głos sprawił, że coś ścisnęło mnie w dołku.

– Niech cię diabli, Jean-Claude. Niech cię cholera. – Zaczerwieniłam się.

– Musimy porozmawiać, ma petite. Kochankowie czy nie, mistrz i służebnica czy nie, tak czy owak, musimy porozmawiać.

– Rozmawiajmy więc. Nie mamy całej nocy.

– Nie ułatwiasz mi zadania. – Westchnął.

– Gdybyś chciał, żeby było łatwo, wybrałbyś kogoś innego. A w każdym razie powinieneś.

– Racja. – Pokiwał głową. – Usiądź, proszę. – Ponownie oparł się o biurko, splatając ramiona na piersiach.

– Nie mam tyle czasu – mruknęłam.

– Wydaje mi się, że zgodziliśmy się, że to przedyskutujemy, ma petite. – Zasępił się.

– Umówiliśmy się na spotkanie o dwudziestej trzeciej. To ty zmarnowałeś całą godzinę, nie ja.

– Dobrze. – Uśmiechnął się niemal z rozgoryczeniem. – Przedstawię ci… skróconą wersję.

– Świetnie. – Skinęłam głową.

– Jestem nowym Mistrzem Miasta. Ale aby nie zostać unicestwionym za rządów Nikolaos, musiałem ukryć swoje moce. I udało mi się. Może nawet za bardzo. Są tacy, którzy uważają, że nie jestem dość potężny, by stać się Mistrzem Miasta. Rzucają mi wyzwania. I wykorzystują w tym celu także ciebie.

– W jaki sposób?

– Chodzi o to, że nie jesteś mi posłuszna. Twierdzą, że nie jestem nawet w stanie zapanować nad własną ludzką służebnicą. Jak w tej sytuacji miałbym poradzić sobie z wszystkimi wampirami w mieście i okolicach?

– Czego chcesz ode mnie?

– Chcę, abyś została moją ludzką służebnicą. – Uśmiechnął się do mnie szeroko i szczerze, pokazując kły.

– Po moim trupie, Jean-Claude.

– Mogę wymusić na tobie przyjęcie trzeciego znaku, Anito. – To nie była pogróżka. Raczej zwykłe stwierdzenie faktu.

– Wolałabym raczej umrzeć, niż zostać twoją służebnicą. – Mistrz wampirów potrafił wyczuć prawdę. Musiał wiedzieć, że naprawdę tak myślałam.

– Dlaczego?

Już chciałam mu to wytłumaczyć, ale zmitygowałam się. Nie zrozumiałby. Dzieliło nas zaledwie parę centymetrów, ale równie dobrze dystans ten mógł wynosić wiele kilometrów. Pomiędzy nami ziała bezdenna przepaść. Nic nie było w stanie połączyć jej brzegów. Jean-Claude był chodzącym trupem. To, kim był za życia, przepadło bezpowrotnie. Był Mistrzem Miasta i w niczym nie przypominał istoty ludzkiej.

– Jeśli zrobisz to siłą, zabiję cię – ostrzegłam.

– Nie żartujesz. – W jego głosie wychwyciłam zdziwienie. Nieczęsto dziewczynie udaje się zadziwić liczącego sobie setki lat wampira.

– Ani trochę.

– Nie rozumiem cię, ma petite.

– Wiem – mruknęłam.

– Czy mogłabyś udawać, że jesteś moją służebnicą?

Dziwne pytanie.

– Co to znaczy – udawać?

– Towarzyszyć mi na niektórych spotkaniach. Stać u mego boku, wspierając mnie swą reputacją i bronią palną.

– Chcesz, aby egzekutorka chroniła twoje plecy. – Patrzyłam na niego przez parę chwil. Dopiero teraz zrozumiałam prawdziwą zgrozę tego, co przed chwilą powiedział. – Wydawało mi się, że dwa pierwsze znaki to był czysty przypadek. Że wpadłeś w panikę. A ty od samego początku chciałeś mnie naznaczyć, zgadza się? – Tylko się uśmiechnął. – Odpowiedz, sukinsynu – naciskałam.

– Skoro nadarzyła się okazja, żal mi było jej nie wykorzystać.

– Żal ci było! – prawie wykrzyknęłam. – Z zimną krwią upatrzyłeś mnie sobie na swoją służebnicę! Dlaczego?

– Jesteś egzekutorką.

– Niech cię diabli, a co to ma do rzeczy?

– To nobilitujące dla wampira być z kimś takim jak ty. Usidlić kogoś tak znacznego.

– Nie usidliłeś mnie.

– Jeżeli dobrze odegrasz swoją rolę, nikt się nie zorientuje, że tylko udajemy. I nikt prócz nas dwojga nie będzie znać prawdy.

– Nie zamierzam grać w twoją grę, Jean-Claude. – Pokręciłam głową.

– Nie pomożesz mi?

– Otóż to. Dobrze to ująłeś.

– Proponuję ci nieśmiertelność. I to bez brzemienia wampiryzmu. Oferuję ci siebie. W ciągu minionych lat było mnóstwo kobiet, które mając przed sobą taką perspektywę, zrobiłyby dla mnie wszystko.

