Schody wiodące do piwnicy były wąskie i drewniane. Gdy schodziliśmy, czułam wibracje przeszywające każdy stopień. To nie było pocieszające. Słoneczne światło wpływające przez drzwi nie rozpraszało panującego w głębi mroku. Nie docierało daleko, jakby nie miało władzy w tym posępnym, ciemnym pomieszczeniu. Przystanęłam na szarej granicy światła i mroku, kierując wzrok ku tonącej w egipskich ciemnościach piwnicy. Nie widziałam już nawet Domingi ani Manny’ego. Przecież powinni być gdzieś tam, przede mną, nieprawdaż?
Enzo ochroniarz czekał za moimi plecami niczym cierpliwa góra. Nie ponaglał mnie. Czy decyzja faktycznie zależała ode mnie? Czy mogłam pozbierać swoje zabawki i wrócić do domu?
– Manny – zawołałam.
Jego głos rozległ się natychmiast. Dochodził jakby z daleka. Może to akustyczna sztuczka tego pomieszczenia. A może nie.
– Jestem tutaj, Anito.
Wytężyłam wzrok i spojrzałam w miejsce, skąd dobiegł głos, ale niczego nie dostrzegłam. Postąpiłam kolejne dwa kroki w atramentową ciemność i przystanęłam, jakbym wyrżnęła w mur. Ściana była wilgotna, w powietrzu, jak w większości piwnic, unosił się silny fetor, ale pod tą kwaśną, zatęchłą wonią czuć było inną, mdlącą, słodkawą. Taką właśnie woń mają zmarli. Poczułam ją już u szczytu schodów. Mogłam się założyć, że im dalej w głąb, tym smród stanie się silniejszy. Moja babka była kapłanką voodoo. Jej Humfo nie śmierdziały jak trupy. Granica między dobrem a złem nie była w voodoo wytyczona tak wyraźnie jak w religii wicca, w chrześcijaństwie czy w satanizmie, ale na pewno istniała. Dominga Salvador stała po przeciwnej stronie barykady. Wiedziałam o tym, odkąd tu przyszłam. A mimo to wciąż się denerwowałam. Babcia Flores powiedziała, że jestem nekromantką. To coś więcej, niż być kapłanką voodoo i zarazem coś mniej. Odczuwałam więź ze zmarłymi, wszystkimi bez wyjątku. Trudno być kapłanką voodoo, nekromantką i nie być równocześnie złą. “To nazbyt kuszące” – rzekła babcia. Namawiała mnie do zagłębienia się w religię chrześcijańską. Zachęcała mego ojca, aby odciął mnie od rodziny z jej strony. Czyniła to, bo mnie kochała i obawiała się o moją duszę.
I oto byłam tu, schodząc w otchłań pokuszenia. Co by na to powiedziała babcia Flores? Zapewne – “Idź do domu”. To byłaby dobra rada. Ucisk w żołądku podpowiadał mi to samo. Zapaliło się światło. Zamrugałam powiekami. Jedna goła żarówka wisząca nad schodami wydawała się jasna jak gwiazda. Dominga i Manny stali pod żarówką, spoglądając na mnie.
Światło. Dlaczego od razu poczułam się lepiej? Głupie, ale prawdziwe. Enzo zamknął za nami drzwi. Cienie były gęste, ale w głębi wąskiego korytarza z sufitu zwieszały się kolejne żarówki. Dotarłam nieomal do podnóża schodów. Ta słodko-kwaśna woń przybrała na sile. Starałam się oddychać ustami, ale bez powodzenia. Fetor gnijącego ciała zdawał się przywierać do mego języka i zatykać gardło.
Dominga poprowadziła nas w głąb wąskiego korytarza. Na ścianach widniały ciemne, rozległe płaty. Wyglądało tak, jakby coś tu zamurowano – zapewne drzwi. Cement zamalowano farbą, ale drzwi i tak były widoczne. Znajdowały się w regularnych odstępach po obu stronach korytarza. Dlaczego je zamurowano? Dlaczego zostały zamalowane? Co się za nimi znajdowało?
Poskrobałam palcami po szorstkim cemencie. Powierzchnia była chropowata i chłodna. Farba nie mogła być stara. Powinna odpadać płatami w tej wilgoci. Ale tak nie było. Co ukryto za tymi zamurowanymi drzwiami? Zaczęła mnie swędzieć skóra między łopatkami. Zwalczyłam w sobie chęć, aby spojrzeć na Enza. Mogłam się założyć, że świetnie się bawił. I mogłam się założyć, że zarobienie kulki było obecnie najmniejszym z moich problemów.
Powietrze było wilgotne i chłodne. Jak to w piwnicy. Było tu troje drzwi, dwoje po prawej i jedne po lewej. Wyglądały całkiem zwyczajnie. Na jednych wisiała lśniąca, nowa kłódka. Gdy je mijaliśmy, usłyszałam, że drzwi zaskrzypiały, jakby oparło się o nie coś wielkiego. Przystanęłam. Co tam jest?
