Każdy rodzaj broni musi mieć swoją nazwę. Od tego bardzo wiele zależy. Nazwa musi być krótka, dobitna, groźna i enigmatyczna. Osobom wtajemniczonym powinna mówić wszystko, osobom postronnym – nic. Jak więc nazwiemy naszą wyborową rusznicę przeciwpancerną? Myśleliście o tym?
– Oczywiście, towarzyszu Stalin.
– I co proponujecie?
– SG.
– SG?
– Dokładnie tak: SG.
– Stalinowski Grom?
– Tak jest, towarzyszu Stalin.
– Pięknie. Bardzo pięknie. Stalinowski Grom. Krótko, dobitnie, groźnie i enigmatycznie. A nie lepiej SA?
Jaki dokument? – zdziwił się interesant.
– Dokument tożsamości! – syknął dyrektor. Wyszeptał to mięciutko, zjadliwie, starając się by te dwa słowa oddały w pełni zarówno pogardę dla aferzysty, jak i dumę z własnego sprytu. To doprawdy niesłychane! Żeby w całym GOSBANKU nikt nie uznał za stosowne wylegitymować tego naciągacza!
Interesant przez chwilę zamyślił się i jakby zmieszał… Ożywili się strażnicy i kasjerzy: o, już widać, że kombinator. Ale zmieszanie zaraz zniknęło z jego twarzy. Uśmiechnął się czarująco i rozłożył ręce, wyrażając w ten sposób szacunek dla ustalonych zasad i wolę skrupulatnego respektowania wymogów administracyjnych. Z czarnego polerowanego stolika wziął ten sam szkolny zeszyt, uniósł go nad głową, aby wszyscy dobrze widzieli, a następnie wydarł jeszcze jedną czystą kartkę w kratkę i podał ją dyrektorowi.
Nowicjuszka dostała grubą teczkę z dokumentami: plan Pałacu Zimowego i rezydencji pałacowej w Peterhofie, najważniejsze trasy przejazdów imperatora Mikołaja przez miasto, dane dotyczące ochrony osobistej, szkice carskiego jachtu „Sztandar”, spis osób mających dostęp do samowładcy… I wiele innych dokumentów. Zadanie nie wygląda na bardzo trudne: spać i spacerować można do woli, posiłki i napoje na każde zawołanie – ale przez najbliższe 48 godzin należy przestudiować zebrane materiały, przeanalizować, wyciągnąć odpowiednie wnioski i przed upływem drugiej doby oddać zeszyt z wypracowaniem na temat: „Jak zabiłabym cara”.
Nowicjuszka przejrzała materiały. Oszacowała zawartość teczki. Mało czasu. Żadnego spania. Tu nikt nie pomoże: pozostałe dziewczyny też zajęte, opracowują plany likwidacji Czyngis-chana, Bonapartego, Nerona, Kaliguli, Timura i Aleksandra Macedońskiego.
Trzeba rozwijać myślenie operacyjne.
Dyrektor się zmieszał. Kasjerzy zaszemrali: co za obyczaje? Kto to widział, żeby klienta tak traktować!
Ale klient nie należał do obrażalskich. Życzliwy uśmiech na twarzy był najlepszym dowodem, że nie zamierza się gniewać, że pochwala pedanterię dyrekcji, nawet jeżeli w tym konkretnym przypadku dyrektor trochę przeholował. Milion dolarów, to nie w kij dmuchał! W takich okolicznościach lepsza jest nadmierna czujność niż lekkomyślność…
Pragnąc w jakiś sposób załagodzić swoje nietaktowne zachowanie, dyrektor spytał uprzejmie:
– Jakże pan udźwignie taki ciężar?
– Zamierzałem wypożyczyć na godzinkę waszych milicjantów-strażników.
– A, to co innego. Doskonały pomysł!
Dwie doby pracy – godzina wytchnienia. Ledwie dziewczyny usnęły, a już pobudka. Dosyć tego spania, sen ogłupia. Macie wkuwać!
W grupie hiszpańskiej, jak i we wszystkich pozostałych, każdy kolejny dzień jest cięższy od wszystkich poprzednich dni życia razem wziętych. Dawno należało wbić sobie do głowy: jeśli chcesz coś w życiu osiągnąć, musisz tak harować, żeby brak snu dodatkowo cię stymulował. I musisz wciąż zwiększać obciążenie. Dzień po dniu. Aż do ostatniego dnia. Bo w życiu trzeba zdążyć. Trzeba wyrabiać się. A potem przyjdzie czas, by odespać…
– Załóżmy, dziewuszki, że udało wam się sprzątnąć tych waszych Mikołajów, Aleksandrów i Czyngis-chanów. I co dalej?