– Seks to seks, Jean-Claude. Nikt nie jest aż tak dobry.

– Wampiry są inne, ma petite. – Uśmiechnął się lekko. – Gdybyś nie była tak uparta, mogłabyś przekonać się, do jakiego stopnia jesteśmy inni.

Musiałam odwrócić wzrok. To było zbyt osobiste. Zbyt intymne. Zbytnio przesycone fantazjami.

– Chcę od ciebie tylko jednego – powiedziałam.

– Czegóż to, ma petite?

– No dobrze, dwóch rzeczy. Po pierwsze przestań mówić do mnie ma petite, po drugie uwolnij mnie. Usuń te cholerne znaki.

– Co do pierwszego, Anito, mogę je spełnić.

– A co z drugim?

– Nie mogę, nawet gdybym chciał.

– A nie chcesz – zasugerowałam.

– Nie chcę.

– Trzymaj się ode mnie z daleka, Jean-Claude. Nie waż się do mnie zbliżać, bo, jak mi Bóg miły, zabiję cię.

– Wielu próbowało. I to nieraz.

– A ilu z nich miało na koncie osiemnaście unicestwionych wampirów?

– Ani jeden. – Chyba trochę się zdziwił. – Choć na Węgrzech spotkałem kiedyś człowieka, który przysięgał, że zabił pięciu z nas.

– Co się z nim stało?

– Rozszarpałem mu gardło.

– Może to zrozumiesz, Jean-Claude. Wolałabym raczej, żebyś rozszarpał mi gardło. Pierwej umrę, próbując cię zabić, niż ci się podporządkuję. – Spojrzałam na niego, próbując ocenić, czy zrozumiał choć cząstkę z tego, co przed chwilą usłyszał. – Powiedz coś.

– Usłyszałem, co powiedziałaś. Wiem, że mówiłaś poważnie. – Nagle pojawił się tuż przede mną. Nie dostrzegłam jego ruchu, nie poczułam go w swojej głowie. Po prostu nagle znalazł się o parę centymetrów ode mnie. Chyba aż westchnęłam ze zdumienia. – Naprawdę mogłabyś mnie zabić? – Jego głos był jak jedwab położony na zranione miejsce, delikatność mimo wszystko wywołująca ból. Jak seks. Albo jak aksamit muskający wnętrze mojej czaszki. To było przyjemne, nawet mimo przepełniającego mnie nieopisanego przerażenia. Cholera. Wciąż mógł mnie załatwić. Mógł mnie mieć. Odrobina siły i już. Nie. Nic z tego.

– Tak – odpowiedziałam, spoglądając w jego ciemne oczy. Mówiłam szczerze. Zamrugał powiekami i cofnął się.

– Jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem – stwierdził. Tym razem powiedział to ze śmiertelną powagą. Bez odrobiny rozbawienia.

– To najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek od ciebie usłyszałam.

Stanął przede mną z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków. Stał w kompletnym bezruchu. Węże i ptaki potrafią tak trwać w bezruchu, ale nawet węże przejawiają pewne oznaki ożywienia, czynności, która – prędzej czy później – będzie kontynuowana. Jean-Claude stał, nie zdradzając kompletnie niczego, jakby wbrew temu, co mówiły mi oczy, rozpłynął się w powietrzu bez śladu. W ogóle go tam nie było. Przestał istnieć. Umarli nie robią hałasu.

– Co się stało z twoją twarzą? – spytał.

Odruchowo dotknęłam spuchniętego policzka.

– Nic – skłaniałam.

– Kto cię uderzył?

– Po co pytasz? Aby się na tym kimś zemścić? Odpłacić mu za mnie?

– Jednym z pomniejszych plusów wynikających z faktu bycia moją służebnicą jest to, że byłabyś pod moją ochroną.

– Nie potrzebuję twojej ochrony, Jean-Claude.

– On cię skrzywdził.

– A ja wbiłam mu w krocze lufę pistoletu i zmusiłam, aby powiedział mi wszystko, co wie – odparowałam.

– Co zrobiłaś? – Jean-Claude uśmiechnął się.

– Wbiłam mu w jaja lufę pistoletu, mam wyrazić się jeszcze bardziej dosadnie?

W jego oczach pojawiły się żywe iskierki. Roześmiał się w głos. Szczerze. Radośnie.

Ten śmiech był słodki jak cukierek i zaraźliwy. Gdyby komuś udało się zabutelkować śmiech Jean-Claude’a, na pewno nie byłby to produkt z gatunku tych dietetycznych. Raczej coś, co powoduje przyrost tkanki tłuszczowej. Albo wywołuje orgazm.

Ma petite, ma petite, jesteś absolutnie cudowna.

Spojrzałam na niego, pozwalając, by ten śmiech otoczył mnie jak niewidzialny kokon. Pora iść. Już czas. Trudno zachować niewzruszoną postawę, kiedy ktoś śmieje ci się prosto w twarz. Mimo to jakoś mi się udało.

To co powiedziałam na odchodne, sprawiło, że ponownie wybuchnął śmiechem:

– I przestań zwracać się do mnie ma petite.

Загрузка...