Enzo zatrzymał się równocześnie ze mną. Dominga i Manny zniknęli za załomem korytarza. Zostaliśmy sami. Dotknęłam drzwi. Drewno zaskrzypiało, zgrzytnęły zawiasy. Jakby o drzwi zaczął ocierać się ogromny kot. Spod drzwi wypłynął silny fetor. Poczuwszy go, zakasłałam i cofnęłam się o dwa kroki. Smród zdawał się przywierać do języka i dławić w gardle. Przełknęłam gwałtownie ślinę, starając się usunąć nieprzyjemny smak z ust. Coś, co było za drzwiami, zaskomlało żałośnie. Nie potrafiłam stwierdzić, czy był to ludzki, czy zwierzęcy głos. To coś, czymkolwiek było, wydawało się większe od człowieka. I było martwe. Co do tego nie miałam wątpliwości. Zakryłam lewą dłonią usta i nos. Prawą miałam wolną, tak na wszelki wypadek. Na wypadek, gdyby stwór sforsował drzwi i wydostał się na korytarz. Kule przeciwko żywemu trupowi. Wiedziałam co nieco na ten temat, ale mimo wszystko broń dodawała mi otuchy. Bądź co bądź, zawsze mogłam zastrzelić Enza. Ale coś mi mówiło, że w razie gdyby ten stwór wydostał się na wolność, Enzo znalazłby się w takim samym niebezpieczeństwie jak ja.
– Musimy już iść – powiedział.
Nie potrafiłam odgadnąć wyrazu jego twarzy. Równie dobrze mogliśmy iść teraz na zakupy. Wydawał się pozbawiony wszelkich uczuć i nienawidziłam go za to. Skoro ja jestem przerażona, to chciałabym, żeby wszyscy inni odczuwali to samo. Zerknęłam na rzekomo otwarte drzwi po mojej lewej stronie. Musiałam wiedzieć. Otworzyłam je. Pokój miał rozmiary więziennej celi, dwa czterdzieści na metr dwadzieścia. Betonowa podłoga i bielone ściany. Pomieszczenie było całkiem puste. Zupełnie jakby czekało na kolejnego mieszkańca. Enzo zatrzasnął drzwi. Nie próbowałam go powstrzymać. Nie warto. Gdybym musiała podjąć walkę z kimś, kto ważył o dobre pięćdziesiąt kilo więcej ode mnie, wybrałabym inne miejsce i bardziej sprzyjające okoliczności. Poza tym pusty pokój to nie powód, aby wchodzić z kimś w zwadę. Enzo oparł się o drzwi. W silnym świetle dostrzegłam, że jego twarz była zlana potem.
– Nie próbuj otwierać innych drzwi, senorita. To mogłoby być niebezpieczne.
Skinęłam głową.
– Jasne. Nie ma sprawy. – Pusty pokój, a ten facet był spocony. Miło wiedzieć, że coś było go w stanie przerazić. Ale dlaczego ten pokój, a nie drugi, w którym kryła się kwiląca istota? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie.
– Musimy dogonić Senorę. – Wykonał zamaszysty gest, jak szef sali polecający mi miejsce. Ruszyłam we wskazanym kierunku. No bo w sumie dokąd miałabym pójść?
Korytarz przechodził w duże, czworokątne pomieszczenie. Było pomalowane na biało, jak spenetrowana przeze mnie cela. Bieloną podłogę pokrywały jasnoczerwone i czarne symbole. Nazywana je veuve. To symbole rysowane w sanktuarium voodoo w celu przywołania loa, bóstw voodoo. Symbole były jak ściany wyznaczające ścieżkę. Wiodły do ołtarza. Schodząc ze ścieżki, zniszczyłabym te starannie nakreślone znaki. Nie wiedziałabym, czy byłoby to dobrze, czy źle. Reguła numer 369 – jeśli masz do czynienia z nieznaną magią, w przypadku jakichkolwiek wątpliwości daj temu spokój.
Tak też zrobiłam.
Na drugim końcu pomieszczenia płonęły świecie. Silne, ciepłe światło migotało i wypełniało białe ściany żarem i jasnością. Dominga stała pośród tej światłości, tej bieli i cała pałała złem. Nie potrafiłam inaczej tego nazwać. Była zła do szpiku kości. Zła aura otaczała ją niczym płynny, namacalny mrok. Uśmiechnięta staruszka znikła. Pojawiła się istota mocy.
Manny stanął nieco z boku. Patrzył na nią. Zerknął na mnie. Oczy nieomal wychodziły mu z orbit. Ołtarz znajdował się niemal dokładnie za plecami Domingi. Martwe zwierzęta, które z niego spadły, walały się po podłodze. Kurczaki, psy, prosię, dwie kozy. Strzępy sierści i kałuże zaschniętej krwi. Ołtarz wyglądał jak fontanna, z której gęstą, leniwą strugą wypływały martwe zwierzęta. Ofiary były świeże. Nie czułam woni rozkładu. Koza gapiła się na mnie szklistymi, niewidzącymi oczami. Nie lubiłam zabijać kóz. Zawsze wydawały mi się bystrzejsze od kurcząt. A może to była tylko moja opinia.
Po prawej stronie ołtarza stała wysoka kobieta. Jej skóra wydawała się lśnić czernią w blasku świec, jakby wyrzeźbiono ją z ciężkiego, lśniącego drewna. Starannie ułożone, niezbyt długie włosy opadały jej na ramiona. Szerokie kości policzkowe, pełne usta, wprawny makijaż. Nosiła długą, jedwabistą suknię, szkarłatną, w barwie świeżej krwi. Pasowała do jej szminki.