No właśnie: co dalej? Zatem każda kursantka otrzymuje po dwa zeszyty. Na każdym nadruk: ŚCIŚLE TAJNE. Jeden zeszyt na brudnopis. Drugi na opracowanie. Temat: „I co dalej?”.
Zabić władcę, to żadna sztuka. Sztuką jest przechwycić władzę po zabójstwie. Utrzymać w garści i nie wypuścić. Zwłaszcza, że władza jest wyjątkowo obślizgła.
No, to kombinujcie, kociaczki syjamskie.
I piszcie.
A żeby służba nie była zbyt rozleniwiająca, każdą pannę kieruje się na staż śledczy. Dzień i noc w gabinecie: przesłuchania, przesłuchania i jeszcze raz przesłuchania. No i tortury. Bo z wrogów trzeba wyrywać informacje. Precyzyjne informacje. Na początek metody są niewyszukane: można, na przykład, przecierać wrogów sznurami. Przecierać im ręce. Nogi. Brzuchy. Można przepuścić sznurek między palcami rak. Albo nóg. A jest jeszcze tyle części ciała, które można przecierać… Można grubym sznurem, a można sznureczkiem: każda grubość sznura ma swoje zalety. Można trzeć energicznie. Można powolutku. Za każdym razem uzyska się inny efekt. Problem w tym, że przy zastosowaniu choćby najprostszych standardowych technik interrogacyjnych wróg od razu przyznaje się do wszystkiego, łącznie z tym, co nigdy nie miało miejsca. A tu przecież nie NKWD. Tu jest poważna instytucja. Tu wymagane są tylko wiarygodne informacje. Dlatego trzeba odsiewać ziarna od plew.
Każde przesłuchanie, od najprostszych do bardziej skomplikowanych, od prymitywnych technik do bardziej wyrafinowanych, aż po niebosiężne szczyty profesjonalizmu, dostarcza kursantkom nowych spostrzeżeń, poszerza ich wiedzę. Szkoda, że czasu jest tak mało. Rewolucja Światowa już niedaleko. A zatem, dziewczyny, przecierajcie wrogów sznurami, rzemieniami, linami – i myślcie, myślcie i jeszcze raz myślcie. O tym, jak napisać na zadany temat. Żeby wszystko było proste i jasne. Myślcie też o kolejnych opracowaniach. Postarajcie się zrozumieć logikę egzaminatora i spróbujcie przewidzieć temat następnego wypracowania…
Narada. Ogromny gabinet. Wysokie, wąskie prześwity okien w murach trzymetrowej grubości. Na oknach białe jedwabne firany, spływają falującą mgiełką. Na ścianach dębowe panele boazerii. Długi stół przykryty zielonym suknem. Czerwone dywany ze wzorkiem. Po dywanach przechadza się Stalin. A ludowi komisarze siedzą przy stole. Obradują. Przemawiają. Dyskutują o uwarunkowaniach wiodących do zdecydowanego wzrostu produkcji amunicji. To łamigłówka nie tylko dla komisarza do spraw amunicji. Ludowy komisarz przemysłu metalurgicznego metali kolorowych też ma coś do powiedzenia. I ludowy komisarz przemysłu drzewnego. Jeżeli zbrójeniówka wyprodukuje w tym roku milion ton pocisków więcej niż w roku ubiegłym, to ile trzeba dodatkowo dostarczyć drewnianych skrzynek? Ludowy komisarz transportu też ma się nad czym zastanowić: jak dostarczyć surowce do fabryk i wywieźć gotową produkcję? I gdzie składować gotową amunicję?
Myślcie, towarzysze. Kombinujcie. Nie na darmo naród wysunął was na odpowiedzialne stanowiska.