Po prawej stronie ołtarza stał zombi. Był niegdyś kobietą. Długie brązowe włosy sięgały jej nieomal do pasa. Ktoś wyczesał je aż do połysku. U trupa zawsze żywe wydają się tylko włosy. Skóra nabrała szarego odcienia. Ciało na kościach wyschło i zwiotczało. Mięśnie poruszające się pod cienką, gnijącą skórą, przypominały wychudzone robaki. Nosa prawie nie było, przez co oblicze wydawało się niedokończone. Purpurowa suknia zwieszała się luźno na wychudzonym, kościstym ciele. Twarz nosiła nawet ślady nałożonego makijażu. Ze szminki zrezygnowano, jako że wargi skurczyły się i pomarszczyły, ale wybałuszone oczy podkreślono tuszem i cieniami. Przełknęłam mocno ślinę i odwróciłam się, by spojrzeć na pierwszą kobietę.
Była żywym trupem. Jednym z najlepiej zachowanych i sprawiających wrażenie żywych, jakie kiedykolwiek widziałam, ale niezależnie od tego, jak dobrze się prezentowała, była martwa. Ta kobieta zombi spojrzała na mnie. Miała coś w tych doskonałych brązowych oczach, czego nie posiadają starsze zombi. Wspomnienie tego, kim i czym były, zacierało się w przeciągu kilku dni, a niekiedy nawet godzin. Ale ta zombi bała się. W jej oczach malował się niepohamowany strach. Zombi nie mają takich oczu.
Odwróciłam się ku bardziej podniszczonej kobiecie zombi i stwierdziłam, że ona także na mnie patrzy. Gapiła się na mnie wybałuszonymi oczami. Choć nie miała już prawie tkanek na policzkach i trudniej było jej wyrażać emocje, dokonała tego. Widziałam, że była przerażona.
Cholera.
Dominga skinęła głową, a Enzo zaprosił mnie gestem w głąb kręgu. Nie chciałam tam wejść.
– Co się tu dzieje, Domingo?
– Nie przywykłam do takiej arogancji. – Uśmiechnęła się, prawie się zaśmiała.
– To lepiej przywyknij – odparowałam. Czułam na plecach oddech Enzo. Starałam się go zignorować. Prawą rękę przesunęłam jakby od niechcenia w stronę broni, ale zrobiłam to tak, by nikt nie zorientował się, że sięgam po spluwę. To nie było proste. Zwykle, gdy sięgasz po broń, wygląda to jednoznacznie. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Punkt dla mnie. – Co zrobiłaś tym dwóm zombi?
– Przyjrzyj się im, chica. Jeśli jesteś tak potężna, jak mówią, sama odpowiesz sobie na to pytanie.
– A jeśli mi się nie uda? – spytałam.
Uśmiechnęła się, ale jej oczy były płaskie i czarne jak u rekina.
– W takim przypadku przekonam się, że nie jesteś tak silna, jak o tobie mówią.
– Czy to już ten sprawdzian?
– Być może.
Westchnęłam. Królowa voodoo chciała sprawdzić, jak bardzo jestem twarda. Po co? Może nie miała żadnego konkretnego powodu. Może była jedynie sadystyczną, spragnioną władzy suką. Tak, w to akurat byłabym w stanie uwierzyć. A może cała ta szopka miała jakiś głębszy sens. Jeśli tak, to na razie nie zdołałam go rozgryźć. Spojrzałam na Manny’ego. Prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami. On także nie wiedział, co się dzieje. Pięknie.
Nie miałam ochoty brać udziału w grze Domingi, zwłaszcza że nie znałam reguł. Zombi wciąż na mnie patrzyły. Było coś w ich oczach. Strach – i jeszcze coś gorszego – nadzieja. Cholera. Zombi nie znają nadziei. Nie mają żadnych emocji. Są martwe. Te nie były. Musiałam wiedzieć. Miejmy nadzieję, że przez swoją ciekawość nie trafię do piekła.
Ominęłam ostrożnie Domingę, obserwując ją kątem oka. Enzo z tyłu za mną blokował przejście pomiędzy veuve. Wydawał się niewzruszony jak góra, ale gdybym bardzo się postarała, zmiotłabym go z drogi. W najgorszym razie zabiłabym go. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Trawiona rozkładem kobieta zombi patrzyła na mnie. Była wysoka, miała z metr osiemdziesiąt wzrostu. Spod czerwonej sukni wyzierały chude, kościste nogi. Wysoka, szczupła kobieta, zapewne niegdyś bardzo piękna. Oczy nieomal wylewające się z pozbawionych skóry orbit. Każdemu ruchowi towarzyszył wilgotny, chlupoczący dźwięk. Gdy usłyszałam go po raz pierwszy, myślałam, że zwymiotuję. Ten dźwięk to odgłos gałek ocznych poruszających się w gnijących oczodołach. Ale to było cztery lata temu, gdy dopiero zaczynałam pracować w tym fachu. Gnijące ciało już mnie nie wzrusza ani nie wywołuje torsji. Okrzepłam. Oczy były jasnobrązowe, z domieszką zieleni. Martwą kobietę otaczała woń jakichś drogich perfum. Słodki kwiatowy zapach, skrywający pod nim woń gnijącego ciała. Zakręciło mnie w nosie i zaczęło drapać w gardle. Gdy następnym razem poczuję ten delikatny aromat drogich perfum, skojarzy mi się on z gnijącym ciałem. Ale na szczęście te perfumy były za drogie, abym mogła je sobie kupić.
Wgapiała się we mnie. Nie: “to”. Ona wgapiała się we mnie. W jej oczach kryła się osobowość. Zwykle traktuję zombi bezosobowo, bo tak jest łatwiej. Może i wyłaniają się z grobów, sprawiając wrażenie żywych, ale nie trwa to długo. Zombi gniją. Najpierw tracą osobowość i inteligencję, potem ciało. Taka jest kolej rzeczy. Bóg nie jest na tyle okrutny, by pozostawić komuś świadomość w ciele trawionym zgnilizną. W przypadku tego trupa coś było nie tak.
Ominęłam Domingę Salvador. Z jakiegoś bliżej niesprecyzowanego powodu starałam się trzymać poza jej zasięgiem. Nie miała broni, byłam o tym przekonana. Ale była groźna, choć inaczej niż osoba uzbrojona w nóż czy pistolet. Po prostu nie chciałam, aby mnie dotknęła, choćby przez przypadek.
Kobieta zombi po lewej była doskonała. Ani śladu rozkładu. Oczy wydawały się żywe i bystre. Boże, dopomóż nam. Mogłaby nawet uchodzić za człowieka. Skąd wiedziałam, że była martwa? Nie wychwyciłam typowych oznak, ale na pierwszy rzut oka potrafię rozpoznać nieboszczyka. Tyle tylko, że… Spojrzałam na drugą kobietę. Odnalazła moje spojrzenie. Miała piękne, ciemne oblicze. I oczy przepełnione trwogą. Moc, która pozwalała mi ożywiać zmarłych, czymkolwiek była, podpowiadała mi, że to zombi, ale sądząc po wyglądzie, nie potrafiłam tego stwierdzić. Jeśli Dominga umiała ożywiać takie zombi, załatwiłaby mnie jedną ręką.
Ja musiałam odczekać trzy dni, aż ożywiałam jakiegoś trupa. W ten sposób dawałam duszy czas, aby opuściła cielesną powłokę. Zwykle dusza pozostaje w niej trochę dłużej. Przeciętnie trzy dni. Gdy dusza wciąż tkwi w ciele, nie jestem go w stanie przywołać. Teorie głoszą, że gdyby jakiś animator zdołał utrzymać duszę w przywoływanym z grobu ciele, mielibyśmy do czynienia ze zmartwychwstaniem. Wiecie, o czym mówię. Choćby o wskrzeszeniu Łazarza przez Jezusa. Nie wierzyłam w tę teorię. A może po prostu znałam granice moich możliwości.
Spojrzałam na zombi i zrozumiałam, na czym polegała różnica. W ciele wciąż tkwiła dusza. Dusze były w obu tych ciałach. Jak? Jak, na Boga, zdołała tego dokonać?
– Dusze. W tych ciałach nadal są dusze – odparłam z odrazą. Po co miałam to ukrywać?
– Doskonale, chica.
Podeszłam, by stanąć na lewo od niej, mając Enzo w zasięgu wzroku.
– Jak to zrobiłaś?
– Dusza została pochwycona w chwili, gdy opuściła ciało.
– To niczego nie wyjaśnia. – Pokręciłam głową.
– Nie wiesz, jak się łapie dusze do butelki?
Dusze w butelce? Chyba żartowała. Nie, jednak nie.
– Nie mam pojęcia. – Mówiąc to, starałam się zachować obojętny ton.
– Tak wiele mogłabym cię nauczyć, Anito. Tak wiele.
– Dzięki, ale nie – odparłam. – Pochwyciłaś ich dusze, po czym ożywiłaś ciała i na powrót umieściłaś w nich dusze. – To były tylko przypuszczenia, ale podejrzewałam, że słuszne.
– Doskonale. Tak właśnie było. – Spojrzała na mnie nieprzyjemnym, świdrującym wzrokiem. Jej puste, czarne oczy taksowały runie bezlitośnie.
– Ale dlaczego drugi zombi gnije? Zgodnie z teorią, jeśli dusza tkwi w ciele, zombi nie powinien podlegać procesowi rozkładu?
– To już nie jest teoria. Potwierdziłam ją w praktyce – odparła…
Spojrzałam na gnijącego trupa i on także odpowiedział spojrzeniem.
– Wobec tego czemu ten trup gnije, a tamten nie?
Ot, luźna rozmowa dwóch nekromantek. Powiedz, czy ożywiasz trupy tylko podczas nowiu?
– Dusza może zostać umieszczona w ciele i ponownie z niego wyjęta tak często, jak tylko zechcę.
Spojrzałam na Domingę Salvador. Starałam się zachować pokerowe oblicze, co wcale nie było proste. Byłam przerażona. Dominga cieszyła się, przyprawiając mnie o trwogę. Nie chciałam dać jej tej przyjemności, niezależnie od przyczyny.
– Poczekaj, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałam – rzekłam spokojnym, rzeczowym tonem. – Umieszczasz duszę w ciele i ono nie gnije. Następnie wyjmujesz duszę z ciała, czyniąc je zwykłym, trawionym przez rozkład zombi.
– Otóż to – przyznała.
– Potem na powrót umieszczasz duszę w gnijącym ciele, a zombi znów jest żywy i wszystko czuje. Czy proces rozkładu zostaje powstrzymany, gdy dusza trafia do ciała?
– Tak.
Cholera.
– Dzięki temu możesz utrzymać gnijącego zombi w nieskończoność?
– Tak. Cholera jasna.
– A co z tym? – Wskazałam na drugą kobietę.
– Wielu ludzi zapłaciłoby za nią krocie.
– Chwileczkę, masz na myśli “niewolnicę seksualną”?
– Może.
– Ale… – Ta myśl była nazbyt potworna. Przecież to był trup, czyli nie musiał jeść, spać, nie potrzebował niczego. Można było trzymać ją w szafie albo w składziku jak zabawkę. Doskonale posłuszna niewolnica.
– Czy są posłuszne jak zwykłe zombi, czy może dusza przydaje im wolnej woli?
– Wydają się posłuszne.