Stalin krąży wokół stołu. Za plecami mówców. Safianowe buty i wełniane azjatyckie dywany skutecznie tłumią kroki. Ludowy komisarz zabiera glos, wysuwa niegłupi projekt, ale nie śmie spojrzeć za siebie. I trudno zgadnąć, czy Stalin oddalił się miękkim kocim krokiem w przeciwległy kąt pokoju, czy przystanął tuż za plecami. Bo Stalin milczy. Nikomu nie przerywa, nikogo nie poprawia, z niczym nie dyskutuje. A to może oznaczać wszystko…
Co pięć minut dzwoni telefon. Stalin podnosi słuchawkę, słucha, kiwa głową i bez słowa odkłada na widełki.
Temat dzisiejszych obrad niespecjalnie go obchodzi. Wezwał komisarzy ludowych na naradę tylko po to, żeby byli świadkami, jak punktualnie o godzinie osiemnastej triumfalnie obwieści: „Zaprosiłem Mazura, a on się nie zjawił. Po prostu nie wpuszczono go na Kreml!”.
Stalin zerka na staroświecki zegar. Ozdobne wskazówki nieuchronnie zbliżają się do momentu, kiedy mniejsza wskaże równo szóstkę, a duża dwunastkę. Wtedy obie wskazówki na chwilę utworzą linię prostą, dzielącą cyferblat na połowy. Dzwonki telefoniczne, to meldunki od Chołowanowa: tajni agenci nie stwierdzają obecności Mazura w okolicy Kremla, Mazur nie podszedł do zewnętrznych posterunków wartowniczych, nie zbliżył się do żadnej z bram: przez Spasską bramę nikogo nie wpuszczono, natomiast bramy Borowicka, Troicka i Nikołajewska zostały zamknięte. Przez ostatnie siedem godzin na Kreml nie wpuszczono ani jednego człowieka i ani jednego pojazdu.
Mazur wszedł do gabinetu Stalina bez pukania. Za nim wkroczyli trzej milicjanci – w kompletnym obłędzie, z czerwonymi od wysiłku gębami. Mazur nakazał, żeby postawili walizki koło fotela Stalina. Postawili. Wówczas polecił im odmaszerować, jednak po chwili zorientował się, że przecież nie będą mogli sami opuścić Kremla. Dlatego kazał im usiąść w poczekalni. Po przyjacielsku poprosił towarzysza Poskriebyszewa, sekretarza Stalina, żeby zatroszczono się o nich. Zasłużyli. Poskriebyszew kiwnął głową i wydał odpowiednie dyspozycje…
Wskazówki zegara utworzyły linię prostą, francuski mechanizm zagrał melodyjkę, młoteczek z brązu uderzył w lśniący gong: bummm.
– Nie przyszedł! – oznajmił Stalin.
– Kto nie przyszedł? – nie zrozumiał Mazur.
I następne wypracowanie. Temat nie wydaje się szczególnie trudny: „Jak podporządkować sobie sto milionów wolnych obywateli”. Szkopuł w tym, że na opracowanie tematu mają tylko dwa tygodnie. A przyszłe autorki przyszłych opracowań bynajmniej nie siedzą w ciszy gabinetów. Każdą z nich obwieszono spadochronami i, zaraz po ujawnieniu tematu wypracowania, zrzucono zza ciężkich chmur w dzikie zaśnieżone góry. W Pamir. Bez mapy, bez kompasu, bez specjalnego ekwipunku, bez żelaznych racji żywnościowych, bez pieniędzy. Trzeba łagodnie wylądować, zakopać spadochron w śniegu, wyobrazić sobie Moskwę jako wrogą stolicę i przedrzeć się do niej. Trzeba znaleźć drogę do domu, zmieścić się w czasie, nie dać się złapać na trasie, a potem, ogrzawszy się nieco, po wysuszeniu ubrania i zaspokojeniu pierwszego głodu, trzeba wyłożyć swoje przemyślenia na zadany temat. Wyłożyć jasno, prosto, precyzyjnie i twórczo. A oba zeszyty – ten z opracowaniem oraz brudnopis – oddać w terminie.
Stalin bardzo chciał, żeby Mazur przyszedł. Chciał żeby przedarł się przez kordony i blokady. Stalin cenił ludzi silnych, utalentowanych, ludzi obdarzonych nadzwyczajnymi zdolnościami. Lecz równocześnie Stalin nie chciał, żeby Mazur przyszedł. Nie chciał, żeby najpotężniejszy system ochrony i zabezpieczenia, jaki kiedykolwiek stworzono, został przez kogoś złamany. Stalin czuł sympatię do tego niezwykłego człowieka, a równocześnie nie chciał spotkać kogoś, kto był mocniejszy od niego samego.