– Może dlatego, że się ciebie boją – zasugerowałam.
– Być może. – Uśmiechnęła się.
– Nie możesz więzić dusz w powłoce cielesnej w nieskończoność.
– Nie mogę – przyznała.
– Dusza musi odejść.
– Do twego chrześcijańskiego nieba albo piekła?
– Tak – odparłam.
– To były złe, plugawe kobiety, chica. Oddały mi je ich własne rodziny. Zapłacono mi, abym je ukarała.
– Przyjęłaś za to pieniądze?
– Nie wolno manipulować martwymi ciałami bez zezwolenia ich rodzin – stwierdziła.
Nie wiem, czy chciała mnie przestraszyć. Możliwe, że nie. Ale tym jednym stwierdzeniem uświadomiła mi, że to, co robiła, było w stu procentach legalne. Umarli nie mieli żadnych praw. To dlatego musieliśmy ustanowić prawa, aby chronić zombi. Cholera.
– Nikt nie zasługuje, aby wegetować po wsze czasy w martwym ciele – rzekłam.
– Mogłybyśmy potraktować w ten sposób przestępców oczekujących w celi śmierci, chica. Mogliby służyć społeczeństwu po śmierci.
– Nie. To nie w porządku. – Pokręciłam głową.
– Stworzyłam zombi, które nie gniją, chica. Animatorzy, tak siebie nazywają, o ile mnie pamięć nie myli, od lat usiłowali zgłębić tę tajemnicę. Ja ją posiadłam, a ludzie są gotowi za nią zapłacić.
– To nie w porządku. Może nie znam się za bardzo na voodoo, ale nawet wśród twoich współwyznawców to jest złe. Jak możesz więzić ludzkie dusze, nie pozwalając im pójść dalej i połączyć się z loa?
Wzruszyła ramionami i westchnęła. Nagle wydała mi się zmęczona.
– Miałam nadzieję, chica, że mi pomożesz. Gdybyśmy współpracowały, mogłybyśmy pracować dwa razy szybciej. Stworzyłybyśmy więcej zombi. I zdobyłybyśmy niewiarygodną fortunę.
– Trafiłaś pod niewłaściwy adres.
– Tak, teraz już to zrozumiałam. Miałam nadzieję, że nie będąc wyznawczynią voodoo, nie postrzegasz tego jako zła.
– Chrześcijanin., buddysta, muzułmanin czy wyznawca jakiejkolwiek innej religii uzna to, co robisz, Domingo, za złe.
– Może tak, może nie. Nie zaszkodziło zapytać.
Spojrzałam na gnijącego trupa.
– Przynajmniej uwolnij obiekt swych wczesnych eksperymentów od dalszych mąk.
– Robi piorunujące wrażenie, prawda? – Dominga spojrzała na zombi.
– Stworzyłaś zombi, które nie podlegają rozkładowi. Doskonale. Ale nie bądź sadystką.
– Uważasz, że jestem okrutna?
– Taa – mruknęłam.
– Manuelu, czy jestem okrutna?
Manny odpowiedział, patrząc na mnie. Jego wzrok starał się coś mi powiedzieć. Nie potrafiłam tego rozpoznać.
– Tak, Senora, jesteś okrutna.
Spojrzała na niego, odwracając się płynnym, kocim ruchem.
– Naprawdę uważasz, że jestem okrutna, Manuelu? Twoja ukochana amante?
– Tak. – Powoli pokiwał głową.
– Kilka lat temu nie podejmowałeś tak pochopnych osądów, Manuelu. Zabiłeś dla mnie białą kozę i zrobiłeś to niejeden raz:.
Odwróciłam się do Manny’ego.
Wyglądało to trochę jak w filmie, w którym główny bohater dowiaduje się czegoś znaczącego o bliskiej mu osobie. Stwierdzeniu, że jeden z twoich przyjaciół zabił człowieka, by złożyć go w ofierze, powinna towarzyszyć nastrojowa muzyka i ostre ujęcia kamery. Zabił człowieka. I zrobił to niejeden raz, tak powiedziała. Niejeden raz.
– Manny? – Mój głos zabrzmiał jak ochrypły szept. W moim mniemaniu to było gorsze niż te zombi. Do diabła z nieznajomymi. To przecież Manny. To nie mogła być prawda. – Manny? – powtórzyłam. Nie spojrzał na mnie. Zły znak.
– Nie wiedziałaś, chica? Manny nie opowiadał ci o swej przeszłości? – spytała Dominga.
– Zamknij się – warknęłam.
– Był moim najcenniejszym pomocnikiem. Zrobiłby dla mnie wszystko.
– Zamknij się! – wrzasnęłam na nią. Zamilkła, jej oblicze przepełniło się wściekłością. Enzo postąpił dwa kroki w stronę ołtarza.
– Nie. – Nie byłam pewna, do kogo to mówię. – Muszę usłyszeć to od niego, nie od ciebie.
Gniew wciąż malował się na jej twarzy. Enzo sprężył się do skoku jak lampart, który dostrzegł bezbronną ofiarę. Dominga skinęła głową.
– Wobec tego zapytaj go, chica.
– Manny, czy to, co ona powiedziała, jest prawdą? Czy składałeś ofiary z ludzi? – mój głos brzmiał dziwnie normalnie. A nie powinien. Poczułam nieprzyjemny, bolesny wręcz ucisk w żołądku. Już się nie bałam, w każdym razie nie Domingi. Prawdy, lękałam się prawdy. Uniósł wzrok. Włosy opadły mu na oczy. W tych oczach dostrzegłam ból. I zgrozę. – To prawda, zgadza się? – Moja skóra wydawała się lodowata. – Odpowiedz, do cholery. – Głos wciąż miałam spokojny i rzeczowy.