Mazur wkroczył do gabinetu Stalina cztery minuty przed czasem. Punktualnie o szóstej odpowiedział na triumfalną kwestię Stalina. Dopiero wtedy go dostrzegli. Zgroza wcisnęła komisarzy ludowych głęboko w fotele. Opuścili wzrok, próbując odgrodzić się od świata.
A Stalin uśmiechnął się i figlarne iskierki pojawiły się w jego źrenicach. Znak najwyższego zachwytu. Z gatunku tych, jakie rosyjski człowiek umie wyrazić jedynie krótkim, soczystym przekleństwem. Stalin nie urodził się Rosjaninem, ale podbijając Rosjan i niepodzielnie nad nimi panując wiele od nich zaczerpnął, choćby sposób wyrażania zachwytu. On jeden wiedział wszystko o systemie własnej ochrony, dlatego tylko on potrafił właściwie docenić rangę wyczynu Rudolfa Mazura. Kiedyś ludzie polecą w kosmos, kiedyś dotrą do Księżyca, Wenus i Marsa, kiedyś sięgną Saturna i Neptuna. Ale cóż będzie znaczył pierwszy lot człowieka w przestrzeń kosmiczną w porównaniu z tym, czego właśnie dokonał czarodziej? W porównaniu z tym wyczynem blaknie cała dotychczasowa i cała nadchodząca historia ludzkości. Wynieść milion dolarów z banku – to banalnie proste. W dawnych czasach towarzysz Stalin sam rozpruwał banki. Wspólnie z innymi towarzyszami. Wprawiając Europę w stan osłupienia. W końcu bank to tylko bank. Ale jak prześlizgnąć się przez niezliczone łańcuchy tajnej stalinowskiej ochrony i wiecznotrwałe mury?! To po prostu niemożliwe.
A przed Stalinem stał człowiek, który dokonał niemożliwego. Dlatego Stalin zbliżył się doń, objął go, następnie odszedł, wytrzepał popiół z fajki (obok popielniczki, gdyż nie spuszczał wzroku z Mazura), wreszcie trzepną dłonią w biurko, nie wytrzymał – i huknął słowami, które wydały mu się najbardziej odpowiednie do właściwej oceny dokonania:
– O ty, kurwa twoja mać!
Grupa hiszpańska wyrusza na trasę szkoły przeżycia. Każda kursantka ma własny punkt startu i własną metę. Nowicjuszka zaczyna z Jachromy, finiszuje w Naro-Fomińsku. Po drodze jeden punkt kontrolny: Moskwa, Plac Czerwony, pomnik Minina i Pożarskiego. Pod cokołem ma złożyć bukiet kwiatów.
Wolno korzystać z dowolnego środka transportu: lecieć samolotem, galopować konno, pedałować na rowerze albo zasuwać okrakiem na miotle. Wedle gustu. Tak jak zawsze, wyruszają na trasę bez pieniędzy, bez broni, bez dokumentów. Zaś aby lekcja zyskała nieco pikanterii, moskiewską milicję i jednostki NKWD powiadomiono o ucieczce z pobliskiego obozu pracy wyjątkowo niebezpiecznych kryminalistek-sadystek, które chlastają ludzi brzytwami. Komu trzeba przekazano rysopisy poszukiwanych. Oczywiście, gdyby dziewuszka wpadła w łapy milicji, to nie zabiją jej na miejscu, a tylko zgwałcą, pobiją, zmasakrują, po czym wyślą triumfalny raport:…podczas rutynowego patrolu milicjant z dziewiątego komisariatu miasta stołecznego Moskwy…
Jasne, że wpadka eliminuje z grupy hiszpańskiej, a potem – jedna wielka niewiadoma. Dlatego trzeba prześlizgnąć się przez Moskwę jak cień, jak zjawa i nie wpaść nikomu w oko.
Dzisiejsza lekcja przetrwania, podobnie jak poprzednie, ma dodatkowe utrudnienie. Nie wystarczy skoncentrować się na kierunku marszu, własnym bezpieczeństwie i odpowiedniej prędkości. Dodatkową komplikacją jest otrzymane na starcie zadanie: „Dlaczego należy likwidować carów, królów i imperatorów?”. Po przejściu całej trasy zamiast walnąć się na trawce i wyrównać bilans płynów w organizmie, trzeba będzie usiąść i pisać. Na mecie dłonie ci drżą, myśli plączą, a oczy same się zamykają – ale masz tylko trzydzieści minut na opracowanie. Postępuj jak chcesz: możesz rozmyślać w drodze, możesz maszerować bezmyślnie i dopiero na mecie, w trzydzieści minut wszystko przeanalizować i opisać.
Po co zjawiłeś się w moim kraju? – spytał półgłosem Stalin, gdy tylko zamknęły się drzwi za ostatnim uczestnikiem narady.
– Wzywałeś mnie.
– Polowałem na ciebie, wysyłałem ludzi…
– Wszyscy na mnie polują: Hitler, Chamberlain, Roosevelt. Ty też. W Berlinie spotkałem dwóch Amerykanów, ale zaraz zrozumiałem, że pracują dla ciebie. Po prostu zobaczyłem za nimi twoją fajkę. I wąsy. Przegoniłem ich. Ale jeszcze wcześniej… wzywałeś mnie. Słyszałem twój głos.
– Masz rację. Wzywałem cię.
– W jakim celu?
– Chcę żebyś był u mnie na służbie, Mazur.
– Nie zamierzam ci służyć.
– Dlaczego?
– Jesteś słabszy ode mnie. Od kiedy to słabszy podporządkowuje sobie silniejszego?
– Słuchaj, Mazur. Zademonstrowałeś mi swoją siłę, ale jeszcze nie widziałeś mojej. Teraz na mnie kolej. Pokażę ci, co potrafię.
Umorusany mały obdartus wyciągnął z rękawa wymięty bukiecik lawendy i położył na czerwonym granicie, wprost pod tablicą: OBYWATELOWI MININOWI I KSIĘCIU POŻARSKIEMU WDZIĘCZNA ROSJA, ROKU 1818. Okazały milicjant w zgrabnym mundurze trzepnął go bez złości po łbie:
– Spadaj, bo nogi z dupy powyrywam.
Obdartus prychnął bezczelnie, ale posłuchał rady i szybko opuścił Plac Czerwony.
Biały bukiecik lawendy jako siódmy z kolei spoczął na błyszczącym granicie. Już wcześniej ktoś obłożył cokół pomnika wspaniałymi wiązankami.
Zdziwił się milicjant: jakaś rocznica, czy co?
Z ławki na skwerku przy soborze wstał potężny mężczyzna w skórzanym płaszczu, zwinął gazetę i wyrzucił do betonowego śmietnika. Kulturny, psia jego mać… Ale w tym momencie milicjant zbaraniał: facet w skórze jakby zstąpił wprost z gazetowych stronic – to sławny lotnik, albo Walerij Czkałow, albo osobisty pilot Stalina Aleksander Chołowanow. Milicjant wyciągnął się jak struna, zasalutował. Skórzany oddał honory i skierował się ku samotnie zaparkowanej limuzynie. Punkt kontrolny, to połowa trasy, przed sobą mają drugie’tyle. Po drodze muszą uważać na pułapki, nie wkopać się, no i napisać wypracowanie. Nowicjuszka znów jest na szarym końcu. Chyba się spóźni na metę. Ale nie ma tragedii: w końcu nie jest w podstawowym składzie.
Siadaj – rozkazał Stalin.
– Dziękuję, postoję.
– Siadaj – powtórzył Stalin.
– Postoję.
Czasem zdarzy się taka sytuacja: przypadkowo zderzasz się wzrokiem z jakimiś nieznajomymi oczami. Najpierw żartem nie chcesz ustąpić. Potem zaczynasz się złościć, potem nie mrugając powiekami próbujesz go pokonać. Ulegnij! Mrugnij! Opuść wzrok! Opuść, powiadam! Skryj się za powiekami! Jesteś słabszy! Mrugnij, ścierwo, bo zabiję wzrokiem!
Stalin i Mazur też zaczęli półżartem, ale już po chwili sierść stanęła im na grzbiecie jak wilkom:
– Siadaj!
– Postoję!