– Tak – odparł.
– Tak, składałeś ofiary z ludzi?
Spojrzał: na mnie, gniew pozwolił mu wytrzymać siłę mojego wzroku.
– Tak! Tak!
– Boże, Manny, jak mogłeś? – Tym razem to ja spuściłam wzrok.
Mój głos wydawał się cichy, ale nie zwyczajny. Gdybym siebie nie znała, powiedziałabym, że byłam bliska łez.
– To było prawie dwadzieścia lat temu, Anito. Byłem wyznawcą voodoo i nekromantą. Uwierzyłem. Kochałem Senorę. Tak mi się zdawało.
Spojrzałam na niego. Wyraz jego twarzy sprawił, że coś ścisnęło mnie w gardle.
– Manny, niech cię szlag. – Nie odpowiedział. Stał tam, żałosny i zdruzgotany. Nie potrafiłam wyobrazić sobie tych dwóch wizerunków. Manny Rodriguez i ktoś, kto składał ofiary z ludzi. To przecież on nauczył mnie odróżniać w tym fachu dobro od zła. Odmówił wykonywania wielu rzeczy. I nie były one nawet w połowie tak straszne jak zabicie białej kozy. To bez sensu. Pokręciłam głową. – Nie potrafię teraz o tym rozmawiać. – Powiedziałam to na głos, choć wcale tego nie chciałam. Nie umiem się z tym pogodzić. – Świetnie, wyjęłaś swego asa z rękawa, Senora – ciągnęłam. – Powiedziałaś, że pomożesz nam, jeśli przejdę twój mały test. Zdałam? – Gdy masz wątpliwości, skup się na jednym konkretnym problemie na raz.
– Zamierzałam zaproponować ci współudział w moim nowym, rozkręcanym właśnie interesie.
– Obie wiemy, że na to nie pójdę – stwierdziłam.
– Szkoda, Anito. Po przeszkoleniu mogłabyś dysponować mocą niemal dorównującą mojej.
Dorosnąć, by stać się kimś takim jak ona. Nie, dziękuję.
– Wielkie dzięki, ale pozostanę przy tym, na czym się znam. Jest dobrze tak, jak jest.
– Jest dobrze? – Zerknęła na Manny’ego i na mnie.
– Manny i ja jakoś się dogadamy. Ale wróćmy do rzeczy, Senora, pomożesz nam czy nie?
– Jeśli pomogę ci, a ty nie zechcesz wspomóc mojej małej inwestycji, będziesz mi winna przysługę.
Nie chciałam mieć wobec niej długów.
– Wolałabym raczej wymianę informacji.
– Co mogłabyś mi zaoferować w zamian za trud włożony przeze mnie w polowanie na twojego zabójczego zombi?
Zastanowiłam się nad tym przez chwilę.
– Wiem, że prowadzone są obecnie prace nad ustawą regulującą prawa zombi. Żywe trupy otrzymają niebawem należne im prawa. To kwestia niedalekiej przyszłości. – Miałam nadzieję, że stanie się to już niebawem. Nie musiałam mówić jej, że prace legislacyjne rozpoczęły się całkiem niedawno.
– W takim razie muszę sprzedać parę nie gnijących zombi możliwie jak najszybciej, zanim staną się one nielegalne.
– Nie sądziłam, że przejmujesz się, czy coś jest, czy nie jest legalne. Składanie ofiar z ludzi także jest nielegalne.
– Już się tym nie param, Anito. Zeszłam z drogi zła i występku… – Uśmiechnęła się pod nosem. Nie uwierzyłam jej, i ona to wyczuła. Uśmiech poszerzył się. – Kiedy Manuel odszedł, zaprzestałam praktykowania czarnej magii. Bez jego podszeptów stałam się szanowanym bokorem. – Kłamała, ale nie byłam w stanie tego udowodnić.
– Przekazałam ci istotną informację. Czy teraz mi pomożesz?
– Popytam wśród moich wyznawców i dowiem się, czy ktoś z nich wie coś na temat zabójczego zombi. – Skinęła mocno głowa
Miałam, wrażenie, że w ciszy śmiała się ze mnie.
– Manny, czy ona nam pomoże?
– Skoro Senora tak powiedziała, to znaczy, że tak będzie. Pod tym względem można jej zaufać.
– Odnajdę twojego zabójcę, jeśli ma on cokolwiek wspólnego z voodoo – rzekła.
– Doskonale. – Nie powiedziałam dziękuję, bo jakoś mi to nie pasowało. Miałam ochotę wyzwać ją od najgorszych i wpakować kulkę między oczy, ale wówczas musiałabym też kropnąć Enzo. A jak wytłumaczyłabym to glinom? Przecież nie złamała prawa. Cholera. – Przypuszczam, że nawet gdybym próbowała przemówić do lepszej strony twojej natury i tak nie zrezygnujesz ze swoich planów stworzenia, nowych, usprawnionych zombi w celu wykorzystania ich jako niewolników?
– Chica, chica, dzięki temu będę niewyobrażalnie bogata. Możesz odmówić współpracy ze mną, ale nie zdołasz mnie powstrzymać. – Uśmiechnęła się.
– Z tym bym się spierała – zaoponowałam.
– Co zrobisz, pójdziesz na policję? Nie łamię prawa. Aby mnie powstrzymać, musiałabyś mnie zabić. – Mówiąc to, spojrzała mi prosto w oczy.