Nagle Stalin poczuł się bardzo malutki. Jak krasnoludek w klatce z oszalałym tygrysem. Z tą różnicą, że pogromcę w klatce ubezpieczają pomocnicy z bosakami i strażacką sikawką. Za pasem pogromca ma rewolwer i stalowy pręt w garści: w razie komplikacji zawsze zdąży dźgnąć tygrysa w pysk. A towarzysz Stalin nie ma ani strażaków z sikawką, ani rewolweru, ani stalowego pręta. Zaschło mu w ustach tak, że nie może wypowiedzieć słowa. Wreszcie przełknął ślinę, opuścił wzrok. Po czym niespodziewanie odwrócił się w stronę Mazura i cichym głosem, nie wiadomo czy rozkazał, czy poprosił:
– Siadaj.
Każda tajna operacja ma swój kryptonim. Na przykład: „Burza”.
Oficerowie kręcą się po sztabie, o czymś dyskutują:
– W związku z „Burzą”…
– W przygotowaniach do „Burzy”…
– Na drugim etapie „Burzy” trzeba będzie…
Spróbuj odgadnąć, w czym rzecz. Dobrze, że przynajmniej rozmach przyszłej operacji jest wystarczająco wymowny:
– Trzy miesiące przed rozpoczęciem „Burzy” wojskowe uczelnie muszą przygotować 310.000 oficerów i dodatkowo 70.000…
Albo:
– W ramach przygotowań do „Burzy” na tamte tereny trzeba przerzucić parę milionów sztuk amunicji.
Słysząc o takiej skali planowanych działań wielu spraw można się domyśleć. Bo przecież obraz całości składamy z małych, fragmentarycznych informacji:
– Do Brześcia trzeba pilnie dostarczyć dziesięć tysięcy ton węgla i sześć tysięcy ton szyn kolejowych. Zbliża się „Burza”.
Tak już jest w każdej ściśle tajnej sprawie: w fazie pomysłu nadaje się jej sekwencję kilku liter, które odtąd wszystko tłumaczą. Które strzegą tajemnicy…
Aby konstruktorzy rusznicy przeciwpancernej i pocisku przeciwpancernego dalekiego zasięgu, a także rusznikarze, zbrojmistrze i snajperzy nie powracali nawet w poufnych rozmowach do istoty projektu, z góry przyszedł rozkaz: nazwać ten prototyp broni symbolem SA. I tylko tak.
– Jutro powinniśmy określić kąt nachylenia stycznej do toru SA.
– Dla maksymalnego zasięgu?
– Tak. Dla maksymalnego.
Krótko i węzłowato. A dla niewtajemniczonych czarna magia.
Czasami, w cyrku zdarza się, że tygrys się zdenerwuje. Bywa, że się rozjuszy na oczach widzów, podczas przedstawienia. Wtedy możliwe są różne sposoby postępowania. Pierwszy, to skinąć na strażaków, by potraktowali awanturnika atmosferami z sikawek. Jak go łupną ze wszystkich stron, to mu się odechce podskakiwać! Jednak po takim prysznicu tygrys-buntownik przestaje się nadawać do cyrku i ląduje w ogrodzie zoologicznym.
Inny sposób, to poskromić bestię. Wyjaśnić wzajemne nieporozumienia. Zmusić do posłuszeństwa. Treser usuwa więc pozostałe zwierzęta i tu, na arenie poskramia niepokornego tygrysa. Przecież tak się nazywa jego profesja: pogromca tygrysów! A więc, do dzieła.
Trzeba zapomnieć o wszystkim, trzeba kichać na szacowną publiczność i skupić całą wolę na jednym: rozkazać bestii, by uległa. Zwierze będzie się rzucać, szczerzyć kły na strzelanie z bicza i pianę z pyska toczyć. Zębiska ma żółte i oczy drapieżne. Wreszcie odepchnie się od krat i rycząc z wściekłości runie na znienawidzonego człowieka…
Wtedy nie stalowym prętem, nie cygańskim biczem, ale wzrokiem trzeba go powstrzymać. Dość tego! Jesteś pokonany!
Dziesięć minut poskramiania. Dwadzieścia! Człowiek i zwierzę. Jeden na jednego. Trzydzieści minut! Własna pierś przeciw jego sile. – I stalowy wzrok. Ulegnij, bestio! Ukorz się! Jestem silniejszy! Przede wszystkim nie drżeć o własne życie. Czort z życiem, najważniejsze, to pokazać zwierzęciu jego miejsce.