– Nie kuś mnie.
– Nie rób tego, Anito. Nie rzucaj jej wyzwania. – Manny podszedł i stanął obok mnie.
Na niego też byłam wściekła, więc było mi wszystko jedno.
– Powstrzymam cię, Senora. Za wszelką cenę. Niezależnie, ile miałoby mnie to kosztować.
– Przywołujesz przeciwko mnie zabójczą magię, Anito, ale to ty umrzesz.
Nie miałam pojęcia o zabójczej magii. Wzruszyłam ramionami.
– Myślałam o czymś bardziej pospolitym w rodzaju kuli dziewiątki.
Enzo w mgnieniu oka znalazł się przy ołtarzu, zasłaniając szefową własnym ciałem. Dominga powstrzymała go.
– Nie, Enzo, ona jest dziś zdenerwowana i wstrząśnięta. – Jej oczy wciąż śmiały się do mnie. – Ona nie ma bladego pojęcia o wyższej magii. Nie może mnie skrzywdzić, a wiara i przekonania nie pozwolą jej zabić mnie z zimną krwią.
Najgorsze było to, że miała rację. Nie mogłam, ot tak, wpakować jej kulki miedzy oczy, dopóki nie spróbuje mi zagrozić. Spojrzałam na czekające zombi, cierpliwe jak trupy, ale pod tą niekończącą się cierpliwością kryły się strach, nadzieja i… Boże, granica między życiem i śmiercią z każdym dniem stawała się coraz cieńsza.
– Złóż przynajmniej na spoczynek ofiarę twego pierwszego eksperymentu. Udowodniłaś, że wielokrotnie możesz wyjmować duszę z ciała i na powrót ją w nim umieszczać. Oszczędź jej dalszych cierpień.
– Ale, Anito, mam już na nią kupca.
– Jezu… ty chyba nie chcesz… Boże, to jakiś nekrofil.
– Ci, co kochają zmarłych bardziej niż ty czy ja, są gotowi zapłacić krocie za kogoś takiego jak ona.
– Jesteś amoralną suką bez serca. – Może jednak mogłam ją zastrzelić.
– A ty, chica, powinnaś nauczyć się szacunku dla starszych.
– Na szacunek: trzeba sobie zasłużyć – odparłam.
– Sądzę, Anito Blake, że przydałoby się przypomnieć ci, dlaczego ludzie lękają się ciemności. Już wkrótce za moją sprawą do twego okna zawita pewien gość. Którejś ciemnej nocy, gdy będziesz smacznie spać w swoim łóżku, do twego pokoju zakradnie się coś naprawdę złego. Zasłużę sobie na twój szacunek, skoro tak musi być.
Powinnam się bać, ale nie czułam strachu. Byłam wściekła i chciałam, pójść do domu.
– Możesz zmusić ludzi, aby się ciebie bali, Senora, ale nie zmusisz ich, aby cię szanowali.
– To się okaże, Anito. Skontaktuj się ze mną, gdy otrzymasz mój podarunek. To się stanie niebawem.
– Czy nadal pomożesz mi odnaleźć zabójczego zombi?
– Obiecałam, że tak będzie i słowa dotrzymam.
– Świetnie – mruknęłam. – Czy możemy już iść?
Przywołała do siebie Enza.
– Ależ oczywiście, biegnijcie na zewnątrz, ku słonecznemu światłu, gdzie będziesz mogła nadal szpanować odwagą.
Ruszyłam w stronę ścieżki. Manny był tuż przy mnie. Unikaliśmy nawzajem swego wzroku. Byliśmy zbyt zajęci obserwowaniem Senory i jej pupilek. Przystanęłam, dotarłszy do ścieżki. Manny lekko dotknął mego ramienia, jakby wiedział, co zaraz powiem. Zignorowałam go.
– Może i nie jestem w stanie zabić cię z zimną krwią, ale jeśli skrzywdzisz mnie pierwsza, obiecuję, że pewnego słonecznego dnia poczęstuję cię kulką.
– Groźby cię nie ochronią, chica – wycedziła.
– Ciebie również, suko! – Uśmiechnęłam się słodko.
Jej oblicze spochmurniało z wściekłości. Uśmiechnęłam się szerzej.
– Ona wcale tak nie myśli, Senora – wtrącił Manny. – Nie zabije cię.
– Czy to prawda, chica? – warknęła groźnie, ten dźwięk był przyjemny i przerażający zarazem.
Łypnęłam na Manny’ego spode łba. To była dobra groźba. Nie lubię osłabiać jej zdroworozsądkowym rozumowaniem czy też prawdą.
– Nie mówiłam, że cię zabiję, a jedynie że poczęstuję cię kulką. I wciąż tego nie powiedziałam, prawda?
– Jak najbardziej.
Manny złapał mnie za ramię i zaczął ciągnąć w kierunku schodów. Szarpał za lewą rękę, pozostawiając mi prawą wolną, abym w razie potrzeby mogła sięgnąć po broń. Tak na wszelki wypadek.
Dominga nawet nie drgnęła. Odprowadzała mnie wzrokiem, dopóki nie zniknęliśmy za załomem. Manny zawlókł mnie do korytarza z zamurowanymi drzwiami. Wyrwałam mu się. Patrzyliśmy na siebie nawzajem przez krótką chwilę.
– Co jest za tymi drzwiami? – spytałam.