A widz potrafi docenić zwycięstwo. Wdzięczna widownia zareaguje wrzawą, donośniejszą niż ryk rozwścieczonego tygrysa. Gromkimi brawami i tupaniem nagrodzi triumf pogromcy. Ale to później, dopiero kiedy zwierzę porykując i rzucając łbem od niechcenia wykona polecenie: dobra, niech ci będzie…
Wiele lat później nieposkromiony brytyjski lew nazwiskiem Winston Churchill tak opisywał w swoich pamiętnikach: podczas konferencji Wielkiej Trójki w Teheranie i Jałcie stale tak jakoś wychodziło, że Stalin zjawiał się jako ostatni. I za każdym razem scenariusz powtarzał się niezmiennie: kiedy Stalin wchodził do sali obrad, wszyscy wstawali z miejsc. Nikt nie wiedział dlaczego. Przecież nie mieli obowiązku witać go na stojąco: Stalin nie był ich dowódcą, a oni nie byli jego podwładnymi. Jednak wstawali. Zawsze. Równocześnie.
Z kolei syn prezydenta USA Elliot Roosevelt, który pełnił funkcję adiutanta ojca, relacjonuje: w momencie pojawienia się Stalina prezydent USA nie mógł wstać z miejsca. Nie mógł, gdyż był sparaliżowany. Ale… ze wszystkich sił starał się to uczynić.
Skłonić kogoś do powstania na swój widok, to żadna sztuka. Stalin nie wkładał w to żadnego wysiłku. Sami wstawali.
Teraz jednak chodziło o coś zupełnie innego. Trzeba było zmusić czarodzieja, żeby usiadł.
W gabinecie kremlowskim nie ma widowni. To nie cyrk moskiewski, ani cyrk konferencji jałtańskiej. To ogromny gabinet w potężnych kremlowskich murach. Koloseum bez publiczności. Więc wszystko zostało między nimi. Stalin poprosił, a może rozkazał:
– Siadaj.
I Mazur usiadł.
A Stalin, ugruntowując sukces, cicho spytał:
– Widzisz tę mapę?
Milicjanci wrócili do banku w towarzystwie lekarza i dwóch sanitariuszy. Karetka pogotowia zamarła przed głównym wejściem, wyczekując w pełnej gotowości. Mazur był przewidujący, wiedział do czego prowadzą takie sztuczki.
Kasjer Piotr Prochorowicz nie zrozumiał, kto i w jakim celu zwraca mu milion. Przecież wypłacił całą kwotę, w zamian otrzymał prawidłowo wypełniony czek… O co w ogóle chodzi? Czek jest tutaj, o, proszę. Na swoim miejscu. Wszystko wypełnione jak należy. Kasjer wskazał palcem na czystą kartkę z zeszytu, urwał w pół słowa, zerknął ponownie, zdumiał się, zakrztusił, zwiotczał, zachrypiał, przygryzł posiniałe wargi i powoli zsunął się z krzesła. W tym momencie do akcji wkroczyli sanitariusze.
Przewidywanie to podstawa.
Jeżeli zajmiecie się czarodziejstwem, pamiętajcie by cierpiącym zaoferować lekarza i sanitariuszy. Miłosierdzie cnotą człowieka jest.
Mapę? Widzę.
– Czerwony kolor, to Związek Radziecki.
– Wiem.
– A teraz popatrz jeszcze raz. Biorę całą pulę. Mazur nie wierzy własnym oczom. W jednej chwili wszystkie kontynenty zabarwiły się na czerwono. Zacisnął na chwilę powieki… Niech szlag trafi ten Kreml i jego mieszkańca! Wszystkie kraje są na czerwono. Dopiero co były różnokolorowe, jak patchwork uszyty z różnych kawałków, a teraz wszystkie w kolorze krwi.
– Wierzysz w moją moc?
– Wierzę. Ty, Stalin, jesteś silniejszy ode mnie. Puść mnie.
– Puszczam.
I od razu wszystkie kontynenty na mapie odzyskały swe pierwotne kolory. Tylko Związek Radziecki pozostał przepisowo czerwony. Cuda nie widy.
Nigdy dotąd Mazur nie spotkał kogoś silniejszego od siebie. I oto miał go przed sobą. Uznał jego moc. Jednak nie potrafił w odpowiedni sposób wyrazić podziwu dla tej mocy. Dlatego machnął tylko ręką, skinął głową i rzekł krótko, acz dosadnie – na rosyjską modłę:
– O ty, kurwa twoja mać!