– Nie wiem – odparł. Na mojej twarzy musiało odmalować się powątpiewanie, bo powiedział: – Bóg mi świadkiem, Anito, że nie wiem. Dwadzieścia lat temu tego tu nie było. – Spojrzałam na niego, jakby mogło to cokolwiek zmienić. Wolałam, aby Dominga Salvador zatrzymała tajemnicę Manny’ego dla siebie. Nie chciałam wiedzieć. – Anito, musimy się stąd wynieść, i to szybko. – Żarówka nad naszymi głowami zgasła jak zdmuchnięta świeca. Oboje spojrzeliśmy w górę. Nic nie zobaczyliśmy. Na moich rękach pojawiła się gęsia skórka. Żarówka przed nami pociemniała i też zgasła.
Manny miał rację. Trzeba było wiać, i to natychmiast. Pognałam w stronę schodów. Manny dzielnie dotrzymywał mi kroku. Drzwi z nową, lśniącą kłódką zatrzęsły się i załomotały, jakby coś, co kryło się za nimi, próbowało się wydostać. Zgasła kolejna żarówka.
Ciemność deptała nam po piętach. Zanim dotarliśmy do schodów, biegliśmy już co sił w nogach. Zostały jeszcze dwie żarówki. Byliśmy w połowie schodów, kiedy zgasła ostatnia. Cały świat pogrążył się w czerni. Zamarłam w bezruchu, nie chciałam iść dalej w kompletnych ciemnościach. Dłoń Manny’ego musnęła moją, ale nie zobaczyłam go. Ciemność była nieprzenikniona. Nawet gdybym przyłożyła palec do oczu, nie zdołałabym go dostrzec. Złapaliśmy się za ręce. Jego dłoń nie była większa od mojej. Ciepła i znajoma, dała mi sporo ukojenia. Trzask drewna, który rozległ się w ciemności, był głośny jak wystrzał z dubeltówki. W powietrzu rozeszła się woń gnijącego mięsa.
– Cholera!
To słowo odbiło się gromkim echem wśród ciemności. Żałowałam, że to powiedziałam. Do korytarza wtoczyło się coś wielkiego. To nie mogło być tak olbrzymie, jak można by sądzić po dźwiękach. W stronę schodów zbliżały się dziwnie wilgotne, mlaszczące odgłosy i podejrzane szuranie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Pokonałam kolejne dwa stopnie. Manny’ego nie trzeba było ponaglać. Brnęliśmy poprzez ciemność, a dźwięki z dołu rozlegały się coraz donośniej i gwałtowniej. Światło pod drzwiami było tak jasne, że prawie raziło oczy. Manny silnym pchnięciem otworzył drzwi na oścież. Słońce oślepiło mnie. Zresztą nie tylko mnie. Manny’ego także.
Coś z tyłu za nami wrzasnęło, pochwycone na granicy światła i ciemności. Krzyk brzmiał prawie jak ludzki. Zaczęłam się odwracać, aby spojrzeć. Manny zatrzasnął drzwi. Pokręcił: głową.
– Nie chcesz tego zobaczyć. Ani ja nie chcę tego oglądać.
Miał rację. Czemu więc miałam tak wielką ochotę otworzyć szarpnięciem drzwi i zajrzeć w tę ciemność, aby ujrzeć coś bladego i bezkształtnego? Sylwetkę jak z najgorszego nocnego koszmaru. Spojrzałam na zamknięte drzwi i dałam sobie spokój.
– Sądzisz, że to wyjdzie za nami? – spytałam.
– Na zewnątrz? W biały dzień? – rzucił Manny.
– Tak.
– Nie sądzę. Wolę nie wiedzieć. Zmywajmy się stąd.
Byłam tego samego zdania. Promienie sierpniowego słońca wpadały do pokoju. Były takie ciepłe i realne. Ten wrzask, mrok, zombi i cała reszta nie pasowały do tego słonecznego tła. Wydawały się nierzeczywiste. Kto widział potwora szwendającego się za dnia? Nie. To mi jakoś nie pasowało.
Powoli, spokojnie otworzyłam siatkowe drzwi. Panika? Nie ze mną te numery. Ale wciąż słyszałam szum krwi w uszach. Wytężałam słuch. Nasłuchiwałam wilgotnych, osobliwych odgłosów oznaczających nadchodzący pościg. Nic. Cisza.
Antonio wciąż pełnił wartę na ganku. Czy powinnam go ostrzec, że lada moment z piwnicy może wyłonić się depczące nam po piętach monstrum, jakby żywcem wyjęte z któregoś z opowiadań H.P. Lovecrafta?
– I co, pieprzyliście się tam na dole z truposzami? – spytał Antonio.
To tyle, jeśli chodzi o ostrzeżenie starego, dobrego Tony’ego. Manny zignorował go.
– Sam się pierdol – warknęłam.
Zeszłam po stopniach ganku. Manny szedł za mną krok w krok. Antonio nie wyciągnął spluwy i nie poczęstował nas ołowiem. Dzień zapowiadał się udanie. Dziewczynka na trójkołowym rowerku zatrzymała się przy aucie Manny’ego. Spojrzała na mnie, gdy zajęłam miejsce na fotelu pasażera. Wejrzałam w jej wielkie, brązowe oczy. Miała mocno opaloną buzię. Nie mogła mieć więcej niż pięć lat. Manny wślizgnął się za kierownicę. Uruchomił wóz i wrzucił bieg. Ruszyliśmy. Dziewczynka i ja wciąż patrzyłyśmy na siebie nawzajem. Gdy nasz wóz miał zniknąć za rogiem, ponownie zaczęła pedałować, krążąc w tę i z powrotem po chodniku.